[Z] Blask Twoich oczu...

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Czw 12:51, 22 Cze 2006    Temat postu: [Z] Blask Twoich oczu...

Jako przed-przedmowa:
Jest to tekst pojedynkowy. Wklejam tez tutaj, bo opowiadanie mi się bardzo podoba, wyjątkowo xD Betą była Jupka.

**

Słowo wstępne:
Tak często krytykuje się autorów, którzy swojego głównego bohatera czynią osobą wyjątkową. Ale zastanówmy się – czy o szarych ludziach niewyróżniających się z tłumu można napisać porywające opowiadanie? A przede wszystkim - czy każdy człowiek nie jest wyjątkowy?
Ten, kto uczestniczyć będzie w historii niezwykłej, może tragicznej, automatycznie staje się postacią nietuzinkową. Odnosząc się do samego kanonu – tytułowy bohater już na samym wstępie jest wybrańcem.
W poniższym opowiadaniu moje postacie na pewno zwykłymi Kowalskimi nie będą. Z ledwo wspomnianej w kanonie – aczkolwiek już w tym epizodzie zasłużonej – zrobię własną bohaterkę. I mam nadzieję, że nikomu to nie będzie przeszkadzać ;)

***

Blask Twoich oczu…

- Czy wierzysz w Boga, tato?
- W Boga? A kimże jest Bóg?
- Czyli… nie wierzysz?
- Bóg, jeśli istnieje, jest słaby. Nie ma znaczenia, czy wierzysz w niego, czy nie. To nieopłacalne. Umierają zarówno wierzący, jak i niewierzący. Ci ostatni, niehamowani dziwnymi zasadami wiary, z zasady mają przynajmniej szczęśliwe życie.
- Ale umierają smutni.
- Oni nie muszą umierać…


Z koszmaru budzi ją krzyk. Jej własny. Dopiero po chwili zaczęła rozumieć, że jest w swoim mieszkaniu. Opadła na poduszkę, czując lepkie od potu kosmyki włosów i wilgotną na plecach koszulkę.
Ten sen kiedyś nawiedzał ją każdej nocy nawet kilkakrotnie. Potem nastała cisza. A teraz znów powracał, coraz częściej. Dziś śnił się jej trzeci raz pod rząd.
Bała się. Tak bardzo, że czuła zapach tego strachu w powietrzu. Wojna, którą już nawet oficjalnie uznawano, specjalnie jej nie obchodziła. Przerażała ją za to wizja rodem z sennej mary: on, stający nagle w drzwiach.
Tylko, że nierealne koszmary mają zwyczaj gościć w moim życiu, pomyślała nagle. Jeśli przyjdzie mi usłyszeć znów jego lodowaty śmiech, zobaczyć pałające oczy, poczuć płynącą aurę chłodu… Zabiję się.
W chwilę później żachnęła się na własną głupotę. Podobnymi pomysłami tylko potęgowała swój strach. Nagle poczuła chęć zdzielenia samej siebie obuchem przez głowę.
Wstała i zapaliła lampę, czując, że jasność, płynąca z płomienia świecy, stojącej na nocnym stoliku, nie rozproszy jej paranoicznego lęku. Taką świecę zapalała zawsze. Nie mogła znieść ciemności. A przecież dawno temu kochała noc.
Poszła do kuchni, po drodze wszędzie włączając światło. Wyglądała też przez każde okno, próbując dostrzec jakiś ruch na ulicy, ruch, zwiastujący nadejście nieproszonych gości. Ale o trzeciej w nocy w całej okolicy panowała idealna cisza. Normalni ludzie spali smacznie w swoich łóżkach.
Nawet gorąca czekolada nie przywróciła jej całkiem równowagi, choć pozwoliła nieco dojść do siebie. Oparła się na oparciu plastikowego krzesła i rozejrzała po kuchni.
To mieszkanie zajmowała od prawie roku, a ciągle żyła na kartonach. Nie potrafiła się rozpakować i urządzić. Wiedziała, że to pozostałość po siedmiu latach ciągłych przeprowadzek i ucieczek. Ostatnio się uspokoiło, została tu dłużej, ale czuła, że za niedługo będzie musiała wyjechać i stąd. Powracał sen.
Zerknęła na zegar – powoli zbliżała się czwarta. Wiedziała, że musi położyć się spać i to jak najszybciej, bo jutro będzie kompletnie nieprzytomna w pracy. Jednocześnie jednak zdawała sobie sprawę z tego, że do świtu już nie uśnie.
Wolno wstała i podeszła do leżącej na lodówce sterty papierów. Rachunki, faktury, pisma od ubezpieczyciela… Zebrało się jej na pusty śmiech. Na każdym z dokumentów widniało nazwisko Selma Gard. Przybrane, naturalnie. Które zaś to było z kolei? Większości nawet nie pamiętała. Tak jak swego prawdziwego imienia. Umarło razem z tamtym życiem. Ponad dwadzieścia lat temu.
Odłożyła papiery i przeszła do łazienki, zdecydowana wziąć prysznic i choć raz nie martwić się rosnącym rachunkiem za wodę. Ledwo łączyła koniec z końcem, zawód niani nie był zbytnio opłacalny, za to niezwykle odpowiedzialny i wymagający.
Zrzuciła porozciągany trykot i odkręciła kurek. Pozwalała gorącej wodzie spływać po karku i plecach. Powoli udało się jej rozluźnić napięte mięśnie. Ból był tak rozdzierający, że zdziwiła się, iż krew nie barwi wody na czerwono.

Jej skronie zdawały się eksplodować. Nie mogła znieść jazgotu swojej podopiecznej, która całemu światu chciała ogłosić, że wypadł jej pierwszy ząb. Nieważne, że historię o tym, „jakie to było aua” i „jak krewka leciała” ukochana niania słyszała już siedem razy.
Kiedy matka dziewczynki wróciła wcześniej od kosmetyczki i łaskawie pozwoliła iść jej już do domu, myślała, że rzuci się jej na szyję. Zabrała szybko torebkę i płaszcz, i pospieszyła w stronę metra.
Kiedy w końcu dotarła do swojego osiedla, poczuła niepokój. Niewytłumaczalny, bo wszystko wokół wydawało się być normalne. Sprzedawczyni z trafiki kłóciła się znów zażarcie z kwiaciarką, z któregoś balkonu wypadały na ulicę walizki w akompaniamencie wrzasków rozwścieczonej małżonki, w bramie siedziała grupa nastolatków paląc trawę. Ot, zwykły obraz podmiejskich okolic, pełnych odrapanych budynków i zrezygnowanego chuligaństwa.
Jej kroki odbiły się echem na klatce schodowej. Obcasy stukały na betonowych stopniach zbyt głośno, jej zdaniem, poza tym nie czuła się pewnie na zaciemnionym, cuchnącym kiszoną kapustą korytarzu. Chciała jak najszybciej ukryć się w mieszkaniu.
Jak na złość klucze leżały na samym dnie torby. Musiała wyjąć prawie całą zawartość, żeby się do nich dostać. Zza ściany dobiegł ją płacz niemowlaka.
W końcu, jak się jej wydawało po godzinie, udało jej się otworzyć drzwi. Szybko schroniła się za nimi, jak za zaporą kuloodporną. Wiedziała, że dla tych, których się bała, nie są absolutnie żadną przeszkodą, ale dawały jej złudne poczucie bezpieczeństwa.
Przeszła do kuchni, by włożyć kupione po drodze mleko do lodówki. I w progu zmartwiała.
Nie potrafiła utrzymać porządku i zawsze panował u niej rozgardiasz. Teraz kuchnia lśniła czystością.
A więc mnie znaleźli, pomyślała, cała ścierpnąwszy. Musiał wrócić na dobre.

- Czy wierzysz w Boga, tato?
- W Boga? A kimże jest Bóg?
- Czyli… nie wierzysz?
- Bóg, jeśli istnieje, jest słaby. Nie ma znaczenia, czy wierzysz w niego, czy nie. To nieopłacalne. Umierają zarówno wierzący, jak i niewierzący. Ci ostatni, niehamowani dziwnymi zasadami wiary, z zasady mają przynajmniej szczęśliwe życie.
- Ale umierają smutni.
- Oni nie muszą umierać.
- Przecież każdy musi umrzeć, tato.
- Kto tak mówi?
- Mama.
- A komu wierzysz bardziej? Mamie czy mnie?... Odpowiedz.
- Nie wiem.
- Więc jesteś tak głupi i ograniczony. Zupełnie jak twoja matka.
- Tato?… Tato!
- Szlamowata krew… Ty umrzesz, zapewne, jak każdy słaby…
- Tato, ja nie chcę umierać!
- Dlaczego w takim razie słuchasz matki?
- Ona mnie kocha.


- Imię i nazwisko?
- Eleonor Fitzgerald.
- Wiek?
- Czterdzieści dwa lata.
- Zawód?
- Ma pan na myśli ukończoną szkołę czy ostatnie zatrudnienie?
- I jedno, i drugie, jeśli nie pracowała pani w zawodzie.
- Jestem absolwentką szkoły średniej, a ostatnio…
- Nie ma pani wykształcenia wyższego?
- Niestety nie. Ostatnim miejscem zatrudnienia…
- Obawiam się, że kończy się nam czas. Skontaktujemy się z tobą. Do widzenia.
- Może podam numer telefonu kontaktowego?
- Do widzenia. Następny!
Wyszła jak zwykle rozczarowana. Starsza kobieta, która mogła dać jej pracę, początkowo tak miła, po informacji o jej braku wykształcenia nie zawracała zaś sobie nawet głowy formą grzecznościową.
Powlokła się ulicą. Liverpool znała dobrze i szczerze go nie znosiła. Miała jednak u kogo tu poszukać pomocy w razie czego, nawet jeśli nie posiadała pieniędzy. Nie u przyjaciół – zerwała z nimi dawno temu wszelkie kontakty – ale niemal anonimowych ludzi dłużnych jej przysługę.
Dwa dni temu jak proca wypadła z mieszkania. Niczego nawet nie dotknęła, zostawiła tam wszystkie, nawet te najbardziej podstawowe, poręczne rzeczy. Za ostatnie pieniądze kupiła na King Cross bilet na pierwszy odchodzący pociąg. Traf chciał, że był to Liverpool. I dobrze. Miała się tu gdzie podziać.
Nie chciała nawet myśleć, co będzie za jakiś czas, kiedy znajdą ją i tu. Bo że tak się stanie – wiedziała doskonale. Nie zastanawiała się, ile to potrwa. Miesiąc? Dwa? A jeśli dobrze się ukryje i będzie miała szczęście – może pół roku? Choć równie dobrze mogła być zmuszona do ucieczki za tydzień.
Nie miała pojęcia, dokąd wtedy pójdzie. Na razie żyła chwila obecną, wystarczająco wypełnioną żałosnym dramatem bezrobotnej i niewykształconej.
Oczywiście było wyjście – inny świat, w którym zawsze mogłaby się pojawić, gdzie byliby ludzie, którzy przyjęliby ją z otwartymi ramionami, którzy opłakiwali ją dawno temu, pewni jej śmierci.
Ale nie mogła się tam pojawić, nie po tym, co zrobiła przed laty. Pozostawał jej los anonimowej robotnicy w pozbawionych wyrazu mugolskich częściach miast.
Skrzywiła się na widok nadjeżdżającego autobusu. Oczywiście był przepełniony rozwrzeszczanymi, spoconymi ludźmi.
Wcisnęła się pomiędzy wątłą babcię w berecie, obładowaną reklamówkami z owocami, i młodego chłopca ze zdartym do krwi kolanem.

- Czy wierzysz w Boga, tato?
- W Boga? A kimże jest Bóg?
- Czyli… nie wierzysz?
- Bóg, jeśli istnieje, jest słaby. Nie ma znaczenia, czy wierzysz w niego, czy nie. To nieopłacalne. Umierają zarówno wierzący, jak i niewierzący. Ci ostatni, niehamowani dziwnymi zasadami wiary, z zasady mają przynajmniej szczęśliwe życie.
- Ale umierają smutni.
- Oni nie muszą umierać.
- Przecież każdy musi umrzeć, tato.
- Kto tak mówi?
- Mama.
- A komu wierzysz bardziej? Mamie czy mnie?... Odpowiedz.
- Nie wiem.
- Więc jesteś tak głupi i ograniczony. Zupełnie jak twoja matka.
- Tato?… Tato!
- Szlamowata krew… Ty umrzesz, zapewne, jak każdy słaby…
- Tato, ja nie chcę umierać!
- Dlaczego w takim razie słuchasz matki?
- Ona mnie kocha.
- Kocha? Chyba nie wierzysz w miłość, synu?
- Wierzę. Mama w nią wierzy.
- Dlatego umrze. Musisz zadecydować: miłość albo nieśmiertelność.


Tego wieczora nie wytrzymała napięcia. Oderwała podszewkę z torebki i wyciągnęła rzecz, której nie dotykała od lat całych.
- Heban, dwanaście cali – wyszeptała sama do siebie, gładząc powierzchnię różdżki. Jej nozdrza rozszerzyły się, podobnie jak źrenice. – Rdzeń niepowtarzalny, skazujący mnie na potępienie… Serce jednorożca.
Powstrzymała się od wypowiedzenia zaklęcia. Jakiegokolwiek. Miała ochotę posłużyć się magią, przypomnieć sobie wrażenie odczuwalne przy używaniu mocy, ale tu nie było zarejestrowanych czarodziejów. A jedna zachcianka nie mogła jej zdradzić.
Przypomniała sobie, kiedy to ostatni raz używała tej różdżki i poczuła przeszywające kłucie w sercu. Zagryzła wargi i zdziwiła się, czując jej słonawy, metaliczny posmak.

- Musisz zadecydować: miłość albo nieśmiertelność.
- Tato?
- Chcesz mieć swój udział w mojej chwale, synu?
- Tak, tato.
- To zapomnij na chwilę o matce. Chodź do mnie.
- A co z mamą?
- Wrócisz do niej potem. Teraz chodź do mnie.
- Co ty mi robisz, tato? Co to za czarodziej?
- Ten, które pomoże osiągnąć mi cel… I tobie również.
- Tato, nie rób mu krzywdy! Ja go pamiętam! To znajomy mamy…
- Milcz. Avada Kedavra!
- Nieeee!


Odłożyła różdżkę. Zbyt wiele wspomnień… Tak dalece okrutnych.
Rozległo się miarowe postukiwanie w szybę. Poczuła, jak cierpnie jej skóra na karku. Dźwięk, którego nie słyszała od lat…
To był puszczyk. Czarny jak sadza, z idealnie wyprofilowaną głową. Przynosił list.
Od dwudziestu lat nie dostała sowy.
Wiedząc, czyj podpis zobaczy pod wiadomością, powoli rozwinęła pergamin.

Uciekaj, jeśli chcesz. I tak Cię znajdę.
M.


Zamknęła oczy, starając się głęboko oddychać.
- Pięknie – syknęła sama do siebie. – Trzy dni. Tak szybko… Nie mam szans.
Zmięła liścik i wrzuciła do kosza, a potem wypuściła ptaka na zewnątrz.
- Nie będzie odpowiedzi! – krzyknęła w noc za odlatującym puszczykiem. – Możesz jedynie przekazać swojemu panu, temu wcielonemu demonowi z piekła rodem, że ma się ode mnie trzymać z daleka! Już raz go nieomal zniszczyłam! Zrobię to znowu!
Opadła na krzesło, sapiąc ze złości. Za oknem mignął cień, a po dworze przetoczył się cichutki chichot.
- Teraz to już chyba moja wyobraźnia płata mi figle – mruknęła, marszcząc brwi. Mimo to wstała i zamknęła okno. I zasunęła zasłony.

- Co ty mu zrobiłeś? O mój Boże, Marcus! Obudź się, kochanie! Coś ty mu zrobił?!
- Podzieliłem się chwałą… Zamilknij. Jestem zmęczony.
- Słonko moje, obudź się, proszę cię! Marcus!
- Powiedziałem coś, kobieto!
- To ty milcz! Patrz, co zrobiłeś mojemu dziecku!
- Skoro przeżył – obudzi się.
- Skoro… Chyba nie chcesz powiedzieć, że zaryzykowałeś jego życie dla jakiegoś
eksperymentu?!
- To nie eksperyment. To rytuał… Wyjątkowy.
- Nic mnie to nie obchodzi! Zrób coś, na Boga, żeby się obudził!
- Nudzisz mnie. Jesteś czarownicą – jak możesz wierzyć w Boga?
- Może daje mi nadzieję na odrobinę wytchnienia po śmierci? Odpoczynek po tym piekle tutaj, z tobą?!
- Jesteś ignorantką. Nie rozumiesz wyższych idei…
- Idei?! Czyś ty oszalał?!
- Lepiej zajmij się moim synem.
- Powiedziałeś, że się obudzi.
- Od kiedy ty mi wierzysz?
- W drodze wyjątku – tym razem!
- Ach tak… Po obudzeniu zapewne będzie… nieswój. I może mieć pewien błysk w oczach.
- Nie wierzę… Jak mogłeś mu… To dziecko.
- Dzieci są bardziej odporne. Dlatego pewnie żyje. Mimo ryzyka.
- Ryzyka…
- Z zasady rytuał przeprowadza się na przedmiotach. Powinnaś o tym wiedzieć… W końcu jesteś specem od zwalczania Czarnej Magii. I zawsze byłaś ulubienicą Horacego Slughorna.
- …Slughorna…
- Już w przypadku zwierząt jest to daleko niebezpieczne, aczkolwiek przyznam, że posunąłem się i do tego. Teraz udało mi się także na człowieku.
- Dla ciebie nie ma już ratunku.
- Co przez to rozumiesz?
- Za to, do czego się posunąłeś… Jak tylko Marcus się obudzi, wyjeżdżamy.


Zaczęła się zastanawiać, co robić. Ucieczka była pozbawiona sensu. Skoro tak łatwo ją wyśledził – może to zrobić następny raz. Wyjazd sprawiłby mu jedynie satysfakcję. Stałaby się zwierzyną łowną. Ponownie.
Z drugiej strony – pozostanie było samobójstwem, jawną prowokacją, zaproszeniem. Była pewna, że wtedy w końcu by się tu zjawił osobiście.
Zdziwiła ją trochę własna reakcja. Nie bała się już, bo koszmar znów stał się jawą. Odczuwała jedynie zrezygnowanie, przygnębienie i straszne zmęczenie.
- A niech przychodzi – powiedziała do nagich ścian. – Miejmy to już za sobą.

- Możesz wyjeżdżać, nie będę cię zatrzymywał.
- Nie zrozumiałeś. Zabieram Marcusa.
- To ty nie rozumiesz. Marcus zostaje ze mną.
- Nie ma mowy! Nie zostawię go!
- To nie ja cię stąd wyrzucam.
- Mój syn jest niewinny, rozumiesz? Nawet twoja krew w jego żyłach go nie zbrukała! Tak samo teraz. Nieważne co mu zrobiłeś. Nie naruszyłeś jego duszy.
- Naturalnie… Wlałem w niego jedynie odrobinę swojej.
- Nie.
- Czy chcesz tego czy nie, kobieto, on jest teraz mną, ja jestem częścią niego. Nie możesz nas rozłączyć. I nie zagryzaj tych warg jak dziecko. Niczego nie zmienisz.
- Tak uważasz?
- Dokąd idziesz?
- A od kiedy cię to obchodzi?
- Kobieto!
- Idę do Marcusa.
- Pożegnać się?
- …Tak…


- Eleonor Fitzgerald?
Spojrzała na urzędnika, stojącego w progu.
- To ja. Słucham?
- Proszę tu podpisać.
- List? – uniosła brwi. Nikt nie znał jej adresu. Pochyliła się nad dokumentem podsuniętym przez kuriera i złożyła zamaszysty podpis. – Dziękuję.
Zamknęła drzwi i przeszła do kuchni. Czarny puszczyk siedział na parapecie otwartego okna, a naczynia na stole były poprzestawiane.
Pierwszą wiadomość poprzez sowę dostała trzy miesiące temu. Nie przeprowadziła się. Miała względny spokój, pomijając takie niewybredne żarty, jak znikające lub pojawiające się obce przedmioty, nowe listy, trzaskające drzwi, dzwoniący, co rusz, telefon (nawet wyłączony z prądu), otwierające się w środku nocy okna. Przyzwyczaiła się. Zniknął także strach, a za nim – koszmary. To ostatnie może dlatego, że cała przeszłość żywo ożyła w jej pamięci.
Często się tylko zastanawiała, co za gierkę on z nią prowadzi. Kiedyś by to zrozumiała, ale teraz przecież musiał być na nią wściekły. Po tym, co zrobiła przed swoją ucieczką, dawno temu… Gdy żegnała się z synem… Na zawsze.
Rozdarła kopertę i przebiegła wzrokiem treść pisma, gwałtownie blednąć.
- Jasna cholera! – wrzasnęła w końcu, kopiąc krzesło w nogę. Puszczyk spojrzał na nią zdegustowany. Zauważyła to i nim się zorientowała, co robi, w powietrzu śmignął kubek pełen kawy. Rozbił się na futrynie okna. Skorupy częściowo wyleciały na zewnątrz, reszta spadła na podłogę.
Sowa zahukała, obrażona i poderwała się do lotu.
- A leć sobie! – krzyknęła za nią, grożąc pięścią. – I najlepiej nie wracaj! Ja tu mam prawdziwe kłopoty. Co ja teraz, u diabła, zrobię? – osunęła się na skopane wcześniej krzesło i złapała za głowę. Raz jeszcze spojrzała na urzędowe pismo z czerwonym, krzyczącym nagłówkiem: „NAKAZ EKSMISJI”.
- Teraz mam przynajmniej realny problem – mruknęła. – Jak mogą mnie wywalić po miesiącu zwłoki z czynszem? Przecież to łamanie prawa!
Westchnęła i powoli zaczęła sprzątać po śniadaniu. Wcale się nie zdziwiła, gdy znalazła na oknie kubek. Bez kawy, ale w całości.

Rozejrzała się po kuchni, upewniając się, że zebrała wszystkie swoje rzeczy. Potem przeszła do sypialni, gdzie łóżko zawalone było zapakowanymi torbami.
Wyczuła to od razu. Zimno, porażające zimno. Była pewna, że krew całkiem zastygła jej w żyłach.
- No nareszcie! – zawołała, nawet się nie odwracając. Po prostu wiedziała, że jest w pokoju. – Zastanawiałam się, jak długo będziesz kpić sobie ze mnie i ośmieszać samego siebie.
- Więc wreszcie uciekasz, Eleonor Fitzgerald – usłyszała w odpowiedzi. Głos był cichy, ledwie uchwytny, a tak lodowaty, że poczuła dreszcz strachu. Znowu.
- Uciekam? Nie. Mam znacznie bardziej przyziemny problem niż utarczka z tobą. Urodziłeś się i wychowywałeś po części wśród Mugoli, powinieneś wiedzieć, co to eksmisja.
- Dlaczego nie wróciłaś do swoich przyjaciół? Ukryłaś się tutaj… W świecie marności. W rzeczywistości, w której nie nic, poza jednym wielkim gównem.
Nie zareagowała na wulgaryzm. Przyzwyczaiła się już dawno do jego mieszania eleganckiego, literackiego języka z tym najbardziej ordynarnym.
- Jak miałam wrócić do tych, dla których umarłam? – w jej głosie pobrzmiewała gorycz, gdy odpowiadała, ale zapinała jednocześnie torby, zupełnie jakby w tej rozmowie nie było nic osobliwego. – Do tych, którzy wierzą do dziś, że umarłam śmiercią bohaterki?
- Ach, tak, zapomniałbym… Miałaś umrzeć z moich rąk… Moja wina – doszedł do niej cichy, upiorny śmiech, w chwilę potem ustępujący miejsca zwyczajnej ciekawości. - Dlaczego się nie obrócisz, Eleonor?
- A dlaczego zwracasz się do mnie tym imieniem? – zapytała w odpowiedzi.
- Pasuje do ciebie… Jak każde z przybranych. Subtelne, nie powiem. Sienna, Daphne, Georgianna, Samanta, Tatiana, Vivienne, Selma, Eleonor – wymieniał powoli, wyraźnie rozkoszując się ich brzmieniem, a ona wyrzucała sobie własną głupotę. Że też nie mogła wybierać bardziej pospolitych imion. – Te są moimi ulubionymi. A było ich znacznie więcej, nieprawdaż?
- Po co się pytasz? Zdaje się, że doskonale znasz odpowiedź – warknęła ostro.
- Tak… Możesz to nazwać zabawą.
- Moim kosztem?
Nie odpowiedział. Oczami wyobraźni widziała, jak zmrużył oczy, a w szczupłych dłoniach obracał różdżkę. Ale nie… Przecież się zmienił. Jego smukłe ręce zaczęły przypominać pajęcze odnóża, pięknie wyprofilowana twarz upodobniła się do nieudolnie wykonanej maski węża. Wiedziała o tym – to był jedyny raz, gdy czytała „Proroka Codziennego”. Wywiad z Harry’m Potterem…
- Odwróć się, kobieto, i spójrz na mnie – usłyszała nagle. Musiał przejrzeć jej myśli.
- Nienawidzę legilimencji – warknęła. – Wiesz o tym!
- Cóż, nie znosisz zapewne także mojej osoby, a nie przeszkodziło mi to w pojawieniu się tutaj – zauważył ironicznie, jak zwykle. – Poza tym, i tak doskonale się już bronisz przed penetracją… Automatycznie, mimo że nie zauważyłaś, że wtargnąłem do twojego umysłu. Pociesz się, że nie udało mi się odkryć kilku drobiazgów, tych zwłaszcza, które mnie najbardziej interesowały. Oczywiście mógłbym do nich dojść, ale jedynie za twoją całkowitą zgodą i otwartością, co jest raczej nierealne, jak sądzę, albo za cenę złamania cię, co na razie mnie nie pociąga. Zbytnio bawię się rozmową.
- Ach, tak – jej głos ociekał słodyczą. Nie wiedziała też, na ile może mu wierzyć.
- Wiesz, że nigdy cię nie okłamałem… Możesz twierdzić, że krzywdziłem, ale nie okłamałem…
- Nie czytaj w moich myślach! – krzyknęła.
- Ja ci jedynie stwarzam warunki do ćwiczeń – odparł. – Oklumencja to, jak widzisz, bardzo przydatna zdolność. Odwróć się, Eleonor.
- Nie zwracaj się do mnie tak!
- Sama sobie nadałaś to imię.
- Zgadnij dlaczego?
- Odwróć się. Chcę zobaczyć twoją twarz.
- Przecież wiesz, jak wygląda.
- Tak – usłyszała w tych słowach cyniczny uśmiech. – Ale nie wiem, jaki będzie miała wyraz, gdy ty zobaczysz mnie.
- Chyba nie tak trudno sobie to wyobrazić – parsknęła. Odpowiedział jej cichutki śmiech.
- Gdyby świat wiedział, że pozwalam komuś tak ze sobą rozmawiać… Byłbym skompromitowany. Cała moja reputacja ległaby w gruzach.
- Nie martw się, nikomu nie powiem – syknęła, pochylając nieco głowę.
- To co, odwrócisz się?
- Nie!
- Aleś uparta – warknął rozeźlonym tonem, ale nie wyczuła zmiany w jego aurze, więc nie przejęła się specjalnie. Zresztą – i tak nie miała już nic do stracenia. Oczywiście poza życiem, ale czy ono przedstawiało dla niej przez ostatnie dwadzieścia lat jakąkolwiek wartość?
- Cóż, fatycznie sporo czasu minęło – przyznał jej na głos, a ona przewróciła oczami. - Kiedy to się ostatni raz widzieliśmy? A tak, wtedy, gdy uczyniłaś z siebie dzieciobójczynię…
- To nie ja spowodowałam śmierć Marcusa, doskonale o tym wiesz! – krzyknęła z pasją. Pod powiekami zapiekły ją łzy. Po raz pierwszy od tak dawna. – Ty go zabiłeś, czyniąc z niego żywego Horkruksa!
- Ja mu dałem szansę nowego życia… Mając w sobie cząstkę mojej nieśmiertelnej duszy jednocześnie sam stawał ponad śmiercią… Naturalną przynajmniej, bo na niewybaczalne, jakim go potraktowałaś z tej swojej – tak wyjątkowej, że przewyższającej nawet moją, przyznaję to – różdżki, nie był jeszcze uodporniony.
- Łatwo ci się przyszło pogodzić z utratą dziecka… I czarnomagicznego narzędzia, jakie z niego zrobiłeś, rzecz jasna.
- Cóż, zapewne nie ucieszy cię fakt, że Horkruks ten został odnowiony.
- Odnowiony?
- I to znacznie potężniejszy niż ten w Marcusie… Bo stworzony na fundamencie mojej własnej śmierci… Umierałem bowiem, choć ostatecznie ocaliła mnie ta – jak ją określiłaś – Czarna Magia.
W jej oczach błysnęło zrozumienie.
- Harry Potter – wyszeptała.
- Właśnie. Bo skąd inaczej wzięłaby się u niego ta blizna?
- Ślad po rytuale na żyjącym człowieku - odpowiedziała przede wszystkim sama sobie. - Marcus miał błyskawicę na biodrze… Że też sama na to wcześniej nie wpadłam!
- Brakowało impulsu do myślenia… w świecie Mugoli – usłyszała pogardę w jego głosie.
- Zabijesz mnie? – spytała po chwili. – Zapewne Dumbledore zniszczył wszystkie Horkruksy… Poza Potterem i oczywiście tym, co w tobie. A ja teraz wiem o nim…
- Dumbledore nie żyje – przerwał jej spokojnie.
Zamarła.
- Ale nie ty go zabiłeś – powiedziała nagle. – Jestem pewna.
- Nie – zaśmiał się. – Nie ja. Tutaj też masz rację. I nie mam zamiaru cię zabijać. Ty już umarłaś… Sama tak twierdzisz. Choć ja kłóciłbym się, co do momentu. Nie, nie wtedy, gdy uciekłaś dla mnie z Zakonu Feniksa i wyreżyserowałaś własną, bohaterską „śmierć”. Myślę, że umarłaś, zabijając naszego syna.
- Naszego? Od kiedy to nazywasz go „naszym”?
- Cóż, odrobina pocieszenia ci się należy. Nawet mnie pochlebia, że byłem obiektem westchnień ukochanej współpracowniczki, córki niemalże, Albusa Dumbledore’a.
- Kpisz sobie ze mnie!
- Tak się składa, że, umierając, zacząłem doceniać potęgę miłości. Fakt, że mnie ona dotyczyć nie może, nie oznacza, że nie potrafię teraz czerpać z niej korzyści. Żałuję jedynie, że zmarnowałem szansę przed laty… Bo jestem pewien, że mnie kochałaś. Dopóki sama nie złamałaś sobie serca. Teraz jesteś wyprana z jakichkolwiek uczuć. Nawet się nie boisz… Uciekałaś z przyzwyczajenia. Twoje pozostanie tutaj zaś nie było aktem odwagi, ale obojętności. Czytam w tobie jak w otwartej księdze.
- Co więc chcesz ze mną zrobić? Skoro nie zabijesz?
- Jakby to miało znaczenie… Nie, masz rację, to nie przeze mnie umrzesz tej nocy. Odwróć się, proszę. Zaczyna się robić nienaturalnie.
Zacisnęła zęby, trawiąc usłyszane słowa. Po chwili pojęła, że faktycznie nie opuści już tego mieszkania. Czuła to. Na to się też zdecydowała, gdy wtedy nie wyjechała.
Powoli okręciła się na pięcie.
Siedział na krześle, rozparty, zadowolony.
Nie wyglądał tak, jak opisywał go Chłopiec z Blizną. Przypominał raczej siebie z przeszłości – tego, dla którego kiedyś – bezgranicznie głupia – rzuciła wszystko i wszystkich.
Czerwone oczy… Połyskiwały, promieniowały. Dwie niezgłębione studnie wiedzy.
Uśmiechnął się.
- Wiedziałem – powiedział. – Zdumienie przemieszane ze złością. Czyli naprawdę cię poznałem. I wcale aż tak się nie zmieniłaś. Naturalnie po za wypraniem z innych, bardziej abstrakcyjnych uczuć.
- Ty się zmieniłeś – powiedziała, wciąż spoglądając mu prosto w twarz.
- Doprawdy? – uniósł brwi. - No, może, przez jakiś czas na pewno miło mi w lustro patrzeć nie było, ale powróciłem do poprzedniego wyglądu, ty zaś przemian nie widziałaś.
- Nie zewnętrznie. Ale jesteś inny, Marvolo.
- Nareszcie! Robimy coraz większe postępy. I nawet nie wykłócasz się o „Toma”, ale od razu: „Marvolo”.
- Zostaw mnie już. Idź sobie. Proszę.
- Prosisz – mruknął. – Zastanawiające… Dlaczego miałbym posłuchać?
- Za całe tamto piekło… Jesteś mi winien tę jedną rzecz.
- Chyba łagodnieję na starość – skrzywił się, wpatrując w nią. Opuściła wzrok, nagle wypruta z energii. – Udaję się do starych znajomych na pogawędki, wspominam dawne czasy… Toż to już gorsze niż przedstawianie Potterowi historii mojego rodu. Aczkolwiek musiałem go za każdym razem nastraszyć, nie zabijając jednocześnie. Aż tak głupi nie jestem, by własnoręcznie eliminować swojego Horkruksa.
- Jeśli myślisz, że kiedy tylko pójdziesz sobie, ja napiszę do Pottera z prawdą, to się grubo mylisz. Nie jestem tak naiwna, żeby prowokować tego zwariowanego chłopaka. Swoją drogą – nie do końca rozumiem, po co to w nim umieściłeś siebie.
- Niezbyt praktyczne, prawda, jeśli wziąć pod uwagę, że to mój podstawowy wróg. Ale to była decyzja chwili. Im więcej Horkruksów – tym większa szansa na przetrwanie. Matematyczne obliczenie. Proporcje.
- A co z tym chcesz zrobić?
- Po prawdzie to jeszcze nie wiem. Dopóki jest nieszkodliwy – niech sobie żyje. Kiedy zacznie przeszkadzać – usunę go bez cackania się.
Przyglądała mu się przez chwilę.
- Już wiem, co się w tobie zmieniło – powiedziała nagle. Uniósł brwi.
- Twoja dusza, czy raczej jej dwie części, które pozostały, są niekompletne. Cała reszta – nie istnieje. Przestałeś być człowiekiem bardzo dawno temu, teraz nie jesteś nawet jego namiastką. A teraz chcesz dalej pozbawiać się skrawków duszy…
- Brawo – uśmiechnął się z uznaniem. – Nie sądziłem, że na to wpadniesz.
Kiwnęła głową.
- A teraz spełnisz moją prośbę?
Podszedł do niej powoli, spoglądając głęboko w oczy. Wytrzymała to spojrzenie, mimo że czuła, jak jej dusza jest rozrywana na kawałki.
- Żegnaj, piękna Dorcas – powiedział, całując ją w czoło. Zamknęła oczy, a mimo to widziała porażający blask jego oczu. – Tym razem już na zawsze. Bo ja nie zamierzam umierać.
Kiedy uniosła powieki, nigdzie go nie było.
W szybę zapukał puszczyk.
- Tak, napiszę list – powiedziała nagle. – Ale nie do młodego Harry’ego. O tym nie powiem nikomu. Nie mogę. Tu cię zawiodę, Marvolo… Jednakże list napiszę.


*&*


Remus Lupin stał nad małym, czarnym grobem z granitu. Ściskał w ręce pergamin.
- Nigdy bym nie pomyślała, przez te lata, że ona może żyć – powiedziała do niego Minerwa McGonagall, ściskając go za ramię. – A teraz? Biedactwo.
- Ciekawe, ile tajemnic zabrała ze sobą do grobu – mruknął Remus, spoglądają w przestrzeń.
- Wszystkie, na które skazana była od momentu, gdy wybrała ją ta przeklęta różdżka – odparła Minerwa, a w jej głosie czaił się żal. – Serce jednorożca… Bardziej jednak zastanawia mnie, dlaczego dopiero po dwudziestu latach zdecydowała się odebrać sobie życie. I dlaczego nie użyła do tego różdżki.
- Tego się już nie dowiemy.
Minerwa pokiwała głową. Chwilę później pochyliła się i położyła długą, białą różę wprost na napisie i, umieszczonym pod spodem, wyrytym maleńkimi literkami, epitafium:

Dorcas Meadowes
1959 – 2002
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.

Uśmiechnięci, współobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.




***

Posłowie:
Pozwoliłam sobie tutaj na manipulację postaciami, ich uczuciami, a zwłaszcza osobą Dorcas Meadowes. Na pewno wiecie – jest to jedna z osób, które znajdowały się w pierwotnym Zakonie Feniksa. Została zamordowana przez samego Voldemorta, którego tutaj określałam jako Marvolo (Tom Marvolo Riddle). Lekko namieszałam zwłaszcza w sferze uczuciowej, w jakieś odległej przeszłości obojga.
Sam Voldemort nie jest tu tak żałosny jak przedstawiała go – przynajmniej w moim odczuciu – Rowling, a jednocześnie starałam się nie zrobić z niego ciepłej kluseczki. Mam nadzieję, że wyszedł taki obraz, jaki chciałam stworzyć: do granic wyprany z dobra, cyniczny, a przy tym genialny nieczłowiek.
Kolejną rzeczą, jaką czuję się w obowiązku poruszyć, jest sprawa Horkruksów. Oczywiście wszystko to fikcja, w którą osobiście nie wierzę (mam na myśli tu teorię blizny Harry’ego), ale tak ładnie zgrało się to w fabule… Chyba nawet nie sposób doszukać się większych usterek i niezgodności z kanonem (pomijając osoby bohaterów naturalnie) – po prostu rozwinięcie któreś z teorii.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ann
Wojownik Światła



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 420
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z skądś na pewno.

PostWysłany: Śro 15:06, 28 Cze 2006    Temat postu:

No, kurczę, podobało mi się.
Samo ff ma coś w sobie - chyba ten klimat. Tajemniczy, a człowiek chce więcej... czyta dalej... a co widzi? już koniec. Ach, to niesprawiedliwe. Za krótkie po prostu :) Strasznie mi się spodobało to opowiadanie.... Takie inne? To dobre słowo. Wszystko jest dobrze napisane, bez błędów.
Podobało mi się.
Bu$ka,
Dalla


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
AshTray
Charłak



Dołączył: 21 Lip 2006
Posty: 21
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: skądkolwiek

PostWysłany: Sob 13:04, 22 Lip 2006    Temat postu:

To opowiadanie jest takie ...INNE niz wszystkie...zupełnie inne.Zaskakujące,ale...piękne.
Dziękuję za odmienne spojrzenie.
Pozdrawiam:*

Kotek, może dłużej? Opowiadanie jest naprawdę ciekawe i oryginalne, możnaby się rozpisa na chociażby stronę a4... A ja wymagam od Ciebie tylko trzech - czterech linijek, noo! ;) - Jupka


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin