VI - "Zakończenie"

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Arena krwią spływająca...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
nundu
Gejsza



Dołączył: 14 Lis 2005
Posty: 2679
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: granica między szaleństwem a...

PostWysłany: Wto 19:29, 01 Sie 2006    Temat postu: VI - "Zakończenie"

Kolejny pojedynek, na który czekaliśmy bardzo, ale to bardzo długo. Jednak cierpliwość podobno popłaca. Cóż, tylko Wy, drodzy głosujący, macie możliwość ocenienia, czy autorki dały Wam sposobność do potwierdzenia tego powiedzenia.

Ato i dementoro - czy jesteście pewne, że zrobiłyście wszytsko, co w waszej mocy?

Tytuł: "Zakończenie"
Rodzaj: opowiadanie coś a'la komedia, czyli humorystyczne.
Tematyka: Harry Potter
Długość: do 10 stron.
Warunki dodatkowe: musi się pojawić jakaś jedna osoba, która ma w zwyczaju mówić "do kroćset mać", taki przerywnik jakby. I drugi warunek: musi się pojawić zdanie "A żeby ci wynędzniały nietoperz między zęby wleciał!"
Beta: brak. W obu przypadkach.

GONG!



---___---____---___---___---___---

Podsumowanie

Tekst I - 20,35
Tekst II - 9,65

Oficjalnie ogłaszam, iż zwyciężczynią została
AtA. <fanfary>

GRATULACJE!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez nundu dnia Sob 17:20, 12 Sie 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
dementora
Nimfomanka Dede



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 1604
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Azkaban, najwyższe okno w najwyzszej wieży

PostWysłany: Wto 19:45, 01 Sie 2006    Temat postu:

tekst drugi


"Zakończenie, czyli co my tu mamy do opowiedznia"


"- Nie wierzę - powiedział Harry Potter, ten sławny chłopak z blizną na czole. - Nie wierzę - powtórzył i na jego twarzy wykwitł rozanielony, słodki uśmiech.
- W co nie wierzysz, kochanie? - spytała jego dziewczyna, Hermiona.
- W koniec egzaminów!!! - wykrzyknął i soczyście pocałował ją w śliwkowe usta.
Gdy po dłuższej chwili oderwali się od siebie, objęli się i ruszyli nad jeziorko.
Natomiast w innej części Hogwartu, czaiła się dwójka młodszych uczniów; również odmiennej płci. Wyglądali, jakby się ukrywali i nie byliby zadowoleni, gdyby ktoś ich jednak dostrzegł...

* * *

- Ginny! Tu, za ten słupek! - szepnął chłopak, otwierając szeroko lazurowe oczy, w których nie jedna dziewczyna się niemal topiła.
Niejaka Ginny pomknęła prędko za przyjacielem, powiewając rudą czupryną, w ów zacienione miejsce.
Po słupku pomknęli oświetlonym korytarzem w stronę lochów, nadal chowając się za pojedynczymi wnękami i co chwile obracając się do tylu, czy ktoś ich nadal nie widzi.
Gdy dotarli do końca korytarza, przed nimi ukazał się ogromny obraz Salazara Slytherina - wejście do pokoju wspólnego Ślizgonów.
- Dobra, Colin - odezwała się cicho Ginny. - Jak to było? Dwa kroki w prawo od tego obrazu i jakieś zaklecie?
- Eee... - jęknął. - No tak jakoś to było...
- Coliiiin - syknęła rudowłosa. - Jak brzmiało to zaklęcie???
- Ty nie wiesz, kochanie?
- No nie bardzo. A ty je chociaż gdzieś zapisałeś?
- Zdaje się że tak.
W świetle korytarza zabłyszczały dwie, małe kropelki potu na czole Colina, a sam zainteresowany zaczął szybko grzebać po kieszeniach. Po chwili szamotaniny i ostrych puknięć wygodnych butów Weasley'ówny o posadzkę, chłopak cały zadowolony wyciągnął małą, pogniecioną karteczkę i podał ją partnerce.
- No. Twoje szczęście, że ją masz.
Colin Creevey odetchnął głęboko, a Gin rozwinęła papierek na którym niewyraźnym pismem było naskrobane zaklęcie.
- Wyssysyntien amontun - szepnęła i stuknęła lekko różdżką o ścianę dwa kroki od Salazara.
Gdy ściana zaczęła się nagle odsuwać, Ginny podskoczyła i cofnęła się do blondyna. Po krótkiej chwili przed nimi widniał ponury tunel, którego koniec zanikał gdzieś w dalekiej otchłani. Co jakiś czas wisiały świeczniki z zapalonymi pochodniami, przez co groza sytuacji pogłębiała się jeszcze bardziej. Colin się ocknął ze zdziwienia które go ogarnęło i jako pierwszy ruszył w stronę tunelu. Weasley była zmuszona podążyć za nim.
- Trochę tu strasznie...
- No wiesz, tereny naszego nietoperka - parsknął chłopak sarkastycznie.
- Brr - zatrzęsła się. - A jak my w sumie stąd wyjdziemy? Bo te drzwi to solidnie nie wyglądają...
Po tych słowach jak na zawołanie ściana się zatrzasnęła i pokryła się bluszczem, jak kratą.
- Hmm, no cóż - Colin za Gin podskoczył uderzając w niski sufit. - Zobaczymy później. - Westchnął głęboko i twardo rzekł jak przystało na odważnego mężczyznę:
- Damy radę! Najważniejsze, to wykonać naszą ważną misję.
- Taaak... Pokażemy wszystkim jakim chamem i zdrajcą jest nasza zmora numer jeden... Snape.

* * *

Gdy na niebie kłębiły się piękne perłowo-białe chmury, niejaki Severus Snape wybiegł z zamku łopocząc połaciami czarno-czarnej szaty. Jego węgielki w oczodołach błyskały po uczniach próbując dostrzec jakąś niezgodność, co by mu pomogło w tropieniu. Tropieniu. Tak... W jego głowie tłoczyła się zacięta walka: "kto to może być? Czy ktoś by się odważył? Nie wolno tak, nie wolno!!!" Zdenerwowanie na jego obliczu było z chwili na chwilę coraz bardziej widoczne.
- Ale to oni pewnie... - pomyślał. - Tak, te nieprzeciętnie obrzydliwe dzieciaki. No dobra, już nie dzieciaki, ale obleśne są i nigdy być nie przestaną. Gry-pfe!!!-fony jedne... - parsknął dziką śliną i kontynuował przemyślenia.
- Do kroćset mać!!! Cholery nie mogą tam się dostać. Nieeee... nie dostaną się na pewno. W sumie co ja tak nagle o nich myślę? Intuicja? Jakaś magia? Hehe, ale mnie na żarty wzięło. Do kroćset... MAĆ!
"Mać" wypowiedziane na głos odstraszyło pierwszoroczniaków z pola widzenia mistrza. Baryton miał raczej głęboki.
Zlustrował pospiesznie błona i gwałtownie odwrócił się pozwalając wiatru wlecieć pomiędzy płachty płaszcza - czarnego, notabene - po czym ruszył w stronę zamku. Gdy tam już dotarł, zbiegł po schodkach prowadzących do lochów i szybkim "joggingowym" krokiem skierował się w dobrze mu znane miejsce.
- Oby moje przeczucia nie były prawdziwe - mruczał niecierpliwie, zatrzymując się nagle.
- Zaraz zaraz, czemu ja stoję? - jego zdenerwowany umysł nie mógł na to wpaść, więc otworzył oczy. Przed nim widniały dwa ciemne, wyjątkowo szerokie i miękkie słupki. Słupki? Aaa! Uczniowie!
- Do kroćset mać!!! Co wy tu robicie, ofermy Malfoy'a?! - wydarł się kulturalnie. - Na dwór!
Chłopcy, nazwani w myślach przez Seva "cholernymi beczułkami", spojrzeli na niego mało inteligentnym wzrokiem, po czym ciężko oddychając poszli sobie w przeciwną stronę.
- No do kroćset mać, jak można być tak bezczelnym? - odezwał się, jak zwykle do siebie, histerycznym głosem.
Może i nie zawsze tyle ze sobą rozmawiał, ale na chwile obecną podobało mu się to coraz bardziej. Tylko czy to nie jest objaw samotności? Aaaa tam, mruczy każdy. Ja nie jestem samotny. Mam siebie!
Nie zastanawiając się nad logika swoich myśli, zdenerwowany Severus kontynuował swoją gonitwę za pasztetami i nie przestał myśleć w ogóle. Tylko dążyć do celu. Dążyć i zabić. Dążyć i mieć spokój. Wygrać, do kroćset! Victory, ot.

* * *

W daleszej części tunelu, w czasie tym samym w którym S.S. dobijał się swoimi myślami, młoda parka raźno maszerowała plaskając butami o wodę, która pływała po posadzce ("skąd ona może być, Colin?") i zatapiając się w pajęczynach, przedstawicielka płci pięknej po zignorowanym pytaniu odezwała się jednak jeszcze raz.
- A tak w ogóle, to jak myślisz, Colin?
- A o czym, kochanie?
- Co może być na końcu tunelu?
- Bo ja wiem... Jakaś tajemnicza komnata może.
- No raczej. Ale tak serio, co konkretnie?
- Chatka kałamarnicy! Hehe, hehe - zatrząsł się z niekontrolowanego śmiechu i dodał. - Wiesz, ta woda, hehe.
- Nie no, śmieszne, boki zrywać. Ech... co ja z tobą mam, nawet poważnej refleksji nie mogę prowadzić.
- Przepraszam ciebie, słonko! Ale wiesz, bo ty tu wyglądasz jakbyś miała za chwilę zejść na miejscu. A ja nie chcę szukać tajnej skrytki Snape'a samemu. Wiesz, boję się! - zachichotał.
- Ale jesteś, wiesz? Foch.
- Foch, hehehe - zatrząsł się jeszcze raz. - No dobra, powaga.
- Powaga sraga - dodała Ginny słynne powiedzenie Creevey'a.
- Pff - stęknął. - A boisz się jeszcze?
- Ładnie temat zmieniasz. No ale boję się... trochę. Kojarzy mi się to miejsce z Komnatą Tajemnic.
- A nie bój się! Ze mną jesteś bezpieczna!
- Z pewnością.
W ciszy która zapadła, Colin wziął za rękę dziewczynę. Był to romantyczny widok, pająk Amator był nawet wstrząśnięty nad romantycznością człowieków.
- Bo człowieki to mądrowe stworzenia, Guganie - zaskrzeczał w swoim języku pająk do kolegi. - Zapamiętaj to sobie! Co prawda lubują zabijać niewinionych, biednych, chudych, małych, słodkich... jak my na przykład, ale są mądrawe.
- Za prawdę, to prawda! - odskrzeczał Gugan i został przygnieciony przez Ginny lewą dłonią, która nie myśląc o niczym go sobie zmiażdżyła od tak sobie.
- Kara Merlina ciebie dosięgnie, dziewko! - jęknął skrzekliwie Amator i uciekł w tył tunelu by uniknąć śmierci.

* * *

- "Jestem taki cham, jak Voldie albo ktoooś taaam..."
Snape się nudził. Zaczął sobie nawet podśpiewywać nudną serenadę. Nikogo nie widział, tunel trwał i trwał. Co prawda często tędy chodził, ale teraz czuł się bardziej samotnie... Nie, nie samotnie! Jakie samotnie.
- Sev, myśl o zabijaniu. Tych gnojków.
Mózg się denerwował. Szczerze, za swego właściciela. A on tu się nad sobą rozpieszcza. Doprawdy, irytujące.
- Tak. A ciekawe jak ma się tam moja... achhhh!
- Sev, o zabijaniu.
- Mój umyśle, co ty wiesz o zabijaniu?
Po czym parsknął i powiedział znów do siebie.
- Co się ze mną dzieje? Gadam ze sobą jak najęty! No do kroćset mać, komiczne!
Był tak mniej więcej w połowie drogi do celu.

* * *

- Ginny, patrz! Nietoperz!
- O Merlinie, gdzie gdzie?!
Dziewczyna przerażona zaczęła rozglądać się machając różdżką przed sobą, ale Snape'a nigdzie nie było.
- Straszysz mnie. Nie ma!
- Jak nie ma? Patrz.
I wskazał jej do góry, gdzie trzy nietoperze zwisały głowami w dół na odcinku poziomo porastającego tunel bluszczu.
- Jakie słodkie!
- A widzisz? A może się nimi pobawimy? Wkurzają mnie. Przypominają mi Snape'a.
- Mi też, tak. Pobawmy się. Hahaha!
Nie lubili być kochani dla natury. Obydwoje mieli zacięte charaktery - Ginny bardziej nerwowa - i lubili w sumie zabijać... Ale zabijać naturę. To nie grzech.
A więc miał się zacząć ich rytuał. Westchnęli z zadowoleniem wcześniej zatrzymując się, zatarli rączkami i Colin wyciągnął dłoń w stronę środkowego nietoperza.
- No ej! Ja go chciałam wziąć.
- Haha, jest mój! Weź tego drugiego.
- No dobra.
Jeśli chodzi o dobrą zabawę, to nie lubili się kłócić. Gin chwyciła w drobne palce innego nietoperza. No i zaczęli zabawę!
Gin rozłożyła swojemu skrzydełka na boki, Colin chwycił za chude nóżki.
- To jak, złotko? Na boki?
- Nie, więcej weny w to włóż!
- No dobrze...
Połaskotał więc bo twarzy zwierzaczka i gwałtownie rozerwał nietoperza na pół za nogi. Trysnęła krew, flaczki małych rozmiarów wylądowały na ostatnim nietoperku nadal zwisającym z bluszczu, a Ginny wybuchła radosnym, gardłowym śmiechem.
- Ale spieprzyłeś zabawę, pacanie! Też mi zabawa. To trzeba z wyczuciem, z udręką dla niego, z większym poszanowaniem. Do zabawy oczywiście.
- Jesteś okrutna - po czym oboje ryknęli śmiechem. Cóż, tak wyglądały ich rytualne zabawy.
Weasley podniosła na wysokość oczu swoją ofiarę i zaczęła swój genialny pomysł przenosić do życia. Colin oglądał to ze spokojem, ale do czasu... Gin miała mocne nerwy, on również, chociaż to trochę było... straszne.
Nietoperz pod mocnym naciśnięciem palców dziewczyny powiększał swoje rozmiary,
(Nadmuchuje się!)
nadmuchiwał się, że oczka zaczerwieniły się od dużego stężenia krwi. Popuściła. I znowu zacisnęła pięść, a nietoperz się nadmuchał do jeszcze większych rozmiarów. Colin zaczął się pocić.
(Co ta dziewczyna mu chce zrobić?)
Popuściła. I znowu pluuuum nadmuchała go.
(A tam, co to jest, hehe, moje lepsze i tak było)
Popuściła.
- Teraz uważaj, Colin, hehe. Najlepsze.
- Już się boję - rzekł pół na żarty pół w sumie serio.
I Ginny nacisnęła ostatni raz, zdrowo. Nietoperz się naprężył, oczy pękły od ciśnienia, krew pociekła, brzuszek coraz większy i większy
(on pęknie!)
i pękł. Wszystkie jego wnętrzności rozprysły się, a Colin przerażony wrzasnął.
- Co ci? - zdziwiła się Gin.
- Wiesz, to było okrutne...
- Co ty gadasz, twoje nie lepsze. Gorsze nawet.
- Mój mniej cierpiał!!!
- Ech, robaczku, nie znasz się.
- Wrzeczał, Gin.
- Nie słyszałam - walnęła mu smirkiem. On otarł łzy i jęknął:
- A żeby ci wynędzniały nietoperz między zęby wleciał!
- Hehe, chyba Snape - i uśmiechnęła się diabolicznie ukazując flaczka swojego nietoperka między zębami. - Brzydzi cię to?
- Trochę...
- Co ja z tobą mam. Ale i tak ciebie kocham!
I rzuciła się na niego całując go francuskim pocałunkiem. Creevey odskoczył jak oparzony, a Weasley zachichotała.
- Nie bój się tak. Idźmy dalej, bo wiesz.
- Nie boję się przecież - to było ciężkie przeżycie dla niego. Takich zabaw było co prawda wiele, ale nie tak drastycznych. - Idźmy.

* * *

- Jestem taki chaaaam, jak Voldie albo ktooooś taaaam! Do kroooćseeet - próbował intonować na melodię wcześniejszego utworku. - Dzieciaki gdzie jesteeeeście? To ja wasz chaaaaam, cham sam Seeev.
Już dochodził do celu.
Co prawda po drodze zauważył na ścianie pająka i flaki po jakiś nietoperzach, ale nie przejął się. Co to dla niego, phi! Wiedział jedynie, że miał rację, intuicja go nie zawiodła. Cóż, teraz tylko je znaleźć. Chociaż... one nie mogą tego zauważyć!
Severus zaczął biec.

* * *

Tunel dobiegał końca. Ginny podekscytowana podbiegła do olbrzymich drzwi z klamkami jak węże.
- Colin, to mi Komnatę przypomina! - niemal pretensjonalnie jęknęła.
- A tam, przejmujesz się. Przejmuj się tym stworzenie rozprutym. Żeby cię sumienie gryzło.
- I vice versa. To rozdarcie poprzez nóżki było straszne, serio.
- Eeee tam. To co my tu mamy?
Dziewczyna odgarnęła pozlepiane potem włosy z czoła i chwyciła zimną klamkę. Pojawiło się zielone światło, szum niby wiatr i nagle przed jej oczami pojawiła się piękna sala. Poczekała na chłopaka, który idąc za jej przykładem powinien się pojawić i po chwili już maszerowali przed siebie z mottem na ucztach: "Zakończenie Snape'a marzeń".
W sali było mnóstwo olbrzymich regałów. Kolejno oglądali je. Czuli się jak w muzeum.
Na półkach były porozstawiane flakoniki z eliksirami, puste flakoniki, książki o tematyce eliksirów i... dementorów. Znaleźli również mnóstwo składników, kartek z przepisami na eliksiry, kociołki, paleniska i wiele rzeczy kojarzących się z ich nauczycielem. Ale nic, co mogłoby go zgładzić.
Przechodząc dalej było stanowisko mogące uchodzić za kącik laboratoryjny. Oszklone pomieszczenie na środku sali. Ale ich to nie interesowało. Wiedzieli, że Snape coś ukrywa i musieli to znaleźć!
Ruszyli dalej.
Dochodzili do wielkich szaf, tym się różniących od poprzednich, ze były przykryte wielkimi płachtami czarnego materiału.
Colina tknęło coś. Było to niewielkie wybrzuszenie w jednym z płócien. Odsunął i ujrzał najprawdziwsze czarne... dziecko. Ale ono nie miało czarnej skóry. Miało czarną sukienkę, okropne, zielone rączki, twarz za małą i otwór zamiast ust. Krzyknął, przywołując do siebie Ginny.
- Gin, co to może być?
- Oj, nieciekawie to wygląda. Mi to wygląda...
(Dementor. Młody dementor)
- ...na dementora. Młodego takiego. Ale skąd się tu wzięło???
- Istnieją dementory płci żeńskiej?
- Nie wiem, może.
- Szukajmy dalej.
Przestraszyli się nawet. Nie spodziewali się, że to może być aż tak poważną sprawą.
Szukali po tych zacienionych szafach i nagle Gin poczuła chłód. Chłód, niepokój i strach.
- Colin - szepnęła. - Czy ty czujesz to co ja?
Nie zdążył opowiedzieć, bo zemdlał.
Ginny ryknęła śmiechem, żeby nie wyszło, że to jest przerażające. Przecież to wycieczka warta śmiechu!
Z półki powstała czarna postać. Jeszcze inna. Ginny przestała się śmiać i odwróciła gwałtownie w stronę dementory. Pierwszy raz w życiu zobaczyła dementora płci żeńskiej. Nie było tego widać, ale czuła. Nie potrafiła tego wyjaśnić.
- A więc to jest ten wynalazek Snape'a - szepnęła. - Ten, który miał zakończyć wojnę między dobrem a złem...

* * *

Snape wpadł do sali. W końcu.
Przed oczami ujrzał Ginny zahipnotyzowaną przez jego kochaną Torcią - dementorę stworzoną na potrzeby wojny. By zmutować te piękne stworzenia i miały one jeszcze większą moc.
Dziecko jest. Tak, dziecko. Śmiechu warte. Wrak dementora. Ale moc jest.
Podbiegł do dzieczynki
(ty ohydo mała!!!)
i trzasnął jej w plecy Drętwotą.
Żeby nic nie wypaplała na razie. Zemsta musi jeszcze być.
Nie przewidział jednak, że Colin już się ocknął. No cóż, nawet go nie zauważył. Chłopak rzucił w niego małym dementorkiem, nim Severus zdołał coś usłyszeć, po czym pobiegł po pomoc.
Biegł i biegł. Ale dobiegł.

* * *

- Dyrektorze! Źle się dzieje!!!
Chłopak wpadł do Wielkiej Sali w połowie Kolacji. Dyrektor się poderwał i wyprosił Creevey'a za Salę. Uczniowie są zbyt wścibscy.
- O co chodzi?
- Profesorze, Snape ma tajną komnatę, gdzie spiskuje przeciwko panu! Coś zrobił Ginny Weasley. Widzieliśmy dementory! Małego i dużą płci żeńskiej. Wiem, że to niepojęte dla pana, ale to jest jakaś tajna broń Snape'a! On chce zakończyć coś. I raczej zwyciężyć.
- Cicho, mały. To nic groźnego. Robiłem to z Sevem.
Błękitne oczy Dumbledora zalśniły czerwienią. Ceevey wrzasnął przerażony i po raz drugi tego dnia zemdlał.

* * *

Albus pobiegł do komnaty. Zdziwiły go rozwalone zwłoki nietoperzy, ale pobiegł do końca.
Gdy dobiegł na miejsce, spotkał tam samego zainteresowanego, Lorda Voldemorta i Ginny Weasley, znowu wciągnięta przez Toma Riddley'a. Tak. To była zmowa. Tajna zmowa mająca na celu zagładę, zakończenie całego kretyństwa zwanego dobrem.
- Tom! - wykrzyknął Albus.
- Voldie jestem! Tfuuuu - Riddle wybuchnął śmiechem ściągając z twarzy tą głupią, białą, trupia maskę. - Voldemort mialo być!!! Hahaha.
- Dobra, stop! Tak być nie może. Psujesz przedstawienie. To horror miał być przecież.
- Reżyser, uspokój się - wykrzywił się w smirku "Voldemort". - Bo to i tak jest bezsens.
- Ale no... - Dumbledore nie dawał za wygraną. - Dobra. Co z Sevem?
- Jest związany.
- Ginny?
- Żyje.
- Dementory? Brrr...
- Trzeba sprowadzić specjalistów na nie. Snape'a do Azkabanu, Ceevey'a biednego przestraszyłeś. Ogólnie trafi to na pierwsze strony gazet. Snape, który na widok Voldemorta zaczął go całować po szacie, wyciągnął z szafy jakieś dziwne dementory małe i kobiece, spisek na dzieci. Co on chciał?
- Nie wiem... Będzie przesłuchanie.
- Chyba nie - kumpel Albusam, po fachu aktor, nagle otworzył szerzej oczy. - Właśnie jego Torcia, jak ją sam nazwał, zabrała go w świat roślin.
- O nie!!!!!!!

* * *
Ceevey nagle się obudził. Przetarł dłonią oczy i nie wiedział co się dzieje.
To był sen, czy jak?
Wstał z łóżka w dormitorium i poszedł do pokoju wspólnego Gryffindoru. Na kanapie leżała Ginny, a na stoliku kalendarz.
- Tak - pomyślał. - Tego mi było trzeba.
Szybko spojrzał na datę.
- Niemożliwe!!!! - wykrzyknął zdziwiony.
- Co niemożliwe...? - jęknęła przez sen Gin.
- A nic, sen miałem - uśmiechnął się szeroko i przytulił dziewczynę. - Głupi taki.
I poszedł z powrotem do dormitorium, gdzie zastał słodko śpiącą Torcię. Poznał ją. Nie wiedział już kompletnie o co chodzi.

* * *

Następnego dnia jak się obudził, był w szpitalu Munga.
Z tego co usłyszał, ześwirował w Hogwarcie. Nie wiadomo czemu, wiadomo, że miał problemy ze snem i często budził się zlany potem.
Colin nic nie czuł. Emocji, dotyku, nic. Tylko Torcię codziennie w nocy. Pewnie ześwirował faktycznie, ale taka była prawda."

* * * * * *

- Koniec opowiadania, Colin - wyszczerzyła się zadowolona Ginny.
- Eee, Gin. To miała być komedia czy co?
- Aaa, taka mała tragedia z tobą w roli głównej.
- No dzięki. Ale powiem ci, że głupie.
- Wiem, ale to było wypracowanie na ukończenie Hogwartu z mugoloznawstwa. I wstawiłam realne postacie. Ewentualnie mogę pozmieniać imiona.
- Ale to suchar jest.
- Eee... serio?
- Bez "eee" takich, Gin. Jak Potter, zupełnie! - Colin był jednak wzruszony. Rozśmieszył go tekst, przeraził i załamał, ale cóż. Ginny, to Ginny.
Pocałował ją i zabrał na wycieczkę po lochach.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Wto 19:54, 01 Sie 2006    Temat postu:

tekst pierszy



Zakończenie, czyli początek nowej Ery

Rodzina Weasleyów to miała ciężko, oj, miała. Zwłaszcza dzieci. A co, może nie?
Taki Bill; buźkę miał jak, nie przymierzając, pierwszy lepszy kundel ze schroniska Fawcettów, do tego pracował dla brzydala z kompleksem niższości i musiał znosić wieczne narzekania Fleur, co, początkowo czarujące, okazało się na dłuższą metę meczące.
O Charliem nawet nie ma co pisać – on nie pracował wśród karłów, wręcz przeciwnie; mimo jego fascynacji smokami musiał przyznać, że ta robota po prostu go przerasta. Dosłownie i w przenośni.
Percy miał poważne problemy ze swoją trzepniętą rodzinką. On nie chciał, naprawdę! Jego wina, że nie wracał z pracy do domu, a wredna poczta odesłała sweter od mamusi? Nie jego. Znaczy, może i jego, ale w końcu musiał tam siedzieć, nie? No.
Fred nie radził sobie z Angeliną. I wszystko jasne.
Ron był najmłodszym synusiem i chociaż dostał w końcu funkcję prefekta, to wiadomo... Było to dla jego potrzeb tym, czym jest piętnaście minut dla wieczności. A Puchar Quidditcha? A Puchar Domów? A odznaka Prefekta Naczelnego? A prezesostwo w Klubie Gargulkowym? A bycie Kapitanem Drużyny? No, właśnie. I nikt nie chciał go docenić. A taki był kochany.
Ginny, jedyna oprócz matki samica w gronie bardziej lub mniej męskich facetów, miała kompleks niższości. Sięgała większości ludzi do wysokości bioder, co oczywiście powodowało nieprzystojne żarty... I jak tu być stuprocentową laską, gdy żeby popatrzeć kolesiowi w oczy trzeba zadzierać głowę? Litości!
Najgorzej jednak z nich wszystkich miał George. Biedaczek.
Krótko mówiąc – skarżył się na problem, opisany przez znaną w świecie psycholog z jakiejś zapadłej dziury, Alex Sour. Kompleks Kaczyńskiego. Nie dość, że brakowało mu talentu muzycznego, miał brata bliźniaka, niski wzrost i twarz upstrzoną piegami, a od piegów do brodawek nie jest wcale aż tak daleko (codziennie oglądał się na tę okoliczność w lustrze – a nuż rośnie mu coś na nosie...?), to jeszcze większość mugoli uważała go za geja, jak mamusię walijskiego zielonego kochał! Wystarczyło dobrać się do tego mugolskiego wynalazku, który ojciec przytargał do domu i obłożył Zaklęciem Elektrononanicznym, czy jak to się zwało, kliknąć na tę dziwną, niebieską ikonkę i odrobinę poszperać. Brr. Mógł tego nie robić. Podejrzenia, jakoby miał sypiać z własnym bratem nad sklepem pana Zonka odrobinę go rozbroiły. Brakowałoby tylko, żeby ktoś rozprowadził to po jego byłej szkole – kataklizm murowany! A wrogów mu przecież nie brakowało.
Fredowi też nie, ale to nie jest aż takie ważne. W tym momencie liczyli się akurat jego wrogowie.
George’owi jego Kompleks Kaczyńskiego coraz bardziej przeszkadzał w normalnym życiu. Wystrzegał się jak mógł szaleńców próbujących wcisnąć go wraz z bratem do jakiegoś przedstawienia teatralnego (choć może już by się nie nadawał, wszak niedawno skończył dwadzieścia trzy lata...) i ludzi namawiających go do rozpoczęcia kariery politycznej – ostatecznie był jednym z „tych sławnych Weasleyów”, którzy przyczynili się do walki o wolność – ale to mu nie wystarczało. George po prostu dostawał hysia.
Musiał wybrać się do specjalisty. Postanowione.
Równocześnie musi zrobić to tak, by Fred o niczym się nie dowiedział. Wciąż mieszkali razem (Może stąd te pomysły?, pomyślał), a jego bliźniak miał wystarczająco problemów z Angeliną, w której nagle obudziły się skłonności przywódcze i, szantażując go swoim wielkim brzuchem, żądała ślubu. Dziwna kobieta.
Dokładnie zaplanował swoją wyprawę. Zamierzał odwiedzić Jozajasza Browna, znanego magopsychologa, Izaaka Monroe, przewodniczącego Komisji Likwidacji Niebezpiecznych Schorzeń i Lovegooda, tego świra, który podobno wie wszystko o rzeczywistych i nierzeczywistych chorobach. Umysłowych również.
Wstał skoro świt, zaopatrzył się w trochę galeonów – nie swoich galeonów (Fred mi wybaczy, ostatecznie chodzi o moje szczęście... W końcu to tylko dycha... No, może dwie dychy...) – i wyruszył. Od tej pory miał być samotnym wędrowcem, zmagającym się z chłodem, głodem i innymi przeciwnościami losu, niestrudzenie zdążającym do celu, jakim był...
– Braciszku! Zmierzasz do magopsychiatryka?
Czy ta pijawka musi się wszędzie za nim wlec?
– Niee, Fred, skąd ci się to wzięło?
– Z ulotki, którą studiujesz, skarbie. – I jak ludziom mają nie przychodzić do głowy zboczone pomysły? Nazywać go „skarbem” w miejscu publicznym! Arrggh... Musi uciec, tak, musi uciec!
Puścił się pędem w jakąś boczną uliczkę, oglądając się co chwila przez ramię... Uff, uff... Tak, chyba go zgubił.
Fred spoglądał chwilę za oddalającym się bratem, po czym wzruszył ramionami. Należało mu się coś za te wszystkie żarty na temat potomka, wzrastającego w brzuchu Angeliny. Ot co.
Ale, ale, wróćmy do George’a. Zziajany i zadyszany stanął w końcu przed miejscem swojego przeznaczenia – Gabinetem Magopsychologa Jozajasza Browna, najlepszego wytwórcy świrów od roku 582 n. e.* Zapukał. Wszedł.
– Był pan umówiony?
Za biurkiem sekretarki siedziała najcudniejsza istota, jaką George widział w swoim życiu. No, może z wyjątkiem Fleur. Drobne ciałko ubrane było w krótką, opiętą spódniczkę w kolorze czerni, białą bluzkę z dekoltem i szarą apaszkę. Istota założyła swą zgrabną nogę na drugą zgrabną nogę i uśmiechnęła się kpiąco. Wiedziała, że wielu facetów ślini się na jej widok, ale żeby nawet on?
Ale ta figura, brązowe oczy i rude włosy... Zaraz, zaraz... Rude włosy? Popatrzmy od początku... Nogi, spódniczka, bluzka z dekoltem, łabędzia szyja, twarz... Znajoma twarz. Na sto zdezelowanych latających dywanów!
– GINNY? Co ty tutaj u licha wyprawiasz?
– Pracuję, braciszku, mówiłam wam przecież, że załatwiłam se pracę na lato. Lepszym pytaniem chyba jest, co ty tu robisz?
– Ja... ja... wpadłem tu przez przypadek, ot co. Pomyliłem drzwi, chciałem wejść tam obok. – Gorączkowo usiłował przypomnieć sobie, co też znajduje się w sąsiedztwie Gabinetu.
Ginny zaśmiała się. – Jesteś stuprocentowo pewien?
– Noo... Tak.
– Ale wiesz, że po prawej sąsiadujemy z klubem go–go... dla pań, a po lewej stoi kamienica starej Izoldy? Wiesz, to raczej mało przyzwoita dzielnica...
George spiekł raka. – Nic ci do tego, gdzie się wybierałem! Żegnam!
– Papa, braciszku!
Przeklęte baby! Nawet gdyby chciał się wybrać do starej Izoldy, nimfomanki rzucającej się na każdego faceta po tym, jak wypiła jakiś niezidentyfikowany eliksir, to co? Jego sprawa!
Jozajasza musiał skreślić z listy specjalistów do odwiedzenia. A szkoda. Podobno Brownowie już od wielu lat zajmują się różnymi, yyy... przypadłościami, o, właśnie.
Następny przystanek: dom Izaaka Monroe. Tam chyba nie pracuje żaden Ron czy inny denerwujący członek skądinąd licznej rodzinki?
Nie przeliczył się – żadnego krewnego w zasięgu wzroku. Niestety... Po okolicy kręcił się ten łysy mleczarz**, przyjaciel mamusi. Lepiej odpuścić albo wpaść tu później.
Powlókł się dalej, noga za nogą, bo tak w końcu trzeba, Mohair’s Avenue, aż do Verabanque, gdzie mieszkał Lovegood wraz ze swoja trzepniętą córą. Miał nadzieję, że... Jak ona miała? Muna? Że ta Muna gdzieś wywędrowała. Nie miał ochoty na spotkanie z nią.
Dzięki Bogu, nie ma jej w zasięgu wzroku. Może jeszcze kryć się w domu, ale...
– A żeby ci wynędzniały nietoperz między zęby wleciał!
Już się nie kryła. Młoda dziewoja z naszyjnikiem z kapsli od piwa i wyłupiastymi oczami – och, no, tak, Luna! George przypomniał sobie w końcu jej imię – wybiegła do ogrodu, miotając przekleństwami – na szczęście nie miała różdżki.
– Do kroćset mać! Ja tu mu sprzątam, gotuję, piorę, poprawiam poduszki, a on mi nawet nie chce załatwić szczenięcia chrapaka krętorogiego? Nigdy więcej tam nie wrócę, niech się wypcha, on i ta jego gazeta, którą jak ta debilka promuję po całej szkole...
– Eee... Luna? – Dziewczyna najwyraźniej go nie zauważyła. Może jednak warto by się do niej odezwać, by dowiedzieć się, czy z jej ojcem da się teraz pogadać...
–...nie proszę o żadnego chłopaka, tych mam w końcu pod dostatkiem...
George zdziwił się. Luna i chłopacy...? – Yyy... Luna? Hej, słyszysz mnie?
–...tylko o małego chrapaczka, do kroścet mać, a on...
– Luna?
–...wredny, podły, nieogolony, do kroćset mać, nawet tego sam nie zrobi, tylko gazetą się zajmuje... – Dziewczyna ominęła już George’a, stojącego na środku chodnika z bardzo głupią miną. Żeby Luna, tak przywiązana do ojca...?
– Luna!
– Och... Cześć, nie zauważyłam cię...
– Taa... No, wiem. Słuchaj, twój ojciec jest w domu?
Prychnęła. – Jest, jest, ten dziennikarz od siedmiu boleści, do kroćset mać... Idź do niego, może ciebie wysłucha, w końcu ty nie jesteś jego córką... – I, złorzecząc na cały świat, a w szczególności na swego rodziciela, odmaszerowała.
George, prawdę mówiąc, nie wiedział, co robić. Miał wprawdzie rozchwianą emocjonalnie siostrę, która też przechodziła okres buntu, ale żeby Luna, teoretycznie dorosła? No, trudno. Ona zawsze miewała swoje odchyły.
Zebrał się w sobie i zapukał do drzwi w kolorze odblaskowej żółci. Kogoś w końcu musiał się poradzić! A że najwyraźniej pomóc mu może tylko facet wierzący w chrapaki i w to, że oczowalne kolory ładnie komponują się z trawą... Bywało gorzej.
– Proszę!
Wszedł i natychmiast pożałował, że nie wziął ze sobą okularów przeciwsłonecznych. Okazało się, iż żółte drzwi były tylko przygrywką; prawdziwy koncert rozbrzmiewał wewnątrz domu Lovegoodów. Trawiastozielony dywan wyraźnie odcinał się na tle posadzki w kolorze oranżu, a błękitne jak niebo w letni dzień ściany i sufit tylko dodawały pomieszczeniu pikanterii. Dzięki Bogu, nigdzie niczego różowego... Ale jeśli to jest hol, to co z pozostałymi pokojami?
Brrr. George nie był już tak absolutnie pewien, czy bywało gorzej.
– Dzień dobry, panie...
– George Weasley, proszę pana. Spotkaliśmy się kiedyś w sklepie moim i mojego brata. Mógłbym zająć panu chwilkę?
– Ach, tak, pan Weasley. Zapraszam do salonu.
Chudy mężczyzna pod pięćdziesiątkę z łysiną na czubku głowy otworzył drzwi do salonu. George zajrzał tylko przez szparę, ale to wystarczyło, by dyskretnie odwrócił głowę; lepiej nie narażać się na oślepniecie przez zbyt wielkie natężenie najbardziej żarówiastego różowego, jaki miał nieszczęście widzieć.
– Nie, nie... ja tylko na chwilkę. Widzi pan... Mam pewien problem i nie bardzo wiem, co zrobić... Chodzi o to, że czytałem taki artykuł jakiejś psychoterapeutki i... Ona mówiła o takim... Yyy... Takiej przypadłości, że się ma brata bliźniaka, niski wzrost i...
– Aaa! Wiem, o co ci chodzi!
George ucieszył się. – Naprawdę?
– Nie. Ale ja nie jestem psychologiem, nie pomogę ci, ale mogę dać ci adres specjalistki od wszystkich chorób psychicz...
– Ja nie jestem psycholem! – zaperzył się.
– Nie, ależ oczywiście, że nie. W każdym razie... Masz tu wizytówkę Madam Lalou – podał chłopakowi mały kartonik. – Powodzenia – mrugnął na pożegnanie, zamykając za wychodzącym George’em drzwi.
– Dziwny facet – mruknął pod nosem. – Ale całkiem sympatyczny.
Cross Road... To niedaleko. Zdąży jeszcze dziś, mimo tylu zmarnowanych na chodzenie po oszołomach godzin. Komu w drogę, temu kop na popęd, jak to mówiła stara babcia Weasley. Z cichą piosenką George wyruszył w stronę domu świetnej hipnotyzerki (jak głosiła wizytówka).
I szedł, i szedł, i szedł... I czasem jechał, ale mimo wszystko rzadko ktoś zechciał go wziąć na miotłostopa. Ostatecznie do tej lali nie było aż tak blisko.
Wreszcie dotarł. Zapukał i poczekał, aż melodyjny głos wypowie krótkie „Wejść!”.
Wtedy, oczywiście, wszedł. Dom wyglądał jak słynna klasa Wróżbiarstwa w Hogwarcie, z pufami i ciężkim powietrzem. Jego właścicielka była tak podobna do Trelawney, zwłaszcza pod względem ubioru, że George mimo woli przypomniał sobie tę starą nietoperzycę; miał tylko nadzieję, że „Madam Lalou” posiada więcej talentu.
– Wejdź, wejdź, młodzieńcze... Co cię do mnie sprowadza?
– Yyy... Polecił mi panią pan Lovegood...
– Ach! Johnny! W porządku, w porządku... – Dama sprawiała wrażenie, jakby mówiła na poły do siebie. – Więc? O co chodzi?
– Widzi pani, ja mam taki problem...
– Wszyscy mamy problemy, tak, wszyscy... Co cię dręczy?
– Chodzi o, o... – George nie bardzo wiedział, jak to ująć. W końcu wyrzucił na jednym oddechu: – Chodziokomplekskaczyńskiego.
– Kaczyńskiego? Tak, tak... Niemiłe wrażenie, ale nic strasznego, hipnoza sobie z tym poradzi. Połóż się tu wygodnie. – Wskazała upierścienioną dłonią kozetkę i wyciągnęła dziwny wisior z rubinem wielkości kciuka. – Madam Lalou ci pomoże, tak, tak...
A gdyby tak...? Zawsze chciała to zrobić, wiedziała też, że mogłaby, w końcu wprowadzić takiego młodzieńca w trans to nic wielkiego... Ale zawsze ktoś ich pilnował, nigdy nie przychodzili sami... A ten jest sam, i, jak widać, zdesperowany... Można by się trochę zabawić jego kosztem...
Machała mu wisiorem przed oczami, mrucząc jakieś dziwne słowa. W końcu, gdy zapadł w głęboki trans, położyła na jego piersi swoja dłoń i wyszeptała ponętnie:
– Jesteś orangutanem!
Spuśćmy może zasłonę milczenia na to, co się wówczas wydarzyło. Dość powiedzieć, że nie wszystkie ozdobne pufy doszły do siebie po tym wstrząsie, a Madam Lalou musiała się ratować przed oberwaniem bananem po głowie. W końcu George sam skonsumował to, co ta miła pani przyniosła mu z kuchni, chcąc go tym sprytnym wabikiem ściągnąć z żyrandola. Uznał, że banany nie nadają się na amunicję.
Kiedy w końcu hipnotyzerka zdołała go uspokoić, zakrzyknąć „nigdy więcej” i doprowadzić do stanu używalności, znowu wprowadziła go w trans. Tym razem postanowiła być grzeczną dziewczynką i wyleczyć chłopaka z Kompleksu.
Niestety, podczas zabiegu, jak to zwykle bywa, zdarzył się wypadek, a wypadki to coś, czego przy hipnozie absolutnie należy się wystrzegać. Nawet drobny szczegół może zaważyć na wynikach, a już to, by hipnotyzerka popijała w czasie pracy Inkę! Nie, no, kawa, nawet zbożowa, to nie jest napój, który by pomagał w prawidłowym hipnotyzowaniu.
Na dodatek Madam Lalou wysypała trochę tej swojej pysznej, zbożowej kawy na stół. I to właśnie zmieniło George’a całkowicie.
Po kilku dniach przemądrzania, obrażania się za nazywanie „chuliganem bez skończonej szkoły”, składania durnych obietnic, paplania na forum publicznym bez możliwości zamknięcia jadaczki, niezależnie od tego, ile zaklęć uciszających rzucili inni, jakby George miał swoje własne wspomagacze głosu i powtarzania „Fred musi odejść!” wszystko stało się jasne.

~*~*~

Alex Sour usiadła przy swoim pięknym, dębowym biurku i przejrzała dokumentację eksperymentu. Zanotowała parę zdań, wyszła, gdy jeszcze wilgotny atrament połyskiwał w świetle dogaszającej się świecy.
„Kompleks Kaczyńskiego przeminął, mieszkańcy okolic Stoatshead najwyraźniej uodpornili się. Równocześnie jednak rozwinęła się nowa przypadłość. Nadeszła nowa era. Era chłopców z Syndromem Leppera”.

---
* Parafraza tekstu z wystawy pana Ollievandera, gdyby ktoś nie zauważył (;.
** Nie mogłam się powstrzymać. Delikatne nawiązanie do tekstów Madlen.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jupka
mumiak



Dołączył: 31 Sie 2005
Posty: 1517
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świnoujście/Miasto Marzeń

PostWysłany: Śro 11:00, 02 Sie 2006    Temat postu:

Kuakuakuakuamuah! *smiech szaleńca mode: on*

To jedziemy z tym koksem...

Pomysł (dwa punkty):
TEKST I: 1,5 pkt.
TEKST II: o,5 pkt.
Jednak bardziej przemówił do mnie George z kompleksem Kaczyńskiego niż Gin i Colin, masakrujący nietoperze...

Styl (trzy punkty):
TEKST I: 2 pkt.
TEKST II: 1 pkt.
Autorka tekstu drugiego ma lżejszy styl, poza tym, zdania miały "ładniejszy" szyk, prościej się czytało.

Realizacja tematu (jeden punkt):
TEKST I: o,5 pkt.
TEKST II: o,5 pkt.
Zrealizowano.

Błędy (jeden punkt)[/b]:[/b]
TEKST I: o,75 pkt.
TEKST II: o,25 pkt.
A: braki spacji; B: przeciiinkiii, literówki jakieś, ortograf jeden, czasem zmieniłabym szyk, raz chyba zua odmiana,

Ogólne wrażenie estetyczne (trzy punkty):
TEKST I: 2 pkt.
TEKST II: 1 pkt.
Noo, bardziej podobał mi się tekst A. Był przyjemniejszy, nie jakiś naciagany, widac, że pomysł przemyślany, etc. Tekst B nie był taki zły, aczkolwiek jakoś nie trafił w moje gusta. Jakoś tak.

Podsumowanie:
TEKST I: 6,75 pkt.
TEKST II: 3,25 pkt.

I znowu wiem, czyj tekst jest czyj. To nie fair, że tak łatwo zgadnąć. XD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Louis Szalona
Gość






PostWysłany: Śro 12:14, 02 Sie 2006    Temat postu:

Pomysł
TEKST I: 1,5 pkt.
TEKST II: 0,5 pkt.
pomysł A- doskonały! Adekwatny do naszej sytuacji politycznej, hehe. Pomysł B równiez był dobry.


Styl
TEKST I: 2 pkt.
TEKST II: 1 pkt.
Styl Autorki tekstu pierwszego jest wypracowany, styl drugiej autorki- nie. Poza tym ten drugi tekst czytalo sie trloszeczkę gorzej.

Realizacja tematu
TEKST I: 0,5 pkt.
TEKST II: 0,5 pkt.
Oba tematu nzostały piekmnie zrealizowane.

Błędy
TEKST I 0,5
TEKST II 0,5
z łapka na servcu- nie szukałam[ pakwoac sie trza!]

Ogólne wrażenie estetyczne
TEKST I: 1,7
TEKST II: 1.3

Przy tym drugim tekscie chwilami musialam czytac kilka razy pewne fragmenty, by lepiej wszystko zrozumiec.

podsumowanie:
tekst I- 6,2
tekst II: 3,8

obu autorkom sedecznie gratuluje.
Powrót do góry
Kejtova
Sky



Dołączył: 03 Lis 2005
Posty: 4724
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z niebiańskiej plaży

PostWysłany: Śro 19:03, 02 Sie 2006    Temat postu:

Pomysł (dwa punkty):
TEKST I: 1,5 pkt.
TEKST II: 0,5 pkt.
Ciekawsztm wydał mi się pomysł w teksie pierwszym, może ze względu na ten Komleks Kaczyńskiego? W każdym razie przypadł mi on bardziej do gustu, gdyż w tekśie drugim pomysł nie był moim zdaniem najlepszy.

Styl (trzy punkty):
TEKST I: 2,5
TEKST II: 0,5 pkt.
Oj, tutaj była wyraźna różnica, bardzo wyraźna. Pierwszy tekst obfitował w długie, rozbudowane, logiczne zdnia. Drugi zaś, opierał się na krótkich, powtarzalnych diaolgcch, które czasami były nieśmieszne.

Realizacja tematu (jeden punkt):
TEKST I: 0,5 pkt.
TEKST II: 0,5 pkt.
Tak, tutaj nie ma nic do dodania, wywiązały się panie.

Błędy (jeden punkt):
TEKST I: 0,9 pkt.
TEKST II: 0,1 pkt.
O ile w ostanim pojedynku, nie potrafiłam dostrzec błędów, tak tutaj, w tekście drugim zauważyłam: braki przecinków, literówki (np. "wrzeczał", zamiast "wrzeszczał", "sie" bez ogonka, "zaklecie", bez "ę"), jakies powtórzenie, zła odmiana nazwiska Voldemorta, czasami złe odmiany części mowy.

Ogólne wrażenie estetyczne (trzy punkty):
TEKST I: 2 pkt.
TEKST II: 1 pkt.
Ogólnie lepiej czytało mi się pierwszy tekst, może dlatego, że nie opierał się na takich mikroskopijnych dialogach... A nierozbawiło mnie to znęcanie się nad nietoperzami, ich smierć i w ogóle.

Podsumowanie:
TEKST I: 7,4 pkt.
TEKST II: 2,6 pkt.

Pozdrawiam
Keja

Teraz już jest chyba wszystko dobrze policzone, w razie czego, Ata to sprawdzi.
A dziewczynom gratuluję pojedynku. ;)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Arena krwią spływająca... Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin