[M] Nauczyć się na nowo

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Idril Celebrindal
Charłak



Dołączył: 06 Wrz 2005
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 14:23, 15 Mar 2007    Temat postu: [M] Nauczyć się na nowo

Tekst powstał na potrzeby Klubu Pojedynków im. G. Lockharta na Forum Mirriel. Tematem pojedynku było życie na prowincji. Bohaterowie mieli być albo drugoplanowi, albo niekanoniczni. Pojedynek wygrałam.
Oglądanie musicali szkodzi. Oglądanie „Chicago” szkodzi tym bardziej. Gorzej, jeśli to owocuje fanfiktem takim jak ten. Te lata dwudzieste chodzą za mną i się odczepić nie mogą.
Minerwie dziękuję za użyczenie Zaklęcia Ćwierćwagi.
Dedykowane Issie. I jeszcze Skajusi. Za wszystko.




Nauczyć się na nowo


Pończochy, podwiązki, jeszcze pociągnąć usta szminką, wygładzić sukienkę. Czarny płaszcz wisiał wyczyszczony w przedpokoju. Tak. Była gotowa. Nie oglądając się za siebie, wyszła z mieszkania i zatrzasnęła drzwi. Nie dla niej były sentymenty, ostatnie spojrzenia. Jeśli Deidre O’Brien coś robiła, robiła to z pełnym przekonaniem i bez wahania.
Z ulicy dobiegały dźwięki policyjnej syreny. W wieczornym wydaniu gazety znów będą zdjęcia Ala Capone i informacje o kolejnym przestępstwie. Tak właśnie żyło Chicago. Od zbrodni do zbrodni, od strzelaniny do strzelaniny, swoim własnym, gangsterskim rytmem.
Świstoklik miała za pół godziny, powinna zdążyć. Po klatce schodowej niósł się stukot obcasów, kiedy zbiegała ze schodów, w jednej ręce trzymając bagaż, zadziwiająco lekki dzięki Zaklęciu Ćwierćwagi. Siwa pani Muller z pierwszego piętra wystawiła głowę zza drzwi, spoglądając nieprzyjaźnie na dziewczynę. Pod nogami staruszki plątał się kot – jedyne stworzenie w tym domu, jakie Deidre darzyła sympatią. Oprócz Billy’ego, rzecz jasna, ale Billy już tu nie mieszkał.
Taksówka już stała pod kamienicą. Burkliwy kierowca zapakował torbę do bagażnika i zamknął z trzaskiem klapę. Gdyby Deidre miała licencję aportacyjną, mogłaby się znaleźć na miejscu w kilka sekund, ale nie zdała egzaminu trzy razy pod rząd i w końcu zrezygnowała.
– Poproszę pod kościół świętego Pawła – powiedziała, wsiadając do samochodu.
Taksówkarz ruszył, o nic nie pytając. Przyzwyczaił się już do klientów o najdziwniejszych zachciankach, a kobieta z dużym bagażem, życząca sobie kursu pod kościół zajmowała dalekie miejsce na jego liście osobliwości.
Kiedy znaleźli się na miejscu, Deidre ujęła swój bagaż w dłoń, zapłaciła i zniknęła mężczyźnie z oczu w uliczce za świątynią. Stukając wysokimi obcasami o bruk, przeszła kilkaset jardów, aż znalazła się przed starym budynkiem o zniszczonej elewacji. Tynk odłaził od ściany pełnej zacieków, pokrywającej się powoli pleśnią. Rozglądając się uważnie, czy nikt nie przechodzi, dziewczyna nacisnęła skrzypiącą klamkę i weszła do środka. Nienanoszalny budynek przetrwał wielki pożar Chicago i wciąż służył czarodziejom za bramę do magicznej części miasta. Deidre przeszła przez ponure, ciemne wnętrze z meblami przykrytymi białymi płachtami płótna i wyszła kuchennymi drzwiami.
Pierwsze krople deszczu uderzyły o dachówki wysokich kamienic na Spokojnej. Ten, kto wymyślił tę nazwę, musiał być doskonałym obserwatorem. Każdemu, kto wychodził na główną ulicę w magicznej dzielnicy, wydawało się, że nagle znalazł się w miejscu zupełnie odmiennym od hałaśliwego mugolskiego Chicago. Ale obiektywnie rzecz biorąc, Spokojna wcale nie była spokojna.
Deidre wyciągnęła różdżkę i rzuciła na siebie zaklęcie odbijające krople wody, po czym wmieszała się w tłum. Niebo nad miastem było zasnute ołowianymi, wiszącymi nisko chmurami i tak samo ponurzy, szarzy byli ludzie, przemierzający ulicę. Młode, pewne siebie czarownice, ubrane według najnowszej mody, ledwo dorosłe, zbyt mocno umalowane nastolatki, które dopiero co wymknęły się spod kurateli rodziców i smutni czarodzieje w ciemnych szatach, idący do pracy. Właściwie magiczne Chicago niczym się nie różniło od tego z drugiej strony. W ciągu dnia było tak samo bezbarwne, a wieczorami tak samo kolorowe i zdeprawowane.
Duży budynek z żółtego piaskowca stał na rogu Spokojnej, przy skrzyżowaniu z Alchemiczną. Mosiężna tabliczka, zawieszona obok drzwi, oznajmiała, że jest to Departament Magicznych Środków Transportu Amerykańskiego Ministerstwa Magii: Oddział Chicago. Obrotowe drzwi zakręciły się szybko i Deidre weszła do środka. Wysoki sufit tonął w mroku. Ściany były ciemne, wyłożone brązowym marmurem, a kontuary, za którymi siedzieli urzędnicy tak wysokie, że dziewczyna musiała stanąć na palcach.
– Mam zamówiony świstoklik do Irlandii na godzinę dziesiątą – powiedziała do chudej jak szczapa czarownicy z niegustownymi loczkami, które tylko podkreślały zbyt ostre rysy twarzy. Kobieta zdjęła z nosa duże okulary w ozdobnych oprawkach i przyjrzała się pannie O’Brien krytycznym wzrokiem.
– Irlandia jest duża – rzuciła cierpko. – Dokąd ten świstoklik konkretnie?
– Do Clonakilty w Cork – odparła Deidre.
Urzędniczka odwróciła się i sprawdziła coś w kartotece. Jednym skinieniem różdżki przywołała do siebie pergamin, przejrzała go, po czym podała dziewczynie duży spinacz w zielone koniczynki.
– Aktywacja za pięć minut. Kabina numer cztery.

***

Dom O’Brienów leżał w dolinie za miasteczkiem. Jedyna magiczna rodzina w okolicy dobrze się czuła z dala od wzroku innych ludzi. Swoboda, jaką dawało mieszkanie w odosobnieniu, rekompensowała pewnie niedogodności.
Deidre wylądowała na łące za płotem. Widziała dym, unoszący się z komina i światło w oknie na strychu.
Pewnie Brand znów siedzi i czyta książki, pomyślała dziewczyna, idąc wysypaną żwirkiem ścieżką w kierunku domu.
Stanęła przed pomalowanymi na zielono drzwiami i ujęła w dłoń kołatkę.
– Maniery, panienko, maniery! – rozległ się nagle zduszony głos.
Deidre cofnęła rękę jak oparzona, marszcząc brwi. Zapomniała już o gadającej kołatce, tak samo jak zapomniała o zapadającym się stopniu, którego wciąż nie naprawiono. Musiała się nauczyć tego domu na nowo.
Zaklęć też nie zmienili przez te trzy lata, pomyślała, wzdychając i cicho otworzyła drzwi.
Jedynym miejscem, gdzie o tej porze mogła znajdować się jej matka, była kuchnia. Przestronne, jasne pomieszczenie nieodmiennie kojarzyło się Deidre z dzieciństwem. Przywodziło na myśl godziny spędzone nad kubkiem kakao i z książką w ręce, długie rozmowy i przekomarzania z bratem.
Fiona O’Brien stała przy stole, posypując ciastka cukrem pudrem. Była zażywną szatynką w okolicach pięćdziesiątki. Swoim optymizmem i radością życia mogłaby zarazić nawet głaz. W pierwszej chwili nie zauważyła córki, ale stuk obcasów sprawił, że odwróciła się gwałtownie.
– Deidre! – Brand był szybszy od matki. Zbiegł ze schodów i dopadł siostry, niemal przewracając ją na ziemię.
Natura nie podzieliła urody równo pomiędzy dwójkę rodzeństwa. O ile Deidre była zbyt pospolita, by nazwać ją ładną i zbyt bezbarwna, by określić ją jako interesującą, o tyle za Brandem musiało uganiać się wiele dziewczyn.
– Już myślałem, że nigdy nie wrócisz.
To zabrzmiało jak wyrzut.

***

– Jak tam jest? – zapytał Brand, kiedy siedzieli na strychu, przy świetle małej lampki. – No wiesz, w Chicago.
Deidre wyprostowała nogi i oparła plecy o pokrytą zielonym pluszem kanapę, rozglądając się po zagraconym pomieszczeniu. W domu O’Brienów nie wyrzucano niczego, w myśl zasady, że wszystko może się przydać. W ten sposób, wynosząc na strych to, co nie mogło już stać na dole, stworzono niezwykłą rupieciarnię, w której można było znaleźć wszystko – od dziecięcych miotełek, na których latali Deidre i Brand, koników na biegunach i bezużytecznych kołysek, poprzez sterty papieru, stare, kiczowate kalendarze z kociakami, które Fiona darzyła niezrozumiałym uwielbieniem i wielkie pudła pełne archiwalnych numerów „Draíodóir Éireannach”,* po meble, które czasy świetności dawno miały za sobą.
Deidre i Brand od zawsze uwielbiali tam siedzieć. Spędzali na strychu długie godziny, oglądając ruchome obrazki w książkach o smokach, a później, gdy już podrośli, zaczytując się w irlandzkich legendach. Dziewczyna najbardziej lubiła tę o chorągwi z Dunvegan, która przez tyle lat chroniła klan MacLeodów z MacLeod od nieszczęść i która wreszcie, za pomocą klątwy nałożonej przez elfy, sprowadziła na niego zgubę.**
Jestem jak ta żona Malcolma MacLeoda, pomyślała panna O’Brien.
Éire, Zielona Wyspa, miała w sobie coś takiego, że im dalej od niej się przebywało, tym bardziej tęskniło się za zielenią jej łąk i małymi miasteczkami, rozsianymi po całym kraju. Deidre też tęskniła. Za srebrzystymi zagajnikami, w których jako dziecko widywała elfy, za szumem wody w potoku za domem, gdzie łowiła razem z bratem ryby. Za domem. Te lata w Chicago dały jej wiele – poznała smak wielkiego miasta, tętniącego w nocy życiem, zapach papierosowego dymu, którego kłęby spowijały wszystkie stoliki w lokalach, palącą w gardle gorycz whisky i wwiercające się w uszy dźwięki jazzu. W jej życiu pojawił się Billy – tak samo nagle, jak nagle później zniknął. Ale tak naprawdę wciąż była niczym elfia żona Malcolma MacLeoda. Tęskniła do swoich.
– Więc? – zapytał z naciskiem Brand, gdy Deidre nie przez dłuższy czas nie odpowiadała.
– Głośno.
– I?
– Szaro, brudno i jednolicie. I bez namolnych braci.
– Namolni bracia to zbyt wygórowana cena za to zielone, jasne i czyste za oknem?
– Muszę się nad tym zastanowić! – Deidre wybuchnęła śmiechem.
– Ale mi tego brakowało – powiedział po chwili milczenia Brand. – Myślałem, że już nie wrócisz ze swojego domu w wielkim mieście.
– Chicago to Chicago – odparła Deidre, zamykając oczy – dom mam tutaj.
– Oho, powiało babską melancholią.
Uchylił się przed nadlatującą poduszką.

***

O panu O’Brienie mówiło się w domu rzadko. Odkąd umarł kilka lat wcześniej, stało się niepisaną zasadą, że ojca się nie wspomina. W takich momentach bowiem, zwykle żywa i uśmiechnięta pani O’Brien smutniała nagle i zaczynała wpatrywać się w ruchome zdjęcie, wiszące nad kominkiem.
Był on dziełem pana O’Briena. Uważał on bowiem, że prócz tego, iż każdy porządny czarodziej powinien zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna, musi jeszcze postawić kominek. Nikt ani nic nie było w stanie go przekonać, że jest inaczej. W ten sposób O’Brienowie dorobili się najpiękniejszego kominka w całym Clonakilty i okolicach. Był duży, ceglany i dawał wiele ciepła. W gzymsie, wykończonym ciemnym drewnem, zostały wyrzeźbione postacie zaczarowane tak, by się poruszały. Kiedy Deidre była mała, mogła godzinami wpatrywać się w smukłe, eteryczne elfy, ludzkie dziewczęta i młodzieńców, odgrywające przed nią swoją pantomimę.

***

To było gorzkie uczucie – dowiedzieć się po miesiącu, że jednak brakuje jej Chicago. Wczesnym świtem, kiedy leżała jeszcze w łóżku, czuła się zawiedziona, że nie słyszy za oknem przejeżdżających z hałasem samochodów, tylko miarowe łupanie siekiery, zaczarowanej przez Branda tak, by sama rąbała drewno. Nie czuła się z tym dobrze. Bo jak miała powiedzieć matce, tak zadowolonej z powrotu córki do domu, że ta córka wcale nie chce tu zostać na zawsze? I jak miała to wytłumaczyć Brandowi?
Próbowała, Merlin jej świadkiem, że próbowała nauczyć się na nowo, jak żyć w Irlandii, z dala od wielkich miast. Nie potrafiła, to zadanie przerosło jej siły. Przyznać się do tego przed samą sobą – to byłaby już całkowita klęska, kapitulacja i podpisanie rozejmu. A Deidre toczyła ze sobą wojnę. Bo nie chciała znów wyjeżdżać i jednocześnie coś pchało ją dalej. Kto wie, gdzie by wylądowała? W Edynburgu? Bombaju? Sydney?
Żałowała, że Irlandia nie stała się jej Faerie.*** Może Deidre wcale nie była aż tak podobna do żony Malcolma MacLeoda z ludu elfów?

***

Wyszła z domu, kiedy wstawał późny zimowy świt. W ręce niosła bagaż, obłożony Zaklęciem Ćwierćwagi. Zdawała sobie sprawę z tego, że postępuje jak ostatni tchórz, wymykając się z domu bez słowa pożegnania. Po namyśle stwierdziła, że wystarczy krótki list, skreślony naprędce i położony na kuchennym stole. Mama zrozumie. Brand nie.
Idąc do Clonakilty nie odwróciła się ani razu. Nie dla niej były sentymenty, ostatnie spojrzenia. Jeśli Deidre O’Brien coś robiła, robiła to z pełnym przekonaniem i bez wahania.
Pewnie kiedyś tu wróci. Wróci i spróbuje nauczyć się tego domu na nowo.

KONIEC




* „Czarodziej Irlandzki”.
** Na [link widoczny dla zalogowanych] można znaleźć całość legendy o chorągwi z Dunvegan.
*** Legendarna rzeczywistość, która przewija się w podaniach i historiach różnych kultur, zwana bywa Czarowną Krainą, Otherside… Kraina, którą zamieszkują istoty, jakimi kilkaset lat temu straszono dzieci, dziś zaś są one popularne w książkach i grach fantasy, a na przestrzeni wieków zawsze można było znaleźć kogoś, kto utrzymywał, że zna kogoś, kto je widział. Kraina, w której nie stosuje się czarów, bo magia to po prostu sama rzeczywistość, natura, jest w powietrzu, wodzie, na łąkach i w lasach.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kejtova
Sky



Dołączył: 03 Lis 2005
Posty: 4724
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z niebiańskiej plaży

PostWysłany: Pią 21:00, 06 Kwi 2007    Temat postu:

Oj, jak dawno nie czytałam już ficków. Można by zarynykować stwierdzenie, że się zupełnie odzwyczaiłam. ;) Ale w wielka radością do tego powróciła, choc na moment. Naprawdę. ;)

Czytało się to miło i przyjemnie. Ot, tak zwykła, typowo życiowa historia. Dwa podobne, ale jakże odmienne światy - mugoli i czarodziejów - zostały płynnie połączone w jedną spójną całość. Wahania głównej bohaterki, jej uczucia, przeżycia nie były opisane jakoś szeroko, ale to nadało tej miniaturce pewien charkter. Dało też czytelnikowi pewną swobodę. Tak mi się przynajmniej wydaje. ;)

Idril, takie rzeczy wychodzą ci naprawdę niesamowicie. Ja, żeby móc sklecić coś takiego musiałabym siedzieć całymi dniami, a u ciebie wygląda to tak, jakby słowa same przez ciebie przepływały.

Keja


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Karmelia
Duch



Dołączył: 20 Wrz 2006
Posty: 189
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Legnica welcome to

PostWysłany: Sob 10:06, 07 Kwi 2007    Temat postu:

Wielka Roweno... Prześliczne :) Szalenie nastrojowe, poruszające. I wciągające od pierwszych wersów, chociaż w zasadzie to taki raczej luźny fanfik. Co mi się szczególnie podobało? Zero przesłodzonej liryczności w scenie, kiedy Deidre wróciła do domu i rozmawiała z mamą i bratem.

Gratuluję warsztatu i słownictwa ^^ Nie dziwię się, że wygrałaś pojedynek :D


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Wto 18:16, 10 Kwi 2007    Temat postu:

A, no, prześliczne. Jejuś, Idril, ty masz autentyczny talent. I, jak zwykle, wykazujesz się wiedzą o tym, co piszesz, o irlandzkich legendach, języku... Chciałabym, zeby kiedyś w moje ręce trafiła pachnaca tym książkowym, specyficzym zapachem, świeża książka, prosto z księgarni, twojego autorstwa. Może zbiór opowiadań, może coś dluższego... Jeśli kiedyś coś wydasz - daj znać (;.

To konkretne opowiadanie - boskie jak zawsze. Wzruszajace, ciepłe, nastrojowe. Ze świetnym zakończeniem. Ech, Deidre, dobrze wiesz, że mimo ze wieś wydaje się piękna, może być straszna, nie? Takie spokojne życie trzeba lubić, niestety.

Ficzek, w każdym razie, super. Gratuluję ;*.

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Marigold
Charłak



Dołączył: 28 Sie 2007
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Silicon Street

PostWysłany: Wto 9:56, 16 Paź 2007    Temat postu:

kopia z mirriel...

Wiećmo, gratuluję wygranego pojedynku. Ty wiesz, co ja myślę o tym tekście. Wiesz, że bardzo mi sie podoba.
Ja akurat kocham klimat lat dwudziestych i bardzo się cieszę, że został przedstawiony i zachowany. Podoba mi się Deidre, która z małego miasteczka w Irlandii przeprowadziła się do głośnego Chicago, żeby tam zakosztować innego życia. I widać, że zakosztowała. Kiedy wraca na Zieloną Wyspę nie może się przyzwyczaić do ciszy i spokoju tam panujących. Za bardzo się zżyła z gwarem ulic Chicago i tamtejszych lokali. Tak, że nawet jej własny brat tego nie rozumie.
Jest to bardzo życiowy tekst i bez tej magicznej otoczki mógłby być to tekst o młodych ludziach z prowincji, którzy szukają szczęścia gdzieś w wielkich miastach. Ale czy je znajduje? Po Deidre tego nie widać i w tekście czuć, że tęskni za domem, za elfami w lasach, za legendami irlandzkimi... Ale mimo to wraca do Chicago, bo jest z nim bardzo związana. A gdzieś w głębi duszy marzy o tym, by kiedyś na nowo nauczyć się żyć w swoim rodzinnym miasteczku.
Bardzo mi się podoba, brawo!

Mari/Nelka Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin