[Z]Oczy demona
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pią 19:05, 02 Wrz 2005    Temat postu: [Z]Oczy demona

Opowiadanie było pisane przed powstaniem VI części "Harry'ego Pottera".

CZĘŚĆ I – POCZĄTKI

„…Żegnaj, synku, i pamiętaj, że bardzo Cię kochałam. Mama”. Odłożyła pióro i spojrzała na długi kawałek pergaminu, który zapisała. Będzie musiało wystarczyć. Nie miała już więcej czasu.
Wsunęła list do koperty, dołożyła do niego dwa zdjęcia i swój akt urodzenia. Testamentu nie było sensu pisać, bo i tak nic nie miała.
Zawahała się chwilę, ale w końcu zdjęła z szyi łańcuszek. Obróciła w palcach malutką srebrną klepsydrę ze złocistym piaskiem przesypującym się w środku.
Był piękny. Pamiętała, jak ją zachwycił, kiedy otworzyła czerwone pudełeczko z aksamitu.
„Dla mojej gwiazdki”, powiedział wtedy i uśmiechnął się do niej. Miała na imię Libra*, więc nawet pasowało. A ona rzuciła się mu na szyję. Była taka szczęśliwa.
Pół roku później się jej oświadczył. Jego arystokratyczni rodzice nie byli co prawda zachwyceni wybranką syna, zwykłą, prostą dziewczyną, ale jakoś ją zaakceptowali. Wyprawili młodym huczne wesele, na które zaprosili wszystkich sąsiadów. Oczywiście, tylko tych bogatych. Ale jej to wtedy nie przeszkadzało. Ważny był tylko ON.
Kiedy zorientowała się, że jej teściowie są inni niż myślała? Kiedy wyrzucili sprzed swoich drzwi żebraka proszącego o jałmużnę. Mogli mu dać cokolwiek, byli najbogatszymi ludźmi w okolicy.
Ale nawet po tym ani przez moment nie pomyślała o odejściu. Przecież on był dla niej taki dobry. Co ją mogło obchodzić postępowanie jego rodziców?
Głośne łomotanie w drzwi sprowadziło ją na ziemię.
- Pospiesz się! Daję ci jeszcze dziesięć minut na opuszczenie mojego domu, potem wzywam policję! – krzyknęła z przedpokoju kobieta, którą jeszcze wczoraj nazywała matką.
To prawda, teściowa zastępowała jej matkę, bo rodzice nie żyli od dawna. Po ich śmierci przygarnął ją właściciel okolicznej gospody. W zamian za dach nad głową i jedzenie ona pracowała jako kelnerka.
Właśnie tam go zobaczyła. Zakochała się natychmiast. Wysoki, dobrze zbudowany brunet z zielonoszarymi oczami. On też zwrócił na nią uwagę. Rozmawiali przez prawie całą noc. Następnego dnia też przyszedł. I jeszcze następnego. Po miesiącu zjawił się z tym wisiorkiem. A potem… ślub, ciąża.
Wtedy postanowiła powiedzieć mu prawdę. To było zaledwie dziś rano. Nie bała się jego reakcji, przecież dobrze go znała… tak się jej zdawało. On najpierw myślał, że to żart. Ale kiedy mu już udowodniła, przestał się śmiać. Zaczął krzyczeć. Zawołał rodziców. Oni też krzyczeli. Że ich oszukała, podstępem wkradła się do ich rodziny. Najgorsze było to, co zobaczyła w jego oczach. Nienawiść, strach i… tak, on się jej brzydził.
Kazali się jej wynosić. Nieważne, że była w dziewiątym miesiącu ciąży. Nieważne, że był środek zimy.
Właśnie teraz pakowała swój marny dobytek – kilka tomików poezji i parę ubrań. No i list do syna. To było najważniejsze. Musiała go mieć przy sobie, bo wiedziała, że umrze. Jeśli nie przy porodzie, to zaraz po nim. To była skaza genetyczna. To samo było z jej babką i praprababką, z co drugą kobietą w pokoleniu. A syn musiał wiedzieć.
No dobrze, dość tych wspomnień. Westchnęła cicho, włożyła wisiorek do koperty (chciała, żeby syn miał jakąś pamiątkę po niej) i zakleiła ją. Dołożyła kopertę do torby i wyszła z pokoju.
Wszyscy troje czekali na nią. Bez słowa sprowadzili ją na dół i zamknęli za nią drzwi. Nie zaszczycił jej nawet jednym spojrzeniem.
Ostatni raz popatrzyła na dom, jej dom przez prawie dwa lata, i ruszyła przed siebie. Nawet nie czuła zimna.
Nie zaszła daleko. Była słaba, bardzo słaba. Brzuch przeszkadzał jej, wszystko ją bolało. Przed oczami latały czarne plamki.
Osunęła się na ziemię. Resztką świadomości zarejestrowała jeszcze, że podnoszą ją czyjeś silne ręce.

Ocknęła się w miękkim łóżku. Było jej ciepło i przyjemnie. Siedziała przy niej jakaś kobieta ubrana w czarny habit. No tak, musiała dojść do pobliskiego kościoła. Siostry zakonne prowadził tam sierociniec. Całe szczęście.
- Siostro…
Kobieta drgnęła i spojrzała na nią. Uśmiechnęła się ciepło.
- Chcesz wody?
Skinęła głową. Zakonnica wzięła szklankę, delikatnie uniosła jej głowę i napoiła.
- Ja umieram, prawda?
- Tak, kochanie – rzekła łagodnie siostra.
- A…
- Nie mów, odpoczywaj. Musisz mieć dużo sił na poród. Twoim dzieckiem się zajmiemy. Mamy przechować tą kopertę, którą miałaś przy sobie?
- Tak. Mój syn musi ją dostać, kiedy podrośnie. Za dziesięć lat.
- W porządku.
W tym momencie poczuła skurcz, znacznie silniejszy niż dotychczas. Nie przechodził.
- Siostro… chyba się zaczyna…

Poród trwał bardzo długo. Krzyczała, rzucała się, traciła przytomność i znów ją odzyskiwała. Bardzo cierpiała.
Ale kiedy w końcu usłyszała płacz swojego dziecka, zapomniała o tym wszystkim.
- To chłopczyk – powiedziała zakonnica, podając jej noworodka.
To nie była żadna niespodzianka. Od początku ciąży wiedziała, że to będzie syn. Czuła to.
Znów zaczęła tracić siły. Nadchodził koniec. Siostry też to zauważyły.
- Jak ma mieć na imię?
Nad tym też nie musiała się zastanawiać. Imię jej pierwszej i ostatniej miłości.
- Tom… - szepnęła. – Tom Marvolo Riddle.
Potem zamknęła oczy. Czuła jeszcze ciepło ciała synka, ale już coraz słabiej. Cichł też jego płacz. Cały ból gdzieś zniknął. Wszystko zniknęło.
Żegnaj, synku.

***

- Proszę pana? Przepraszam… - Ktoś delikatnie potrząsnął go za ramię, wytrącając z przyjemnego snu. – Paniczu?
Po chwili rozległ się odgłos rozsuwanych zasłon i przez jego zamknięte powieki wdarło się brutalnie światło słoneczne.
Ze złością otworzył oczy i usiadł na łóżku. Tak jak przypuszczał, nad nim stał Stanley, kamerdyner.
- O co do diabła chodzi?! – zapytał, spoglądając na zegarek. – Wiesz, która godzina? Dlaczego mnie budzisz?
Na Stanleyu nie wywarło to większego wrażenia. Był już przyzwyczajony do humorów panicza; podobnie zresztą jak jego rodziców.
Spojrzał na młodzieńca z chłodną uprzejmością i spokojnie odparł:
- Najmocniej przepraszam, ale ktoś do pana przyszedł. Czekają w holu.
- Kto? – warknął, wstając i wciągając szlafrok, który podał mu lokaj.
- Dwie siostry zakonne, paniczu. Z tego co wiem, prowadzą sierociniec przy kościele.
- Pytałeś czego chcą? – Wyszedł za Stanleyem i zeszli razem po schodach.
- Nie chciały mi powiedzieć.
- Już ja dobrze wiem – mruknął. – Chcą forsy. Tak jak zawsze.
Zanim otworzył drzwi od holu, odwrócił się do lokaja.
- Przynieś moją książeczkę czekową. Dam im tysiąc funtów to się odczepią.
- Oczywiście, sir. – Stanley bezszelestnie oddalił się.
Chłopak westchnął i wyszedł do gości. Dwie zakonnice stały przy drzwiach.
Jedna była młoda, rozglądała się z ciekawością i onieśmieleniem po bogato urządzonym korytarzu. Druga musiała mieć koło sześćdziesiątki. Pewnie była matką przełożoną. Nie zwracała uwagi na antyki i obrazy, tylko spokojnie wpatrywała się jeden punkt na ścianie. Kiedy wszedł, popatrzyła na niego szarymi przenikliwymi oczami.
- Dzień dobry, panie Riddle.
- Ta… - burknął nieuprzejmie. Nie zamierzał być miły. Chciał tylko żeby wzięły czek i się wyniosły. – Domyślam się, o co chodzi. Mój lokaj zaraz przyniesie czek.
Starsza uśmiechnęła się prawie niedostrzegalnie. Wydało mu się, że z niego kpi, co bardzo mu się nie spodobało.
- Czyżbym powiedział coś śmiesznego? – spytał. – Przecież w a m zawsze o to chodzi – dodał zaczepnie, akcentując słowo „wam”.
- Rozczaruję pana – odparła zakonnica, przechylając głowę na bok i świdrując go spojrzeniem. – Tym razem chodzi n a m o coś poważniejszego.
- A mianowicie? – Musiał przyznać, że lekko go zaciekawiła.
- Jest u nas pański syn.
Tom cofnął się i ze świstem wciągnął powietrze. Na chwilę pociemniało mu przed oczami. Wydało mu się, że zakonnicę rozbawiła jego reakcja. Tymczasem ona ciągnęła:
- Tydzień temu trafiła do nas pana żona. Była wyczerpana i chora; niestety, zmarła przy porodzie. Urodziła syna, którego przed śmiercią nazwała Tom Marvolo Riddle. W okolicy jest tylko jedna rodzina o tym nazwisku, więc łatwo było do pana trafić. Przychodzimy dopiero dzisiaj, bo chłopczyk był bardzo słaby i nie było pewności czy przeżyje, ale teraz czuje się już lepiej.
Te słowa docierały do niego z pewnym opóźnieniem. Powoli zaczął przetwarzać je w głowie.
- L- Libra nie żyje? – wychrypiał.
Kobieta przytaknęła.
- Mój syn… nazwała go Tom Riddle…?
- Zgadza się.
- I on jest u was?
- Tak.
Zaczął wracać do równowagi. Wziął głęboki oddech i zapytał:
- A czego chcecie ode mnie?
Po raz pierwszy wydawała się zbita z tropu.
- Hm… to pański syn…
- Co z tego? Żona odeszła z domu tuż przed porodem. Nie mam żadnych obowiązków wobec tego dziecka.
Zakonnica uniosła brwi.
- Odeszła z własnej woli?
- Dokładnie tak – skłamał bez mrugnięcia okiem. Musiał ratować reputację. Postanowił pójść jeszcze dalej: – Właściwie to nie mam nawet pewności, czy to moje dziecko.
Przez chwilę rozkoszował się wyrazem jej twarzy. Doskonale wiedział, co teraz dzieje się w jej głowie. Walczyła sama ze sobą. Czuła do niego niechęć i pogardę, a jednocześnie wiedziała, że jako zakonnica, nie powinna go potępiać.
Odezwał się ze złośliwym uśmieszkiem:
- Ale nie jestem przecież całkiem pozbawiony sumienia. – Wyglądało na to, że siostra ma co do tego poważne wątpliwości. – Chłopak może nosić moje nazwisko. No i co miesiąc będę mu wypłacał pewną kwotę… powiedzmy sto funtów.
Wszedł Stanley. Tom nie mógł pozwolić, żeby coś usłyszał. Brakowało tylko tego, żeby cała wioska wiedziała o jego porzuconym synu.
- Zostaw czeki i wynoś się! – warknął nieco histerycznie.
- Tak, sir. – Lokaj podał mu książeczkę i wycofał się. Jego twarz jak zwykle nie wyrażała żadnych emocji.
- My nie przyszłyśmy po pieniądze, panie Riddle – odezwała się cicho zakonnica.
- Więc po co? – zapytał ze zdumieniem. – Chyba nie po to, żebym zabrał go do domu?
Jej milczenie wystarczyło mu za odpowiedź.
- Wykluczone! – prawie krzyknął.
- To pańskie dziecko – zauważyła spokojnie.
- To dziecko mojej żony! – syknął z wściekłością. – Tak jak mówiłem, nie jestem wcale pewny czy jest też moje.
- Owszem, jest pan. Ale w porządku, nie mogę pana przecież zmusić. Chcę tylko, żeby pan wiedział, że on u nas jest. Zaopiekujemy się nim dopóki będzie tego potrzebował. Nie weźmiemy od pana żadnych pieniędzy, panie Riddle. Do widzenia.
Wyszły, zostawiając go w stanie kompletnego szoku. Zakonnica nie dała mu nawet szansy na odpowiedź. No cóż, pewnie i tak wiedziała, co by powiedział.
Dyskretnie wyjrzał przez okno i upewnił się, czy nie stoją za drzwiami. Kiedy zobaczył, że już ich nie ma, oparł się ciężko dysząc o ścianę.
Ładny numer wycięła mu ta wiedźma. Dlaczego do cholery nazwała dzieciaka jego nazwiskiem? Niech to wszyscy diabli!
To wszystko jej wina. Gdyby wcześniej powiedziała mu, że jest czarownicą, nie doszłoby do tego. Po prostu by się z nią nie żenił. Wzdrygnął się na myśl o tym, że przez prawie dwa lata mieszkał pod jednym dachem z kimś takim.
Teraz musi wziąć się w garść. Rodzice nie mogą o niczym wiedzieć. I bez tego nie mogą mu wybaczyć, że wziął ją za żonę.
Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Odwrócił się i napotkał jak zwykle chłodne i uprzejme spojrzenie Stanleya.
- Wszystko w porządku, sir? – zapytał spokojnie lokaj.
- Oczywiście – warknął. – Nie stój tak, tylko powiedz pokojówce, żeby przygotowała mi kąpiel.
- Tak, proszę pana.

***

Siostra Agnes siedziała za biurkiem i wyglądała przez okno. Obserwowała dzieci bawiące się na placu zabaw.
Mały Tom pewnie niedługo do nich dołączy.
Chociaż kto wie? W tym chłopcu było coś dziwnego. Nawet nie chodziło o to, że był czarodziejem. To zakonnica wiedziała od początku. Jej matka też była czarownicą, dlatego opowiedziała jej wszystko o świecie magii. A chociaż sama Agnes nie posiadała mocy, umiała wyczuwać czarodziejów. Dlatego natychmiast poznała, kim była Libra Riddle i kim był jej syn.
Jednak Toma otaczała osobliwa aura. Budził niepokój i bliżej nieokreślony lęk. Ludzie, którzy pragnęli adoptować dziecko, unikali go. Przez pewien czas, gdy Tom już rozumiał, sprawiało mu to chyba przykrość. Wtedy najbardziej przypominał zwykłe dzieci. Jednak szybko przestało mu zależeć.
W pewien sposób Agnes rozumiała ojca chłopczyka. Już cztery lata temu, w jego domu, zdawała sobie sprawę z tego, że nie pojawi się tutaj. Nigdy nie zabierze stąd syna, bo za bardzo boi się wyjątkowości chłopca. A zresztą, nawet gdyby chciał, nie sprzeciwiłby się rodzicom. Nie zrezygnowałby z wygodnego życia, do którego go przyzwyczaili.
Do pokoju zajrzała młoda zakonnica, Weronika.
- Matko przełożona, jacyś państwo w sprawie adopcji.
- Zaproś ich.
Dziewczyna zniknęła, a po chwili wprowadziła parę ludzi około trzydziestki. Już na pierwszy rzut oka widać było, że są bogaci. Kobieta miała typową latynoską urodę. Szczupła, średniego wzrostu, z ciemną karnacją. Długie czarne włosy opadały na twarz z dużymi, również czarnymi oczami.
Mężczyzna nie bardzo pasował do swojej żony. Niski, pulchny blondyn, na nosie miał okulary w grubych oprawkach. Ale za to jego oczy miały piękny orzechowy kolor i nadawały twarzy inteligentny, życzliwy wyraz.
- Proszę usiąść – powiedziała Agnes, wskazując im krzesła.
Popatrzyli na nią z onieśmieleniem i usiedli.
- Hmm… - zaczął mężczyzna – nazywam się Max Halloran, a to moja żona, Macarena. My… chcieliśmy adoptować dziecko. Niestety, nie możemy mieć własnych, a zawsze bardzo tego pragnęliśmy. Potrafimy zapewnić mu kochający dom i odpowiednie zabezpieczenie finansowe.
- Rozumiem – odparła zakonnica. – Oczywiście, będziemy musieli sprawdzić wasze warunki mieszkaniowe i tak dalej, ale to później.
Najpierw powinni państwo poznać nasze dzieciaki. Jeśli poczują państwo, że chcą zająć się jednym z nich, zaczniemy przygotowania do adopcji. Są państwo gotowi?
Małżonkowie wymienili spojrzenia.
- Tak. – Kobieta była zdecydowana. – Chodźmy.
Agnes zaprowadziła ich najpierw do świetlicy. Było tam kilkoro młodszych dzieci, które nie bawiły się jeszcze z resztą na podwórku. Był tam młody Riddle.
Przeglądał jakąś książkę o wierzeniach Indian.
Zakonnica była już przyzwyczajona, że już od roku Tom czyta i interesuje się takimi tematami. Za to na Halloranach wywarło to niezwykłe wrażenie.
- Co to za chłopiec? - zapytał ją szeptem Max.
- Nazywa się Tom Riddle. Jest u nas od czterech lat, czyli od urodzenia. Jego matka zmarła przy porodzie w naszym szpitalu i zostawiła go nam.
- Czy ja dobrze widzę? On płynnie czyta?!
Agnes uśmiechnęła się lekko.
- Tak. Odkąd skończył dwa lata bardzo szybko się rozwija. Niedługo zabraknie dla niego książek w naszej bibliotece.
- Niesamowite. Możemy do niego podejść?
- Proszę.
Max i jego żona powoli zbliżyli się do chłopca. Macarena wyciągnęła rękę i nieśmiało dotknęła ramienia Riddle’a.
- Tom? Witaj…
Dziecko odłożyło książkę i spojrzało na nich. Trwało to kilka sekund, bo zaraz kobieta cofnęła się gwałtownie. Szybko odsunęła się na kilka metrów. Jej twarz wyrażała zaskoczenie i dziwny strach. Mąż po chwili stanął za nią. On również wyglądał na wytrąconego z równowagi.
- Coś się stało?
Pani Halloran drgnęła na dźwięk głosu Agnes.
- C- czy siostra widziała kiedyś jego oczy? – zapytała w końcu ochrypłym głosem.
- Oczywiście. Przez cztery lata trudno byłoby unikać wzroku chłopca.
- I co? Nic siostra nie zauważyła?
- Chyba nie bardzo rozumiem.
- One są takie… puste i pełne jednocześnie… - Urwała. – Ja nie wiem jak to wyjaśnić. Kiedy na mnie popatrzył, to poczułam taki lęk… jakby chciał mnie zabić.
Mąż położył jej rękę na ramieniu.
- Kochanie, to przecież niemożliwe – powiedział. – Ale rzeczywiście w jego spojrzeniu jest coś niepokojącego – dodał.
Macarena wpatrywała się w chłopca, który przestał już zwracać na nich uwagę.
- Boję się go. Może zwariowałam, ale się go boję. To są oczy demona.
- Chyba już pójdziemy, siostro – rzekł Max. – Żona w takim stanie nie powinna poznawać innych dzieci. Przepraszam za nią, jest zdenerwowana. To nasza pierwsza wizyta w jakimkolwiek domu dziecka.
- Rozumiem – odparła spokojnie Agnes. – Może zobaczymy się za jakiś czas.
- T- tak – wyjąkała kobieta. – Może.
Wyszli. Zakonnica patrzyła chwilę za nimi, po czym spojrzała na Toma. Wiedziała, że to zajście nie było spowodowane stresem. Reakcja tej kobiety tylko potwierdzała jej własne obserwacje. Co prawda ona sama nigdy nie zachowywała się aż tak gwałtownie, ale każdy ma inną wrażliwość.
Tom był inny niż wszyscy. I to niekoniecznie w dobrym znaczeniu.

*

Halloranowie nie wiedzieli, że ich rozmowa z zakonnicą była przez chłopca rozumiana. Nie mogli przecież przypuszczać, że czteroletnie dziecko rozumie wszystko, co się wokół niego dzieje.
Tom znów siedział nad książką, ale nie czytał. Analizował.
Już dawno przestał przejmować się tym, że nikt nie chce się nim zaopiekować. Teraz nie chciał się już stąd ruszać; tutaj było wygodnie i miał spokój. Mógł czytać. Poznawać świat, który bardzo go interesował.
Dlaczego poczuł aż taką niechęć do tych ludzi? Było w nich coś, co bardzo go drażniło. Tylko nie wiedział jeszcze, co to było.
O c z y d e m o n a, tak powiedziała ta kobieta. Spodobało mu się to określenie.
Popatrzył w lustro wiszące na ścianie obok jego fotela. Skupił całą swoją siłę woli. Jego tęczówki nabrały ostrego, nieprzyjemnego wyrazu. Wyglądały teraz jak dwa ziejące pustką otwory.
Uśmiechnął się do siebie w duchu.
OCZY DEMONA…
tak, coś w tym jest.


* Libra - łacińska nazwa gwiazdozbioru Wagi.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Vilandra dnia Czw 20:54, 09 Mar 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Pią 20:08, 02 Wrz 2005    Temat postu:

oczkaoczkaoczkaoczkaoczkaoczka! oczka tu wkleiłaś xD! najlepsza wersja młodości Toma, włączając w to rowlingowską (cii, ja wcale nie spojleruję...)... ten fick jest świetny, wg mnie najlepszy, jaki napisałaś :P. no, rok 2015 też jest dobry ;)...

kruk wodny, nie mam tej przyjemnosci i nie mogę się ponabijać z błędów, ale cóż, przeżyję, bo ff sam w sobie jest bardzo dobry xD. skopiowałam go sobie i nie oddam ;). robię zapasy na zimę ;)...

Atuś

ps. bardzo sie zezłoscisz, jeśli się spytam, czy... eee... czy Wen przybył :P? wiem, że męczę xD...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 13:02, 03 Wrz 2005    Temat postu:

Nie zezłoszczę się, Atuś :] Już ci napisałam, że przybył na chwilkę i znowu zwiał. Ale wróci. Kiedyś na pewno.


CZĘŚĆ II - KOCHANI ŻYJĄ WIECZNIE?

2 stycznia 1936 roku*.
Siostra Agnes popatrzyła na kalendarz. To już dzisiaj. Dziesiąte urodziny Toma. Czas spełnić ostatnią prośbę jego matki. Zakonnica dziwiła się trochę, że chłopiec, nawet kiedy podrósł, nie pytał o swoich rodziców. Jakby go to nie interesowało.
Matka przełożona wyjęła z dolnej szuflady biurka kopertę przechowywaną pieczołowicie od śmierci Libry Riddle. Sama była ciekawa, co w niej jest, bo oczywiście nie otworzyła listu wcześniej. To nie było w jej stylu. Potem wzięła jeszcze przygotowaną wcześniej niewielką paczkę urodzinową dla Toma. Taką paczkę dostawał każdy ich wychowanek na swoje urodziny. Zawierała słodycze i kilka pomarańczy. Skromnie, ale na nic więcej nie mogli sobie pozwolić.
Opuściła swój gabinet i przeszła do części zamieszkanej przez dzieciaki. Prawie potknęła się o dwie dziewczynki, które zaczęły ścigać się wokół niej, podskakując i krzycząc coś wesoło.
- Mandy, Rose, mówiłam, że nie wolno biegać po korytarzach. Idźcie na dwór, tylko ubierzcie się ciepło.
- Dobrze, ciociu. – Obie posłusznie zbiegły po schodach, żeby dostać się do szatni.
Agnes pokręciła z rozbawieniem głową. Co to za zwyczaj mówienia do mnie „ciociu”? – zastanowiła się. Jednak wszyscy jej podopieczni byli tak spragnieni miłości i serdeczności, że Agnes nigdy nie strofowała za to dzieci. Niech mówią jak chcą, byle w granicach rozsądku. No, nie wszyscy, pomyślała nagle. Tom zawsze zwracał się do niej „matko przełożona”, ewentualnie „siostro”. Jak zwykle wyróżniający się. W ten oto sposób jej myśli znów skupiły się na młodym Tomie Riddle’u. Przypomniała sobie, że przecież wyszła z biura w konkretnym celu. Z ciężkim westchnieniem weszła do świetlicy, gdzie zwykle można było zastać chłopca. Tym razem też tam był.
- Tom, chcę z tobą porozmawiać – powiedziała Agnes, odrywając Riddle’a od lektury.
Chłopak spojrzał na nią i ze źle skrywaną niechęcią odłożył książkę.
- Tak, matko przełożona. Tutaj?
Zakonnica rozejrzała się. Pokój, jeśli nie liczyć Toma i jej samej, był pusty.
- Może być tutaj.
Usiadła obok niego. Najpierw wręczyła mu paczkę ze zwyczajowymi życzeniami, którą przyjął ze zwyczajowym chłodnym „Dziękuję”. Inne dzieciaki zawsze błyskawicznie rozrywały papier i piszczały z radości, ale oczywiście nie on. Odłożył prezent na bok i popatrzył na Agnes wyczekująco. Domyślał się, że nie chodzi tylko o to. Matka przełożona nabrała oddechu. Długo układała sobie tę przemowę.
- Hm, Tom, dzisiaj kończysz dziesięć lat. Dlatego nadszedł czas, żebyś poznał prawdę o swoim pochodzeniu. Twoja matka zjawiła się u nas dokładnie dziesięć lat temu. Była w bardzo zaawansowanej ciąży i kilka godzin po tym, jak ją przyjęłyśmy, urodziła ciebie. Niestety, musiała być wyczerpana i chora, bo zmarła prawie natychmiast. Poprosiła nas o opiekę nad tobą i zostawiła tę kopertę. Miała czekać na twoje dziesiąte urodziny. No i właśnie dlatego dziś ci ją daję.
Podała mu list. Wziął go bez słowa. Starała się wyczytać z jego twarzy jakieś emocje, ale nie udało jej się. Zielone oczy pozostały obojętne. Spokojnie rozdarł papier.

*

Tom wyjął z niebieskiej koperty kilka papierów. I coś jeszcze. Mały wisiorek w kształcie klepsydry. Nie za bardzo wiedział, co to wszystko ma znaczyć. Zakonnica mówiła coś o jego pochodzeniu. Chłopiec nigdy nie zastanawiał się, kim byli lub są jego rodzice. Jakoś… nie przyszło mu to do głowy. Po prostu przyzwyczaił się, że jest w tym miejscu, że jest sam i nikomu na nim nie zależy. Jemu też nie zależało na nikim, co bardzo mu odpowiadało.
Teraz czuł się dość dziwnie. Matka wcale go nie opuściła. Umarła. Po raz pierwszy odkąd pamiętał, poczuł, że w niebezpieczny sposób szczypią go oczy. Zamrugał szybko powiekami i na szczęście zdołał się opanować. Skupił wzrok na pierwszej kartce, wyglądającej na dokument. To był akt urodzenia.

Libra Berenika Wilson; urodzona w Little Hangleton, 8 sierpnia 1906 roku; ojciec Marvolo Wilson; matka Amelia Wilson, z domu Radcliffe.

Matka przestała być tylko pustym, anonimowym słowem. Miała imię i nazwisko… Były też dwa zdjęcia. Jego matka była niewysoką młodą kobietą, z włosami w kolorze miodu do ramion i ciemnoniebieskimi oczami. W pewnym momencie postać na zdjęciu…pomachała do niego! Tom krzyknął i wypuścił fotografię z ręki.
- Co się do diabła dzieje?!
Matka przełożona skrzywiła się, jak zawsze, kiedy chłopak używał słów „do diabła”, ale tym razem go nie skarciła.
- Przeczytaj jeszcze list, Tom - zasugerowała. - Wtedy zrozumiesz.
Riddle spojrzał na długi pergamin zapisany ozdobnym pismem. Pismem jego matki.

Kochany Synku,
Mam nadzieję, że jesteś zdrowy i bezpieczny. Kiedy to czytasz, pewnie są Twoje dziesiąte urodziny. Wszystkiego dobrego.
Powinnam Ci powiedzieć tyle rzeczy, a mam niewiele miejsca i czasu...
Zacznę od najistotniejszej. Nigdy nie chciałam Cię opuścić. Byłeś dzieckiem niespodziewanym, ale chcianym. Radością mojego życia. Jednak jestem chora i pewnie nie przeżyję nawet porodu. Może gdybym miała odpowiednie warunki i lekarską opiekę, lecz nie mam. Moi rodzice nie żyją, więc liczę na dobroć obcych ludzi. Trudno, tak widać miało być.
Musisz się dowiedzieć czegoś o sobie. Jesteś czarodziejem, tak jak ja. Nie, to nie jest żart. Naprawdę masz moc i wkrótce nauczysz się ją wykorzystywać. Gdy skończysz jedenaście lat, dostaniesz list ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Ja się tam uczyłam. To znakomita uczelnia i jeśli trochę się postarasz, pomoże Ci rozwinąć swoje umiejętności. Ja nie mam żadnych pieniędzy, które mogłabym Ci zostawić, ale wiem, że w Hogwarcie jest odpowiedni fundusz na pomoce naukowe.
Niczego się nie bój. Na świecie jest wielu takich jak ty, na pewno nie będziesz osamotniony.
Zapewne chciałbyś, żebym, opowiedziała Ci coś o Twoim ojcu. Nosisz jego imię – Tom i nazwisko - Riddle. Imię Marvolo masz po moim ojcu. Tom mieszka w Little Hangleton, o ile się nie przeprowadził. On jest dobrym człowiekiem, tylko że mugolem – nie ma mocy. Wierzę, że kocha mnie na swój sposób. Po prostu nie potrafił zrozumieć mojej inności. Proszę, nie miej do niego o nic pretensji.
Hm…to już chyba wszystko. Chciałabym tak pisać bez końca, ale niestety nie mogę. Kiedy już skończysz, pokaż ten list swojemu opiekunowi. On też powinien się dowiedzieć. Mam nadzieję, że kimkolwiek jest ten człowiek, jest dla Ciebie dobry. Modlę się o to.
Wiem, że list jest chaotyczny, pewnie niespójny i nie wyjaśnia Ci wszystkiego. Wybacz mi, nigdy nie potrafiłam pisać listów, a ten jest chyba najtrudniejszy w moim życiu. Jeśli nie spotkamy się w tym świecie, będę się Tobą opiekować z tamtego.
Żegnaj, synku, i pamiętaj, że bardzo Cię kochałam.
Mama.


Tom przeczytał list kilka razy. Miał mętlik w głowie. Jest czarodziejem? Czytał o magii bardzo dużo, ale nigdy nie wierzył w jej istnienie. A teraz okazuje się…
Potrząsnął głową i wyciągnął rękę z pergaminem w stronę siostry Agnes.
- O-ona prosiła, żeby siostra też to przeczytała – mruknął ochrypłym głosem. Ciekawe, jak zakonnica zareaguje na te wieści.
Jednak kobieta wcale nie wyglądała na zaskoczoną. Uważnie przebiegała wzrokiem tekst, od czasu do czasu lekko kiwając głową.
- Tak myślałam.
Riddle popatrzył na nią w najwyższym zdumieniu.
- Jak to, siostra wiedziała?! Siostra też jest…?
- Nie. – Zakonnica uśmiechnęła się lekko. – Ale moja matka była czarownicą i dużo opowiadała mi o magii. Ja potrafię wyczuwać specyficzną aurę otaczającą każdego czarodzieja. To pewnie jakaś szczątkowa umiejętność przekazana mi razem z jej krwią.
- Dlaczego nic mi siostra nie powiedziała o... tym wszystkim...?
Agnes rzuciła mu szybkie spojrzenie.
- O rodzinę nigdy nie pytałeś, a twojej matce obiecałam, że list dostaniesz na dziesiąte urodziny.
Tom zacisnął pięści i poczuł, że uwiera go jakiś przedmiot. Otworzył prawą dłoń. To był ten wisiorek w kształcie klepsydry. Podniósł go na wysokość oczu.
- A to? – zapytał.
- Nie mam pojęcia. Myślę, że to prezent od twojej matki. Jako pamiątka.
- Chcę zobaczyć jej grób – oświadczył nagle Tom, niespodziewanie nawet dla samego siebie.
- No…- zakonnica zakaszlała cicho – oczywiście. Teraz?
Tom skinął głową.
- Więc narzuć coś na siebie i poczekaj przy wyjściu. – Agnes wyszła i skierowała się do swojego pokoju po płaszcz. Tom stał już przy drzwiach, ubrany i z determinacją w oczach, kiedy zeszła. W tej chwili nie budził niepokoju, tak jak zwykle. Był… normalnym dzieckiem, przestraszonym i bardzo zdenerwowanym tym, czego się przed chwilą dowiedziało. To było aż dziwne. Takie niepodobne do niego.
W milczeniu przeszli przez podwórze i okrążyli kościół. Po drugiej stronie był jedyny w Little Hangleton cmentarz. Na jego końcu znajdował się bardzo skromny pomnik.
Chłopiec odczytał napis, poruszając bezgłośnie ustami.

LIBRA BERENIKA RIDDLE
8.08. 1906 – 2.01. 1926
KOCHANI ŻYJĄ WIECZNIE

- Co to za głupi napis? – zdenerwował się Tom. Nagle poczuł gniew. Na Agnes, że wybrała takie bezsensowne epitafium, na Librę, że umarła i go zostawiła i na… tego człowieka, który był jego ojcem. – Jak ten cały Riddle mógł ją kochać, skoro ją porzucił? Jej rodzice nie żyją… Kto ją kocha?
- Może ty mógłbyś.
Ta uwaga tak go zaskoczyła, że już się nie odezwał. Nie wiedział, czy mógł, przecież nawet jej nie znał. Co niby miałby kochać? Akt urodzenia, dwa zdjęcia, czy może wisiorek?
Dwadzieścia minut później wracali do budynku.

Tej nocy Tom Marvolo Riddle nie mógł zasnąć. Choć bał się nieznanego, to czekał z utęsknieniem na zapowiedziany przez matkę list z Hogwartu. Bardzo chciał zobaczyć jak wygląda świat czarodziejów. Może tam spotka ludzi, którymi nie będzie pogardzał od „pierwszego wejrzenia”. Że też to dopiero za rok…

***

Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Był szósty lipca tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, a on siedział w gabinecie matki przełożonej i trzymał w rękach żółtawą kopertę z wypisanym na niej swoim imieniem i nazwiskiem.

Pan T. Riddle
Pokój numer sześć
Birch Recess 12
Little Hangleton
Wielka Brytania


Tom niecierpliwym ruchem rozerwał papier.

HOGWART
SZKOŁA
MAGII I CZARODZIEJSTWA
Dyrektor: Armand Dippet
( Order Merlina Pierwszej Klasy, Order Merlina
Trzeciej Klasy, Kawaler Orderu Feniksa,
Międzynarodowa Konfed. Czarodziejów.)

Szanowny Panie Riddle,
Mamy przyjemność poinformować Pana, że został Pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Dołączamy listę niezbędnych książek i wyposażenia. Rok szkolny rozpoczyna się 1 września. Oczekujemy Pana sowy nie później niż 31 lipca.
Ponieważ mieszka Pan obecnie w mugolskiej placówce wychowawczej, pozwolę sobie dołączyć kilka wyjaśnień.
1. Podręczniki i szkolne wyposażenie nabędzie Pan na ulicy Pokątnej. Wejście na ulicę Pokątną znajduje się za barem Dziurawy Kocioł przy Charing Cross Road numer 9 w Londynie.
2. Do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart dostanie się Pan pociągiem odjeżdżającym z dworca King’s Cross, peron 9 ¾. Wejście na wyżej wspominany peron znajduje się między peronami 9 i 10.
3. Ze względu na Pańską sytuację rodzinną, została Panu przyznana dotacja na zakup pomocy naukowych, dołączona do niniejszego listu.
Z wyrazami szacunku,
Donald Shelton,
zastępca dyrektora


Drugą kartkę stanowiła lista podręczników i przyborów szkolnych. Była dość długa.
- Naprawdę przysłali też pieniądze na to wszystko? – spytał.
Zakonnica pokazała mu sakiewkę. Były w niej dziwne monety; złote, srebrne i brązowe, jakich Tom nigdy jeszcze nie widział.
Nagle chłopaka uderzyła pewna myśl.
- Ale piszą tu coś o sowie! Skąd ja mam wziąć sowę, żeby im odpowiedzieć?
Agnes uśmiechnęła się.
- Tom, uspokój się. Spójrz na parapet.
Riddle rzucił okiem we wskazanym kierunku. Wcześniej, zaaferowany, nie zwrócił uwagi na średniej wielkości sowę o szaroniebieskim upierzeniu, która siedziała pod oknem.
- Ona przyniosła list i teraz najwyraźniej czeka, żeby zabrać odpowiedź – wyjaśniła matka przełożona. Podsunęła Tomowi kartkę papieru i pióro. – Masz, odpisz im.
Chłopakowi nie trzeba było powtarzać tego dwa razy.

Dwa tygodnie później Tom stał przed barem o nazwie Dziurawy Kocioł. Ludzie zdawali się go nie zauważać. Może jest jakoś specjalnie ukryty przed tymi, no… mugolami?
- No i gdzie jest ten cały bar? – dobiegł go głos zakonnicy.
- Nie widzi go siostra?
Agnes rozłożyła bezradnie dłonie. Tom westchnął w duchu z irytacją i mruknął:
- To nic. Może mimo wszystko uda się wejść nam obojgu. – Wziął opiekunkę za rękę, popchnął drzwi i pociągnął ją za sobą.
Znaleźli się w małym i raczej obskurnym barze.
- Niesamowite – rzekła zakonnica ze zdumieniem.
Spojrzenia wszystkich obecnych na chwilę zwróciły się w ich stronę. Kiedy klienci dokładnie już zlustrowali oboje, powrócili do swoich zajęć; niektórzy rozmawiali, inni czytali, a jeszcze inni po prostu gapili się w przestrzeń, popijając trunki. Nigdzie nie było widać żadnego wejścia do świata czarodziejów. Tom z desperacją rozejrzał się dookoła. W końcu ulitował się nad nim barman - młody człowiek z początkami łysiny.
- Na Pokątną? – spytał. Gdy się uśmiechnął, Tom zauważył, że brakuje mu kilku zębów.
- Tak – odparła za niego Agnes. – Może mógłby nam pan pokazać…
Barman machnął ręką i dziarsko ruszył na zaplecze, do tylnych drzwi.
- Proszę za mną. No, śmiało – zachęcił przybyszów.
Wyszli na podwórko, gdzie pod ceglanym murem stał tylko pojemnik na śmieci. Barman mruczał coś do siebie pod nosem, najwyraźniej licząc cegły. W końcu zastukał w jedną, a w murze ukazała się dziura, która rosła, aż zamieniła się w wysokie, sklepione przejście.
- Proszę bardzo – ulica Pokątna. Życzę powodzenia.
Barman wycofał się z powrotem do baru i zostawił ich samych.
- Cóż, chodźmy, Tom.
Ulica była zatłoczona i pełna różnych osobliwych sklepów. Markowy sprzęt do quidditcha… Co to u licha jest quidditch? Centrum handlowe z… sowami.
I tak dalej. Tom dziwił się coraz bardziej z każdym krokiem.
Bardzo powoli, często pytając o drogę, robili zakupy. Agnes trzymała listę przed nosem i od czasu do czasu mówiła:
- Dobrze… kociołek już mamy, teraz szaty… o, patrz, tam jest księgarnia… No – odezwała się w końcu – jeszcze tylko różdżka.
Chłopak był już obładowany różnymi towarami. Co chwilę wpadał na kogoś, bo zakupy zawężały mu pole widzenia. Jednak kiedy usłyszał o różdżce, bardzo się ożywił. Różdżka najbardziej przemawiała do jego wyobraźni. Agnes zapytała o drogę niskiego mężczyznę, niosącego pod pachą okazałą miotłę. Oboje skierowali się we wskazanym kierunku.
Sprzedawca, pan Ollivander, był chyba najdziwaczniejszym czarodziejem, jakiego Tom dotąd spotkał. Miał dziwny, cichy głos i wielkie blade oczy.
- Dzień dobry, chłopcze.
- Hm… Dzień dobry – mruknął Tom, starając się unikać przenikliwego spojrzenia mężczyzny.
Ollivander wyjął z kieszeni taśmę ze srebrną podziałką.
- Powiedz mi, która ręka ma moc? – zapytał.
- Prawa – odpowiedział Riddle nerwowo.
- W porządku. Zaczekaj tu, zaraz czegoś poszukamy… - Mężczyzna oddalił się i zaczął ściągać z półek różne pudełka. Tom prawie krzyknął, kiedy zorientował się, że srebrna taśma sama mierzy jego wymiary. Muszę przestać się tak wszystkiemu dziwić, pomyślał. I do września koniecznie przejrzeć swoje podręczniki.
- Dość – rzucił Ollivander i miarka posłusznie opadła na podłogę. Potem mężczyzna podał chłopcu ciemną różdżkę. – Mahoń, osiem cali, włos z ogona jednorożca. Poręczna i dobra do zaklęć. Wziąć i machnąć.
Tom machnął, jednak nic się nie stało. Sprzedawca szybko wręczył mu inną. Riddle próbował tak jeszcze trzy razy. Piąta różdżka okazała się odpowiednia.
- Cis, trzynaście i pół cala, pióro z ogona feniksa. Spora moc, dobra właściwie do wszystkiego. No, muszę powiedzieć, że masz szczęście, młody człowieku. To bardzo dobra różdżka. Widać, że drzemie w tobie duży talent.
Chłopak burknął coś na kształt „Dziękuję”. Niezbyt ufał temu mężczyźnie. Wydawało mu się, że te jego blade oczy próbują przewiercić go na wylot.
Siostra zapłaciła za różdżkę i wyszli nareszcie z tego dusznego sklepu.
- I pomyśleć, że nigdy przedtem nie chciałam tu przyjść – westchnęła Agnes, kiedy zmierzali w stronę wyjścia.
- Jak to? – spytał Tom ze zdumieniem.
- Mówiłam ci, że moja matka była czarodziejką. Wielokrotnie namawiała mnie, żebym przyszła tu z nią po jakieś zakupy. – Uśmiechnęła się z nostalgią. - Ale mi zawsze szkoda było na to czasu. Od dziecka wolałam poświęcać każdą chwilę Bogu.
Riddle spojrzał na nią krzywo. Nie rozumiał, jak można poświęcać czas jakiemuś tam Bogu, który pewnie nawet nie istniał, kiedy można przebywać w tak ciekawym miejscu jak to.

Kiedy pod wieczór wrócili wreszcie do domu, Tom wymigał się od kolacji, rzucił w ubraniu na łóżko i niemal natychmiast zasnął. Zacznę czytać od jutra, obiecał sobie jeszcze.

* - data oparta jest na Tezaurusie A. Polkowskiego i J. Lipińskiej, wg którego Voldemort urodził się w 1926 roku.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Nie 17:17, 04 Wrz 2005    Temat postu:

Wow!

To jest super. Zdecydowanie najciekawsza wizja młodości Toma Marvolo Riddle'a, alias Lord Voldemort.

Błędów nie widziałam żadnych, zresztą nie szukałam, za bardzo wciągnęła mnie treść. I podoba mi się chyba jeszcze bardziej niż 'Walc angielski', w którym się zakochałam.

Kiedy następna część? :D


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Nie 18:05, 04 Wrz 2005    Temat postu:

z tym się zgodzę, z lepszą wersją się nie spotkałam ;)... a czytałam szóstą część :P.

dlatgeo z utęsknieniem czekam, aż Wen w końcu sie, skubaniec, pojawi na dłużej *szuka czegoś na przynętę dla Wena* *gwiżdże* fiu fiu fiufiu, Wen, gdzie jesteś? taś, taś... chodź tu, gnojku, Vil na ciebie czeka... ma skończyć Uciekającego, no, chodź, kochany...

wiesz co, może i masz tylko 5 rozdziałów, ale, jak już skończysz wstawiać to, możesz wkleić też tamto ;)...

eh, pozdrawiam i życzę Wena na różne ffy ;).

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Triss
Ningyo



Dołączył: 30 Sie 2005
Posty: 119
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze Słońca

PostWysłany: Nie 18:43, 04 Wrz 2005    Temat postu:

Oh czytałam to opowiadanie! Jest cudne! Przeczytałam całość i do tego jest jak dobrze pamiętam kontynuacja, którą też przeczytałam :D Nigdy nie zapomnę tego opowiadania :D
Szczerze mówiąc myślę, że nikt nie szuka w tym błędów, bo to opowiadanie jest bezbłędne :D :P


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Nie 19:37, 04 Wrz 2005    Temat postu:

Bezbłędne na pewno nie jest, ale to miłe, że tak myślisz Smile Atuś, jak skończę dodawać "Oczy...", to wkleję kontynuację, a raczej to, co na razie napisałam. Obiecuję :]

CZĘŚĆ III – NOWY PRZYJACIEL

Riddle oddałby bardzo dużo, żeby móc przyspieszyć czas. Niestety, na razie za pomocą magii nie potrafił nawet zapalić świeczki, więc musiał czekać, aż wakacje dobiegną końca w naturalny sposób. Czas wlókł się jakby na złość.
Do września zdążył przeczytać każdy podręcznik przynajmniej trzy razy. Chciał być naprawdę dobrze przygotowany do nauki i jak najszybciej zacząć osiągać sukcesy. Na podstawie tego, czego dowiedział się z „Historii Hogwartu”, wyrobił sobie zdanie o każdym z domów.
Ravenclaw zapowiadał się całkiem nieźle, na pewno pomógłby mu zdobyć dużą wiedzę w krótkim czasie.
Hufflepuff wyglądał na miejsce dla mięczaków; Toma prawie zemdliło, kiedy przeczytał słowa „prawość i sprawiedliwość”. Jeśli takie określenia cechowały jego mieszkańców, to Riddle nie chciał w nim mieszkać.
Nie wiedzieć czemu, Tom od razu poczuł niechęć do Gryffindoru. „Męstwo i odwaga” kojarzyły mu się zarozumiałymi głupkami, lekceważącymi przepisy i popisującymi się przy każdej okazji.
Za to Slytherin... bardzo przypadł mu do gustu. „Przebiegłość, żądza władzy i ambicja”. Tak, Slytherin to miejsce w sam raz dla niego. Jednak Tom zmartwił się, kiedy przeczytał, że założyciel tego domu cenił sobie czystość krwi. Przecież jego ojcem był mugol...
Po raz chyba tysięczny od czasu swoich dziesiątych urodzin chłopak poczuł, że nienawidzi Toma Riddle’a seniora. Dlaczego matka za niego wyszła? Jak mogła zakochać się w kimś, kto okazał się takim śmieciem i tchórzem? Porzucił ją tylko dlatego, że była czarownicą. Może wszyscy mugole tacy byli?
Po przeczytaniu listu od matki kilka razy poszedł w pobliże domu swojego ojca. Tak z ciekawości. Kusiło go, żeby zapukać i zobaczyć t e g o człowieka, ale się powstrzymał. Zaczeka z tym jeszcze parę lat.

Nareszcie nadszedł tak długo wyczekiwany pierwszy września. Tom już od dwóch dni był spakowany, a od tygodnia nie mógł spać. Od nadmiaru adrenaliny huczało mu w uszach.
Za dwadzieścia jedenasta Agnes i Tom stali na dworcu King’s Cross między peronami dziewiątym i dziesiątym. Tak jak wcześniej w Dziurawym Kotle, chłopiec usiłował zlokalizować wejście na magiczny peron. Dlaczego, do diabła, ten cały Shelton nic dokładnie nie wyjaśnił? – pomyślał ze złością. Przecież między peronami dziewiątym i dziesiątym jest tylko jakaś cholerna ściana!
- Cześć. Potrzebujesz pomocy? – usłyszał nagle. Odwrócił się. Za nim stał chłopak, przypuszczalnie w jego wieku, dość niski, z krótko obciętymi blond włosami i niebieskoszarymi oczami. – Nie wiesz jak dostać się na peron, co? – Uśmiechał się wyrozumiale.
Riddle poczuł zażenowanie.
- Hm, no chyba rzeczywiście przydałaby mi się wskazówka – wykrztusił w końcu. Tamten pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Musisz po prostu iść na tę barierkę i się nie zatrzymywać. Za ścianą jest peron.
- Aha. Ee... dzięki.
- Nie ma sprawy. Tylko się pospiesz, bo pociąg odjeżdża za dziesięć minut. Może spotkamy się w środku. – Nowy znajomy pomachał Tomowi i ruszył za swoimi rodzicami. Rzeczywiście, kiedy zbliżył się do ściany... po prostu zniknął. Riddle przyglądał się temu z fascynacją, dopóki Agnes nie trąciła go w ramię.
- Tom, spóźnisz się. Chodźmy już.
Chłopiec popatrzył na swoją opiekunkę. W czarnym habicie i z różańcem przytroczonym do pasa wyglądała cokolwiek śmiesznie, przynajmniej w jego odczuciu. Na kilometr było widać, że jest mugolką. Tom jakoś nie bardzo miał ochotę pokazywać się z nią na magicznym peronie.
- Dziękuję, matko przełożona, ale chyba dam sobie radę sam. Nie chcę siostrze sprawiać kłopotu.
Agnes przeszyła go spojrzeniem swoich szarych oczu. Tom tego nie lubił, bo były one bardzo przenikliwe. Nie uwierzyła mi, pomyślał. Ale nawet jeśli rzeczywiście tak było, zakonnica nie dała po sobie nic poznać.
- Oczywiście, Tom. W takim razie do zobaczenia w wakacje. Uważaj na siebie.
- Dziękuję – powtórzył. Nie oglądając się już za siebie, chwycił swój kufer i ruszył prosto na barierkę. Tuż przed ścianą odruchowo zamknął oczy, czekając na trzask złamanego nosa. Jednak nic takiego się nie stało. Po chwili usłyszał gwar wielu rozmów i coś jakby gwizd pociągu. Otworzył oczy i zaraz wciągnął powietrze z podziwem. Znalazł się na zatłoczonym peronie. Kręciło się tam mnóstwo dzieciaków z opiekunami; co chwilę można się było potknąć o czyjś bagaż; zwierzęta w klatkach wrzeszczały dziko. Na torach stał długi pociąg, z którego wydobywały się kłęby pary. Było w nim już mnóstwo ludzi, więc Tom szybko wtaszczył swój kufer do najbliższego wagonu, nie chcąc stać przez całą drogę.
Zajrzał do pierwszego przedziału. Wypełniony. Tak samo było z kilkoma kolejnymi. Dopiero w drugim wagonie Riddle znalazł o dziwo prawie pusty przedział. Prawie, bo siedział w nim chłopiec, który pomógł mu dostać się na peron. Teraz uśmiechnął się do Toma przyjaźnie i zaprosił go gestem do środka.
- Wsiadaj. O tej porze nie znajdziesz już pustych przedziałów.
Tom chętnie skorzystał z propozycji. Ulżyło mu, że nie będzie podróżował zupełnie sam. Blondyn pomógł mu postawić kufer na półce i obaj usiedli naprzeciwko siebie przy oknie.
- Nazywam się Wiktor Goldstein, a ty? – Chłopak wyciągnął rękę na powitanie.
- Tom Riddle – odparł Tom, ściskając dłoń kolegi. Nazwisko Goldstein wydało mu się znajome; chyba była o nim jakaś wzmianka w jednej z książek o magii, które Tom czytał. – Znam skądś twoje nazwisko.
Wiktor uśmiechnął się przelotnie.
- Jeśli przeglądałeś nasz podręcznik do historii, to pewnie z drzewa genealogicznego rodów czystej krwi. Jest na samym końcu książki.
Tom skinął głową.
- Nie masz w rodzinie żadnego mugola? – zapytał z ledwo skrywaną zazdrością.
- Tak się złożyło, że nie. Ale przez to nasza rodzina jest, że tak powiem, na wyginięciu. Zostaliśmy tylko moi rodzice, brat mamy i ja. Ojciec ciągle powtarza, że we mnie ostatnia nadzieja na przedłużenie rodu – znów się uśmiechnął – bo mój wujek to zdeklarowany kawaler. Mieszka zresztą dość daleko, w Polsce, i nie widujemy się zbyt często. Ale czemu o to pytasz? Przecież mugole to fajni ludzie. Mam mnóstwo przyjaciół, którzy nie są czarodziejami.
Riddle spuścił wzrok. Nie bardzo miał ochotę o tym rozmawiać, ale z drugiej strony poczuł zaufanie do Wiktora. Szczerze się zdziwił, kiedy usłyszał swój własny głos:
- Mój ojciec był mugolem. Zostawił moją matkę, kiedy dowiedział się, że jest czarownicą, a ona umarła zaraz po porodzie. Wychowuję się w mugolskim sierocińcu.
- Przykro mi – rzekł po chwili Wiktor i Tom poczuł, że kolega mówi prawdę. – No cóż, to może rzeczywiście masz powód, żeby nie przepadać za mugolami, ale z czasem przekonasz się, że na świecie jest sporo porządnych niemagicznych.
Bardzo w to wątpię, pomyślał Tom, ale na głos powiedział:
- Ta... może.
- Nie rozmawiajmy już o tym. – Wiktor uśmiechnął się. - Poczęstujesz się czekoladową żabą?

Reszta podróży upłynęła im na rozmowach i zabawach. Tomowi bardzo spodobały się czarodziejskie szachy.
Wiktor potrafił też ciekawie opowiadać i przez ten czas, który spędzili w pociągu, Riddle dowiedział się o świecie czarodziejów więcej niż z książek, które przeczytał.
Kiedy wreszcie ekspres zaczął zwalniać, za oknem był już zmierzch. Obaj przebrali się w czarne szaty.
- Nie, nie – powiedział Wiktor, widząc, że Tom chce ściągać kufer z półki. – Bagaże zostawiamy w pociągu, dostarczą je na miejsce. Chodź, wysiadajmy już.
Znaleźli się na jakimś dworcu.
- To stacja Hogsmeade – poinformował Riddle’a kolega.
- Czytałem o niej. – Tom skinął głową, oglądając się jednocześnie na wszystkie strony. – Jedyna miejscowość zamieszkana wyłącznie przez czarodziejów.
Zobaczyli człowieka stojącego pod ścianą. Był to niski, pulchny osobnik. Mimo zmroku Tom dostrzegł jego długie czarne włosy opadające na plecy. Mężczyzna skierował różdżkę na swoje gardło i mruknął coś. Potem odezwał się, a jego głos potoczył się echem po całym peronie:
- Uczniowie pierwszych klas! Proszę tutaj. Szybko, nie ociągać się!
Grupa pierwszoroczniaków zbliżyła się do wołającego. Starsi uczniowie zaczęli wsiadać do licznych powozów podstawionych przy drodze. Riddle po raz kolejny doznał szoku, bo zobaczył, że do powozów n i c nie jest zaprzężone.
- Proszę wsiadać do łódek – mówił tymczasem mężczyzna, wskazując ręką flotę małych łodzi zacumowanych przy brzegu jeziora. – Ale maksymalnie cztery osoby do jednej, bo nie mam ochoty wyławiać was z wody.
Uśmiechnął się do dzieci całkiem sympatycznie i usadowił się w jednej z łodzi.
- Kto to jest? – zapytał Tom szeptem.
- To pewnie woźny Hogwartu. Rodzice mówili, że nazywa się Riggs, czy jakoś tak.
Wsiedli z Wiktorem do najbliższej, nie zajętej jeszcze łodzi. Tom z pewną fascynacją patrzył na gładką taflę niemal czarnej wody.
- To prawda, że w tym jeziorze żyje wielka kałamarnica?
Goldstein przytaknął z uśmiechem.
- Tata mi opowiadał, że dziadek i jego kolega wpadli do wody na samym środku. Żaden z nich nie umiał pływać, więc omal się nie potopili. I ta kałamarnica ich wyłowiła.
Riddle zdumiał się. Wyglądało na to, że w świecie czarodziejów nawet „zwykłe” zwierzęta są niezwykłe.
Kiedy wszyscy pierwszoroczni zapakowali się już do łódek, Riggs pstryknął palcami i flotylla ruszyła. Najpierw nie było widać horyzontu, ale po pewnym czasie z mgły zaczął wyłaniać się największy i najwspanialszy zamek, jaki Tom kiedykolwiek widział. A trzeba pamiętać, że oglądał wiele książek w bibliotece siostry Agnes. Przez ten zachwyt prawie nie słuchał wesołej paplaniny Wiktora. To będzie mój nowy dom, przemknęło mu przez głowę. Z satysfakcją pomyślał też, że przy Hogwarcie dom Riddle’ów w Little Hangleton może się schować.
W miarę zbliżania się do brzegu czuł coraz większe podniecenie, ale też zdenerwowanie. Czy poradzi sobie w swoim nowym życiu? Czy sprosta swoim oczekiwaniom względem samego siebie? Niespokojnie dotknął wgłębienia w szyi, gdzie od jakiegoś czasu wisiała mała srebrna klepsydra. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie ją nosi. Po co mu to? Idiotyzm. Ale po prostu nie potrafił się zdobyć na wyrzucenie wisiorka.
Nagle Wiktor trącił chłopca w ramię.
- Wszystko dobrze? Dopłynęliśmy.
- E, tak. Zamyśliłem się tylko.
Chłopcy wysiedli z łódki, która teraz łagodnie uderzała o piaszczysty brzeg. Tom jeszcze raz spojrzał na wodę. Trzeba będzie zbadać dokładniej to jezioro. Fascynująca sprawa.
Riggs zaprowadził ich do wejścia. Z pewnym trudem - zważywszy na jego niski wzrost - popchnął ciężkie, wielkie drzwi. Znaleźli się w olbrzymim, zalanym przyjemnym światłem holu. Przy marmurowych schodach czekał wysoki, chudy mężczyzna po trzydziestce. Kasztanowe włosy do ramion miał związane w kucyk. Ubrany był w jasnozieloną szatę. Uśmiechnął się przyjaźnie.
- Witajcie w Hogwarcie. Nazywam się Donald Shelton i jestem zastępcą dyrektora.
Tom zdążył się jeszcze zdziwić, że ten Shelton to taki młody facet. On tymczasem kontynuował:
- Za moment rozpocznie się wasza Ceremonia Przydziału. Możecie zostać przydzieleni do jednego z czterech domów, z których każdy…
W tej chwili Tom wyłączył się. Resztę tego przemówienia zajmą pewnie opisy każdego z domów, a te przecież Tom znał na pamięć. Z ciekawością zaczął się rozglądać po ciepłym przedsionku. Ściany pokrywały liczne portrety, z których machały do niego różne postacie.
Gdy wicedyrektor zakończył wreszcie swój wywód, polecił pierwszoroczniakom ustawić się w szeregu i żywym krokiem poprowadził ich do Wielkiej Sali (Tom znał jej nazwę z „Historii Hogwartu”). Riddle czuł się nieswojo, bo starsi uczniowie siedzący za stołami oglądali ich uważnie.
Na środku sali stał taboret a na nim leżał zniszczony kapelusz. Shelton wyjaśnił dzieciakom, na czym będzie polegał przydział. Potem zaczął wyczytywać nazwiska z listy. Tom nie znał tu nikogo poza Wiktorem, więc obchodził go tylko przydział kolegi i jego własny. Gdy po kilkunastu nazwiskach padło wreszcie: „Goldstein, Wiktor!”, Tom klepnął kolegę w plecy. Sam wstrzymał oddech, kiedy blondyn nałożył na głowę Tiarę Przydziału. Kapelusz bardzo szybko podjął decyzję:
- HUFFLEPUFF!
Riddle poczuł rozczarowanie. Chociaż właściwie powinien się tego spodziewać. Do jakiego domu mógł trafić Goldstein, którego Tom zdążył już trochę poznać? Skrzywił się, słysząc oklaski od jednego ze stołów. Wiktor mrugnął do niego i poszedł w tamtym kierunku; wyglądał na całkiem zadowolonego.
Riddle patrzył na kolejnych pierwszorocznych, podchodzących do taboretu, jednak za bardzo denerwował się własnym przydziałem, aby słuchać uważnie do jakich domów trafili. Zresztą nie obchodziło go to za bardzo. Z zadumy wyrwał go dopiero dziarski głos nauczyciela, czytającego: „Riddle, Tomas!”.
Chłopak jeszcze raz musnął palcami wisiorek, wystąpił z szeregu, doszedł do stołka i założył tiarę. Po chwili usłyszał cichy głosik:
- Dość dziwna sprawa, młody Tomie Riddle’u… Jesteś synem mugola…
Tom nawet nie zapytał, skąd ten stary łach wie o jego ojcu.
- ...a jednak pasujesz tylko do jednego domu…
W chłopcu obudziła się nadzieja. Ta wzmianka o mugolu była znacząca.
- …taak… decyzja może być tylko jedna… SLYTHERIN!
Przy ostatnim na prawo stole rozległy się oklaski. Tom, jeszcze nie do końca wierząc w swoje szczęście, zdjął kapelusz i przeszedł przez salę. Usiadł między dwoma czwartoklasistami, którzy zrobili mu miejsce.
- Witamy w Slytherinie – powiedział jeden z nich.
- Dzięki – mruknął Tom, trochę zawstydzony. W świecie magii wszystko go jeszcze onieśmielało; zupełnie inaczej niż u mugoli.
Po Tomie było tylko czworo dzieci - trzech chłopców, którzy trafili do Slytherinu i dziewczyna, która dostała przydział do Gryffindoru (Brr! – wzdrygnął się Tom). Potem wstał stary mężczyzna zajmujący centralne miejsce przy stole nauczycielskim. Tom był tak zaaferowany wyglądem Wielkiej Sali i swoim przydziałem, że dopiero teraz zwrócił uwagę na kadrę nauczycielską. A stanowili dość interesującą zbieraninę. Były dwie czarownice, które można by podejrzewać o bliskie pokrewieństwo z wiedźmami; cztery kobiety prezentujące się całkiem sympatycznie; jeden zasuszony staruszek w okularach i kilku profesorów w średnim wieku. Jeden z nich miał długie kasztanowe włosy i jeszcze dłuższą brodę; Tom dostrzegł też błyszczące wesoło, jasnoniebieskie oczy. Tymczasem ów czarodziej, który wstał – najpewniej dyrektor - zaczął mówić:
- Witam w nowym roku szkolnym zarówno starszych uczniów, jak i pierwszorocznych. Nazywam się Armand Dippet i jestem dyrektorem. Za każdym razem cieszę się tak samo, kiedy widzę wasze twarze, chętne do nauki…
Chłopak siedzący obok Toma jęknął.
- Czy ten palant nie mógłby chociaż raz skrócić tej swojej przemowy…?
- No – mruknął ktoś siedzący parę miejsc na lewo od Riddle’a. – Głodny jestem…
Wtedy chłopak uświadomił sobie, że też chętnie by coś zjadł. Popatrzył nieżyczliwie na Armanda Dippeta. Nigdy nie lubił takich gadatliwych ludzi.
Wreszcie, po ostrzeżeniach dotyczących Zakazanego Lasu i przedmiotów, których nie wolno używać na korytarzach, dyrektor oznajmił:
- A teraz życzę smacznego.
Toma aż zatkało na widok ilości jedzenia, które pojawiło się przed jego nosem. Przyzwyczajony do dość skromnych posiłków w sierocińcu nie wiedział, za co najpierw się zabrać. W końcu nałożył sobie stek, górę pieczonych ziemniaków i zapiekankę z kurczakiem, a na deser pyszne ciasto z owocami.
Mimo silnych emocji przeżytych tego dnia poczuł, że ogarnia go senność. Musiał jednak zaczekać jeszcze mniej więcej pół godziny zanim wszyscy skończyli jeść. Wtedy Dippet ponownie wstał; tym razem przemówienie trwało „tylko” pięć minut i zostało wygłoszone wyłącznie po to, aby życzyć uczniom dobrej nocy.
Gdy się skończyło, uczniowie - złorzecząc pod nosami – zaczęli zbierać się do opuszczenia sali. Starsi Ślizgoni przepchnęli się na przód, a młodszymi dyrygowali prefekci. W tym roku do Slytherinu dostało się trzynaścioro uczniów – pięciu chłopców i osiem dziewczyn.
Idąc za starszymi kolegami, Tom dyskretnie rozglądał się po wszystkich nowych kolegach. Dziewczyny już zdążyły zbić się w ciasną grupkę; szeptały coś między sobą i ciągle chichotały. Riddle pokręcił z niesmakiem głową i spojrzał na chłopaków. Oni szli pojedynczo. Tom z konsternacją dostrzegł, że żaden z jego kolegów nie wygląda na zagubionego. On sam robił co mógł, żeby zapanować nad mimiką, ale nie był pewien z jakim skutkiem. Zaraz kiedy dostał się do Slytherinu, postanowił, że nikomu nie zdradzi prawdy o swoim ojcu; będzie mówił, że oboje rodzice nie żyją. Martwiło go tylko to, że nieopatrznie wygadał się przed Wiktorem. On jednak trafił do innego domu, więc raczej nie stanowił większego zagrożenia.
Prefekt zostawił ich wreszcie w dormitorium dla chłopców pierwszego roku. Był to przestronny pokój urządzony w kolorach srebra i zieleni, co Tomowi bardzo odpowiadało. Kufer chłopca stał już przy łóżku pod oknem. Dla Riddle’a duże łóżko z kolumienkami i spora szafka stanowiły niemal luksus. W sierocińcu było dużo skromniej.
Usiadł na zaskakująco miękkim materacu i spojrzał na resztę lokatorów. Chłopcy zaczęli już ze sobą rozmawiać, a Tom nie wiedział, jak się do tej rozmowy włączyć. Przyglądał się więc tylko dwóm niskim blondynom – najwyraźniej braciom bliźniakom, wysokiemu brunetowi i rudzielcowi średniego wzrostu. W końcu ten ostatni zwrócił się do niego:
- A ty jak się nazywasz?
Tom odchrząknął i odpowiedział, mając nadzieję, że jego głos brzmi pewnie:
- Tom Riddle.
Współlokatorzy po kolei przedstawiali mu się: Bob i Stan Williamsowie, Charon Black i Jack Usher. Jeden z bliźniaków zapytał:
- Z jakiego kraju pochodzisz?
- E… co? – Tom poczuł się zbity z tropu.
- Po prostu pierwszy raz słyszę twoje nazwisko, a skoro trafiłeś do Slytherinu, to chyba jesteś z rodu czystej krwi, prawda?
- No tak, racja… - Riddle zaśmiał się nerwowo, jednocześnie bardzo intensywnie kombinując. – Urodziłem się w Stanach Zjednoczonych, ale moi rodzice zginęli w wypadku. - Chciał dodać, że wychowuje się u ciotki w Anglii, ale uznał, że nie powinien posuwać się w swoim kłamstwie za daleko. – Tam nie miał się mną kto zająć, więc jakoś trafiłem do mugolskiego sierocińca w Wielkiej Brytanii.
Chłopcy spojrzeli na niego z mieszaniną współczucia i zgrozy.
- Wychowujesz się u mugoli? – wykrztusił w końcu Charon.
- Naprawdę mi przykro, stary. – Jack poklepał Toma po plecach, a ten odetchnął w duchu z ulgą. Nie sądził, że tak łatwo będzie ich nabrać.
Rozmawiali jeszcze przez jakąś godzinę. Właściwie to mówił głównie Tom, bo koledzy chcieli się dowiedzieć wszystkiego o jego życiu u mugoli. Riddle opowiadał jak bardzo tam jest beznadziejnie, zaspokajając tym samym ich oczekiwania. Kiedy w końcu pozwolili mu się położyć, zasnął niemal natychmiast.


c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Nie 21:07, 04 Wrz 2005    Temat postu:

Stany Zjednoczone, buhahaha. Rewelacja.

Tylko mi ten Tom taki zbyt bezradny się wydaje. Ale ostatecznie - to dzieciak. Ciągle.

Nie będę się więcej rozpisywać, bo i nie ma sensu. Powiem tylko, że ze zniecierpliwieniem czekam na dalsze odcinki.

Pozdrawiam i życzę weny,
Nel


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Pon 14:05, 05 Wrz 2005    Temat postu:

heh :P. ja już większość tego, co w Uciekającym napisalaś czytałam, ale co tam:P...niech inni też się nacieszą xD.

ten fick jest boski.nic dodać, nic ująć. czekam, czekam na dalsze części, mimo, że wszystko już czytałam, ale co tam :P. zawsze miło sobie przypomnieć xD...

dalej utrzymuję, że jeśli chodzi o historię Toma, to przebiłaś Rowling;). chociaż "Merope" podoba mi się bardziej niż... jak to szło? Libra? ale tojeden szczególik :P... nie mówiąc już o tym, że Rowling zbyła czasy szkolne paroma zdaniami...

nie spojleruję za bardzo, nie ;)?

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pon 15:39, 05 Wrz 2005    Temat postu:

Nic się nie martw, Nel - Tom będzie coraz mniej bezradny z części na część. W końcu zostanie tym Czarnym Panem ^_^
"Merope" to faktycznie ciekawe imię... Nie spotkałam się z takim jeszcze.

Merope to imię matki Voldemorta z oryginału, jak sie nie mylę o_O... A.
Wiem, wiem, Atuś. Chodziło mi o to, że przed przeczytaniem oryginału się z takim imieniem nie spotkałam ^_^ Vil.
aaa, o to chodzilo :P... ja tak samo (;.


CZĘŚĆ IV – „KOREPETYCJE” U DUMBLEDORE’A

Następne dni mijały Tomowi jak w transie. Wciąż dowiadywał się o Hogwarcie czegoś nowego, często gubił drogę w korytarzach, które każdego dnia prowadziły gdzie indziej, i nie bardzo mógł się przyzwyczaić do ciągłej obecności duchów. Ale mimo to w zamku czuł się dobrze.
Gdyby ktoś kazał mu wskazać swój ulubiony przedmiot, nie potrafiłby tego zrobić; fascynowały go wszystkie. Chłonął każde słowo profesorów, robił mnóstwo notatek i wieczorami czytał je przed zaśnięciem. Dlatego też szybko stał się dla większości uczniów kujonem. Dokuczali mu tym bardziej, że jego wręcz doskonała wiedza książkowa nie zawsze szła w parze z umiejętnościami praktycznymi. Musiał na przykład poświęcić więcej czasu niż jego koledzy na opanowanie stosunkowo prostych zaklęć.
Riddle nie martwił się opinią dzieciaków - zwłaszcza, że wyśmiewali się z niego głównie Gryfoni i Krukoni – ale bardzo denerwowały go własne potknięcia. Chciał przecież być absolutnie najlepszy, a na razie dobrze wypadał tylko na lekcjach teoretycznych. Siedział więc nad książkami jeszcze więcej, ale widocznych rezultatów nie było.
Na nauczycieli nie mógł specjalnie narzekać. W większości byli to życzliwi ludzie, którzy naprawdę chcieli przekazać uczniom swoje umiejętności. Byli wyrozumiali dla Toma i starali się mu jakoś pomóc.
No, może jednym z wyjątków był profesor Binns, nauczający historii magii. Sam przedmiot wcale nie był nudny, ale nauczyciel sprawiał wrażenie, jakby za wszelką cenę chciał go takowym uczynić. Podczas lekcji odczytywał swoje notatki, chyba żywcem przepisane z leksykonów, a przez to naszpikowane dziwnym słownictwem i dla większości dzieci zupełnie niezrozumiałe. Nawet Tom musiał się starać, aby nadążyć za monologiem profesora i nie zasnąć. Jednak to właśnie z historii magii miał najlepsze oceny, bo te lekcje, przynajmniej w wydaniu Binnsa, były zupełnie pozbawione strony praktycznej.

***

Pewnego dnia Riddle siedział na korytarzu nad podręcznikiem do zaklęć i usiłował zrozumieć, dlaczego nie potrafi skutecznie zastosować zaklęcia Wingardium Leviosa. Cholera, co ja takiego robię źle? – myślał z rosnącą irytacją, kiedy piórko po raz kolejny – zamiast wznieść się do góry – spłonęło.
Od jakiegoś czasu uczył się na pustych korytarzach, bo takie eksperymenty w pokoju wspólnym parę razy skończyły źle dla stojących tam mebli.
Oschły głos rozległ się, zanim Tom ponowił próbę z następnym piórkiem:
- Riddle, rusz się. Masz pójść ze mną.
Ślizgon podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy prefektowi z Gryffindoru. Cudownie, pomyślał, tylko tego mi było trzeba. Właśnie z tym chłopakiem nie znosili się szczególnie.
- Widzisz chyba, że się uczę – warknął Tom. – Czego chcesz?
Prefekt zmarszczył brwi.
- Nie podskakuj, Riddle, bo znowu odbiorę Slytherinowi punkty. Profesor Dumbledore cię wzywa, dlatego przyszedłem. No więc rusz się. – Odwrócił się do Toma plecami i nie oglądając się za siebie, ruszył korytarzem. Szedł na tyle szybko, żeby Riddle musiał za nim biec. Tom usłyszał, jak Gryfon mruczy do siebie: - Takiego pyskatego pierwszoroczniaka w życiu nie spotkałem... Paskudny, zarozumiały smarkacz...
Na szczęście Tom zdołał nad sobą zapanować i nie odpowiedział swojemu wrogowi, bo to na pewno skończyłoby się kolejną stratą punktów.
Z pewnym niepokojem zastanawiał się, czego Dumbledore może od niego chcieć.
Akurat co do tego profesora żywił mieszane uczucia. Ten czarodziej nigdy nikomu nie pobłażał, wręcz przeciwnie, był bardzo wymagający, a transmutacja nie była przecież łatwym przedmiotem. Miał jednak autorytet, a najdziwniejsze było to, że wcale nie musiał się starać, aby go sobie wypracować. Po prostu go miał. Zawsze pogodny i uśmiechnięty. Zawsze życzliwy dla uczniów. Sprawiał, że c h c i e l i się uczyć. Potrafił załagodzić każdy konflikt pomiędzy dzieciakami i rozładować napiętą atmosferę jednym słowem. Wszyscy podopieczni go uwielbiali. Wszyscy poza Tomem. Riddle trochę się go bał. Nie tego, że nauczyciel podniesie na niego głos, upokorzy przed całą klasą czy ukarze za brak postępów w nauce. Nie. Wiedział, że Dumbledore nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Chodziło raczej o to, że profesor mógłby jakoś dostać się do jego umysłu i poznać jego najskrytsze myśli i lęki. Oczy Dumbledore’a zdawały się go przewiercać na wylot. Nawet kiedy Tom niczego akurat nie przeskrobał, czuł się jak winowajca pod spojrzeniem dwóch jasnoniebieskich tęczówek. Nie miał pojęcia, dlaczego tak było. Ale zawsze bał się, że nauczyciel jakoś dowie się o jego nienawiści do mugoli. A do tej części swojej duszy nie zamierzał dopuszczać nikogo.
Nagle prefekt zatrzymał się przed klasą do transmutacji, a zamyślony Tom wpadł na jego plecy.
- Do diabła, Riddle! Uważaj jak łazisz.
Gryfon znowu odwrócił się do niego tyłem i zapukał do drzwi. Tom skorzystał z okazji i pokazał starszemu chłopakowi język. Może dość dziecinne postępowanie, ale przynajmniej poczuł się lepiej.
- Proszę – zawołał nauczyciel.
Prefekt bezceremonialnie wepchnął Riddle’a do sali.
- Przyprowadziłem Toma, panie profesorze – powiedział uprzejmie do Dumbledore’a. („Toma”, no jasne, pomyślał zgryźliwie Ślizgon. Przed chwilą jakoś nie pamiętałeś mojego imienia).
- Dziękuję, Adamie. Zostaw nas samych.
Kiedy szóstoklasista wycofał się za drzwi i zamknął je za sobą, Dumbledore przeniósł wzrok na Toma. Uśmiechnął się, a Riddle’owi z trudem udało się wytrzymać jego spojrzenie. Zmusił się do oddania uśmiechu.
- Siadaj, Tom. – Profesor wskazał chłopakowi krzesło. - Pewnie się zastanawiasz, po co cię wezwałem.
- No, tak... – mruknął Tom, siadając. – Bo ja właśnie ćwiczyłem Wingardium Leviosa. To wciąż nie wychodzi mi za dobrze i... – Urwał, bo zdał sobie sprawę, że mówi za dużo. Kolejny powód, dla którego bał się nauczyciela transmutacji: przy nim zawsze rozwiązywał mu się język. Zanim się orientował, zaczynał się spowiadać przed profesorem, nawet jeśli ten nie zadawał mu żadnych pytań. Zamknij się! – polecił sobie w duchu. Zamknij się i czekaj aż o coś cię zapyta.
- No tak... – zaczął Dumbledore w zamyśleniu. – Chciałem z tobą porozmawiać właśnie o twoich... hm, kłopotach z praktyczną stroną magii. Skończyłem przed chwilą oceniać wasze klasówki i nie muszę ci chyba mówić, że po raz kolejny dostałeś najwyższy stopień. Doskonale opisałeś proces przemiany ślimaka w okulary...
Tom poczuł się lepiej, ale tylko na moment, bo mina Dumbledore’a nie wróżyła niczego dobrego. Nauczyciel otworzył szufladę, wyjął z niej szklany pojemnik ze ślimakiem i poprosił:
- Zademonstruj to teraz.
Riddle przełknął nerwowo ślinę.
- S-słucham?
- Proszę cię, żebyś zastosował w praktyce to, co tak wspaniale opisałeś na teście.
Chłopak wyjął mięczaka ze słoja i położył go na stole. Wziął głęboki oddech i niepewnie stuknął w zwierzę różdżką.
- Oculis!
Z różdżki wystrzeliły złotawe iskry, ale nic poza tym się nie stało. Ślimak najspokojniej w świecie siedział sobie na biurku i zdawał się naigrywać z Toma.
- Oculis! – krzyknął jeszcze raz Tom, czując, że zaczyna tracić nad sobą kontrolę. Dalej nic. – Oculis! Oculis!
- Już w porządku, Tom, przestań. – Spokojny głos profesora podziałał na Ślizgona jak zimny prysznic. Bardzo zawstydził się swojego braku opanowania.
- Widzisz? W tym tkwi problem – kontynuował Dumbledore. – Za bardzo chcesz, żeby wszystko ci się udawało...
- Co? – wyrwało się Tomowi. To było niedorzeczne. – Znaczy się... przepraszam, profesorze, ja tylko...
Czarodziej uśmiechnął się lekko.
- Nie szkodzi. Przypuszczam, że mnie nie zrozumiałeś. Dlatego chcę ci to wyjaśnić, jeśli tylko mi pozwolisz. Chciałem powiedzieć, że za bardzo starasz się spełnić swoje oczekiwania względem samego siebie. Jesteś ambitny, tak jak większość Ślizgonów, ale zaczynasz popadać w przesadę. Uważasz, że wszystko zawsze powinno ci wychodzić, i to najlepiej już za pierwszym razem. Kiedy tak się nie dzieje, złościsz się na siebie i starasz się jeszcze bardziej. Ale ta frustracja w tobie pozostaje i tak zamyka się błędne koło: żeby opanować jakieś zaklęcie musisz się wyciszyć; nie potrafisz się wyciszyć, dopóki nie opanujesz jakiegoś zaklęcia. Musisz zrozumieć, że nie tędy droga. Magia jest w t o b i e, Tom. W tobie, a nie w książkach. Podręczniki mają ci tylko pomóc w podstawach. Resztę musisz znaleźć w swoim wnętrzu.
Dumbledore nieznacznym, prawie niedbałym ruchem machnął różdżką i po sekundzie na miejscu ślimaka leżały okulary.
- Pomyśl nad tym. I wyciągnij wnioski, dobrze?
Tom skinął głową.
- No, możesz zmykać. Chyba już pora kolacji.
Riddle wymamrotał jakieś podziękowanie i rzucił się do drzwi. Na szczęście profesor go nie zatrzymywał. Najszybciej jak mógł dotarł na korytarz, na którym zostawił podręcznik i piórka. Dlaczego nauczyciel wtrąca się do jego postępowania? To było irytujące, a chłopiec czuł się bezradny, bo nie mógł mu tego powiedzieć prosto w twarz. A jeszcze bardziej irytujące było to, że... Dumbledore najpewniej miał rację. Kiedy nie robił takich postępów, jakich oczekiwał, wściekał się na siebie i nie potrafił się skoncentrować na zaklęciu.
Tom zajrzał do książki leżącej tam, gdzie ją położył. Skierował różdżkę na jedno z piór. Jak to było? Lekki ruch nadgarstka, wyraźna wymowa, odpowiedni akcent i... A niech tam, do diabła z teorią, pomyślał nagle. Ta myśl bardzo mu się spodobała i poczuł dziwne ciepło wychodzące z ramienia i zbiegające ku prawej dłoni.
- Wingardium Leviosa!
Ku jego największemu zdumieniu piórko oderwało się od podłoża i poszybowało aż pod sufit.

Od tego czasu wszelkie zaklęcia wychodziły mu coraz lepiej. Musiał co prawda nadrobić sporo zaległości, ale dość szybko dogonił rówieśników. Książki nadal były ważne, ale zeszły na drugi plan. Na pierwszym była teraz jego moc. Nareszcie zamknął usta wszystkim złośliwcom z Ravenclawu i Gryffindoru.
Tom nie potrafił jednak do końca się tym cieszyć. Bardzo psuł mu nastrój fakt, że wszystko to zawdzięcza Dumbledore’owi. Czuł, że ma pewien dług wobec profesora, co wcale mu się nie podobało.

***

Na Gwiazdkę Riddle jako jeden z pierwszych zapisał się na listę uczniów, którzy zostawali w Hogwarcie. Nie miał najmniejszego zamiaru wracać na ferie do sierocińca. Tam każde Boże Narodzenie obchodzono w dziwaczny dla Toma sposób. Ubierano choinki (ponieważ zakonnic nie było stać na bombki, na drzewkach wisiały jakieś pokraczne ozdoby ręcznie zrobione przez dzieci), śpiewano naiwne kolędy, składano sobie życzenia i dzielono się pozbawionym smaku świństwem o nazwie opłatek. Ale najgorsze dla chłopca było to, że wszyscy wychowankowie musieli uczestniczyć w Pasterce, co uważał za ewidentną stratę czasu.
Religia była dla słabych ludzi, którzy - zamiast brać swój los we własne ręce – woleli udawać, że jest jakaś potężna siła kierująca ich życiem. I na tę siłę mogli zwalać winę za wszystkie swoje niepowodzenia. Mówili: „widać Bóg tak chciał” i czuli się usprawiedliwieni. Bardzo wygodne. A Tom wolał odpowiadać sam za siebie. Pamiętał przecież, jak dla jego matki skończyła się zależność od Toma Riddle’a seniora.
Poza tym gdyby ten cały Bóg istniał, nie pozwoliłby, żeby po świecie chodzili tacy bezwartościowi ludzie jak mugole. I nie pozwoliłby, żeby jego matka umarła.
Tak czy inaczej, chociaż w Hogwarcie święta obchodzono wyjątkowo bogato i również z tymi wszystkimi bzdurami jak choinki i kolędy, to przynajmniej nikogo do niczego nie zmuszano. Mógł całymi dniami siedzieć w pokoju wspólnym, teraz prawie pustym, albo na błoniach i ćwiczyć kolejne zaklęcia. Kiedy ktoś składał mu życzenia, ćwiczył na tym kimś swoje „oczy demona”.
Tylko czasami było mu trochę nudno, bo Wiktor wyjechał z rodzicami do wuja i nie miał z kim rozmawiać ani grać w szachy.

***

Z Wiktorem w ogóle była dość trudna sprawa. Przez pierwsze dni nauki Tom starał się go unikać. Bo po pierwsze Goldstein wiedział o jego ojcu i nawet niechcący mógł go zdradzić przed innymi uczniami. A po drugie i najważniejsze – Wiktor był Puchonem. Tym „prawym i sprawiedliwym”. Choć w pociągu dobrze im się rozmawiało, to dla szanującego się Ślizgona ujmą na honorze była przyjaźń z mieszkańcem Hufflepuffu.
Jednak w końcu Wiktorowi udało się dopaść Toma na korytarzu pod klasą OPCM, gdzie obie grupy miały lekcje.
- Hej, Tom. Nareszcie cię złapałem. Jak ci się podoba w Hogwarcie? Zadomowiłeś się już?
- O, cz-cześć – wyjąkał Riddle. Kątem oka spojrzał na kolegów. Charon i Jack przypatrywali się Goldsteinowi z wysoko uniesionymi brwiami. – Ee, chłopaki na mnie czekają, więc...
Wiktor przestał się uśmiechać i popatrzył na Toma ze zdziwieniem.
- Co się stało? Obraziłem cię czymś wtedy, w pociągu?
- Nie, tylko...
Blondyn wytrzeszczył oczy.
- Nie chodzi chyba o to, że jestem w Hufflepuffie, co? – Wypowiedział te słowa z takim niedowierzaniem, że Tom (któremu przecież właśnie o to chodziło) poczuł się nagle bardzo głupio. Wiktor pozostał Wiktorem - chłopakiem, który pomógł Riddle’owi na dworcu, który rozmawiał z nim w pociągu i jedynym, który poznał prawdę o jego rodzinie. Skoro Wiktorowi nie przeszkadzało, że Tom jest Ślizgonem, to dlaczego Tomowi miało przeszkadzać, że Goldstein jest Puchonem?
- Coś ty! – roześmiał się Riddle głośno. – Wcale mnie to nie obchodzi. A jak tobie się tu podoba?
Do końca przerwy opowiadali sobie o wrażeniach z pierwszych kilku tygodni nauki. Kiedy zadzwonił dzwonek na lekcję, Wiktor dołączył do Puchonów, a Tom stanął obok swoich kolegów i posłał im spojrzenie pod tytułem „nie wasz cholerny interes”.

I tak Wiktor Goldstein został najpierw jego kolegą, a po paru miesiącach Tom, ku własnemu zdumieniu, zaczął go nazywać przyjacielem. I wcale nie zawadzały Riddle’owi natarczywe pytania współlokatorów, dlaczego zadaje się z „mięczakiem”. Po jakimś czasie im się znudziło, więc przestali pytać.

***

Gdy ferie dobiegły końca, Hogwart znów wypełnił się uczniami. Toma trochę to denerwowało, bo nie mógł znaleźć miejsca, w którym mógłby pobyć w zupełnej samotności.

To się stało mniej więcej w połowie marca. Riddle siedział wraz z kolegami w Wielkiej Sali i jadł śniadanie.
- Ja już tak dłużej nie mogę! – Głos któregoś z bliźniaków, których wciąż nie zawsze potrafił odróżnić, oderwał go od lektury.
- Czego nie możesz? – zapytał z roztargnieniem, odrywając nos od podręcznika do historii. Binns zapowiedział im na dzisiaj sprawdzian z kilku tematów, więc wszyscy już od tygodnia zakuwali.
- No, nie mogę się już uczyć. – Bob (albo Stan) zamknął z trzaskiem swoją książkę. – Wszystko zaczyna mi się mieszać. Dlaczego Binns jest taki nudny?
Tom wzruszył tylko ramionami. Skąd niby miał wiedzieć?
- Bo jest już taaaki stary – odpowiedział Jack.
- I pewnie cierpi na demencję – dorzucił złośliwie Charon. – Jak myślicie, ile on ma lat?
Drugi z bliźniaków wykrzywił się zabawnie.
- Dałbym mu setkę.
- Co ty, aż tyle?
- A co, nie widzisz, jak wygląda? Z każdym dniem coraz starzej. Wyobrażam sobie... – Jack rozmarzył się – wyobrażam sobie, że już niedługo kopnie w kalendarz i może dostaniemy kogoś fajniejszego.
- No, na przykład kogoś takiego jak Dumbledore. Z nim te lekcje pewnie byłyby ciekawsze.
Tom sarknął z irytacją. Bezsensowne rozważania kolegów nie pozwalały mu się skupić. A ponad to nie uśmiechała mu się perspektywa kolejnych zajęć z Dumbledore’em.
- Słuchajcie, to na razie bez znaczenia – rzekł, podnosząc się z miejsca. - Dopóki Binns żyje i jest w stanie pracować, nie dadzą nam nikogo nowego. I lepiej już chodźmy, bo zaraz zacznie się lekcja.
Niechętnie powlekli się za nim. Pod klasą jak zwykle stały dwa wrogie „obozy” – Ślizgoni i Gryfoni. Zawsze wykorzystywali czas przed dzwonkiem, żeby sobie wzajemnie podokuczać.
- I co, Riddle – zagadnął teraz wyjątkowo wkurzający kretyn o nazwisku Syme – znowu nauczyłeś się podręcznika na pamięć?
Tom obdarzył go jedynie pogardliwym spojrzeniem. Rzadko dawał się sprowokować i zniżanie się do dyskusji z byle kim uważał za uwłaczające. Za to jego koledzy jak zwykle wdali się w głupią sprzeczkę.
- Zazdrosny jesteś, Syme? – spytał Charon. – Ty ledwo sobie radzisz i to chyba nie tylko z historii. Lepiej wracaj do swoich rodziców mugolaków i nie kalaj tej szkoły swoją obecnością.
Syme zbladł i zacisnął palce na różdżce. Wszyscy z Gryffindoru również powyciągali różdżki. Nieuchronny pojedynek powstrzymało dopiero otwarcie się drzwi do klasy. Uczniowie weszli i zajęli swoje miejsca. Dopiero wtedy zauważyli, że profesora Binnsa nie ma za katedrą.
- Gdzie ten człowiek się podziewa? Sam się spóźnia, a potem pewnie odliczy nam ten czas od pisania testu! – mruczał ze złością Stan.
Także Gryfoni wyglądali na zirytowanych. Tom pomyślał, że nauczyciel pewnie siedzi w pokoiku przylegającym do klasy i zupełnie zapomniał o lekcji. To byłoby całkiem w jego stylu....
- AAAAAAAAAAAACH!!! – Dziki wrzask jednej z Gryfonek sprawił, że Riddle aż podskoczył. Popatrzył w kierunku, który dziewczyna wskazywała drżącą dłonią. Tak samo jak reszta klasy. Okazało się, że miał rację. Binns wyszedł z tamtego właśnie pomieszczenia. I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt...
- JEZU CHRYSTE!!! – krzyknął Syme. Wspomniana już wcześniej dziewczyna zemdlała, ale nikt nawet nie zwrócił na nią uwagi.
...gdyby nie fakt, że profesor wyszedł przez z a m k n i ę t e drzwi. A dodatkowo był perłowo-biały i półprzezroczysty. Gdy tylko pozostali uczniowie trochę ochłonęli, zaczęli krzyczeć i biegać po sali bez ładu i składu. Tom pozostał wprawdzie na miejscu, ale też był przerażony. Wpatrywał się w profesora i nie był w stanie wykonać żadnego ruchu.
Binns natomiast potoczył zdezorientowanym wzrokiem po klasie.
- Co się z wami dzieje?! – ryknął. – Proszę natychmiast siadać! Zaczęła się lekcja.
Dzieciaki najpewniej w ogóle nie usłyszały jego głosu w tym strasznym hałasie.
Ktoś wysapał, że biegnie po pomoc, i pędem opuścił klasę. Po chwili wrócił, ciągnąc za sobą nieco zdziwionego Dumbledore’a. Gdy nauczyciel transmutacji zauważył Binnsa, jego błękitne oczy lekko się rozszerzyły.
- O, do licha... – mruknął cicho, bez specjalnej paniki w głosie.
- Albusie! – odezwał się tymczasem zdenerwowany historyk. – Może ty mi powiesz, co w nich dzisiaj wstąpiło. Zachowują się jak dzikie zwierzęta!
- Hm, przyjacielu, myślę, że to dzisiejsza pogoda tak na nich działa – odparł w końcu Dumbledore, poprawiając swoje okulary-połówki. – Chodź, musimy porozmawiać z Armandem. - Skierował różdżkę na nieprzytomną Gryfonkę i powiedział: - Mobilicorpus!
Wyprowadzając Binnsa i dziewczynę, obejrzał się jeszcze na uczniów.
- A państwa poproszę o zaczekanie tu chwilę. Zaraz przyślę któregoś z prefektów, żeby odprowadził was do pokojów wspólnych. Chyba należy wam się mały odpoczynek po tych emocjach, więc dyrektor najpewniej zgodzi się odwołać dzisiejsze zajęcia.
Wszyscy posłusznie usiedli w ławkach i w absolutnej ciszy czekali na prefekta. Dopiero w pokoju wspólnym zaczęli komentować zajście. Starsi Ślizgoni zazdrościli pierwszoroczniakom jedynej – jak to określali – udokumentowanej ciekawej lekcji historii magii. Sami zainteresowani nie do końca podzielali tę opinię.
- Cholera, takiego szoku jeszcze nigdy nie przeżyłem – opowiadał Jack. – Wcale nie macie czego żałować.
- Nie wiem, o co ci chodzi, stary – docinał Jackowi Charon. – Spełniło się twoje życzenie: Binns kopnął w kalendarz.
- Taa... i nawet tego nie zauważył. Mogę się założyć, że nie będzie chciał zrezygnować z pracy.

Jack nie mylił się; profesor Binns został pierwszym w Hogwarcie duchem pełniącym funkcję nauczyciela. Jednak nawet po śmierci nie zmienił swoich metod nauczania i historia magii nadal była powszechnie uważana za najnudniejszy przedmiot.

***

Reszta roku szkolnego upłynęła w miarę spokojnie. Tom z rosnącą niechęcią myślał o konieczności powrotu do sierocińca na całe dwa miesiące. Nie chciał tam jechać. Tak bardzo zagłębił się w świecie czarodziejów, że perspektywa spędzenia wakacji wśród mugoli wydawała mu się wręcz nieznośna. Ale co było robić?
Po ostatniej uczcie i wręczeniu Pucharu Domów (który ku wielkiemu niezadowoleniu Toma zdobył Ravenclaw) siedział w ekspresie jadącym do Londynu. W przedziale był on, Wiktor i dwóch znajomych Goldsteina z Hufflepuffu. Wszyscy koledzy Riddle’a stanowczo odmówili podróży razem z Puchonami. Tom grał z Wiktorem w szachy i ostentacyjnie ignorował pozostałych chłopaków, patrzących na niego nieufnie.
- Nie martw się, Tom – powiedział już na dworcu Wiktor, bezbłędnie odczytując myśli przyjaciela. – Lato minie bardzo szybko, zobaczysz.
Ślizgon bez przekonania skinął głową i pożegnał się z Wiktorem. Potem z ponurą miną opuścił magiczny peron i ruszył w kierunku czekającej na niego Agnes. Pocieszała go jedynie obietnica Goldsteina, że będzie pisał.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Vilandra dnia Nie 17:45, 30 Paź 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Czw 21:11, 15 Wrz 2005    Temat postu:

CZĘŚĆ V – PIERWSZA KŁÓTNIA


Warszawa, 15 lipca 1938

Cześć, Tom.

Co u Ciebie? Na ile Cię znam, to pewnie warczysz na wszystkich w tym swoim domu, co? Ale nie bądź dla nich zbyt surowy. To, że nie mają mocy, nie znaczy, że są gorsi od nas. Dobra, wiem, że pomyślałeś właśnie, że to banalne, co przed chwilą napisałem, prawda? Pewnie masz rację – to jest banalne, ale moim zdaniem też prawdziwe. Sam się kiedyś o tym przekonasz.
Ja jestem teraz w Warszawie, u wujka. Polska to całkiem ciekawy kraj. Dość biedny, ale ciekawy. Czytałeś o niej cokolwiek w bibliotece tej Twojej opiekunki? Znając Ciebie to tak. Do Anglii wracam dopiero pod koniec wakacji, inaczej zaprosiłbym Cię do siebie. Jeśli będziesz chciał, to może w przyszłym roku?
Z tego co pamiętam nie masz sowy, więc moja Atena zaczeka na Twoją odpowiedź. Pamiętam, że obiecałeś do mnie napisać chociaż raz. I nie radzę się z tej obietnicy nie wywiązać!

Trzymaj się, Wiktor.


- Co tam masz, Tom? – Klara, dziesięcioletnia dziewczynka o błękitnych oczach i blond loczkach, zajrzała mu przez ramię. Tom w myślach zawsze nazywał ją „cholernym cherubinkiem”.
- Nie twoja sprawa. Idź się lepiej pobaw na dworze – burknął, odpychając Klarę.
Mała nie przejęła się specjalnie jego zachowaniem i tylko pokazała mu język, ale posłusznie wyszła ze świetlicy. Inni wychowankowie domu dziecka w Little Hangleton zdążyli się już przyzwyczaić do opryskliwości Toma, i większość z nich nie zwracała na nią uwagi. Odbierało to chłopcu jego broń i denerwowało go.
Riddle westchnął, ale jego irytacja zaczęła mijać, kiedy znów wczytał się w list od przyjaciela (mojego pierwszego i jedynego przyjaciela, pomyślał). Uśmiechnął się pod nosem, czytając po raz kolejny zdanie: „Na ile Cię znam, to pewnie warczysz na wszystkich w tym swoim domu, co?”. Tak, Wiktor rzeczywiście go znał. Czasem go to niepokoiło, ale nie za bardzo. Goldstein był jedyną osobą, której Tom ufał. W końcu nikomu nie zdradził sekretu Toma o jego ojcu.
Riddle popatrzył na parapet, gdzie siedziała sowa kolegi. Ptak przyglądał mu się z pretensją, najwyraźniej dając mu do zrozumienia, że ma się pospieszyć z listem do Wiktora.
- Dobrze już, dobrze – mruknął, nie do końca wiedząc, czy sowa go zrozumiała. Potem wyjął z kufra z rzeczami szkolnymi kawałek pergaminu, pióro i kałamarz. Bazyliszkowatym spojrzeniem przepędził ze świetlicy dwóch wścibskich malców, z zachwytem głaszczących Atenę, i zabrał się do pisania.

Little Hangleton, 17 lipca 1938

Drogi Wiktorze,

Rzeczywiście masz rację (jak zwykle zresztą). Chyba nie jestem zbyt miły dla tych krety... no dobrze, dla innych dzieciaków z sierocińca. Ale wiesz, że nic na to nie poradzę, i nie zamierzam nawet próbować.
Nudno tu strasznie. Już dawno skończyłem odrabiać prace domowe i nie mam co robić. Czekam więc z utęsknieniem na list z Hogwartu, żeby móc wreszcie pojechać na Pokątną. Agnes - moja „opiekunka”, jak ją nazywasz - obiecała dokupić do biblioteki kilka książek przed końcem wakacji, ale dopóki tego nie zrobi, nie mam już co czytać. Nie miałem dotąd okazji oglądać żadnej książki o Polsce. Będziesz musiał sam mi o niej opowiedzieć jak się spotkamy.
Chętnie odwiedzę Cię w przyszłe wakacje, bo tutaj po prostu odchodzę od zmysłów. Ale na to jest jeszcze dużo czasu, pogadamy o tym w szkole.
Hej, właśnie przyszło mi coś do głowy. Kiedy dokładnie wracasz? Może pojedziemy na Pokątną razem?
Kończę, bo Twoja sowa się niecierpliwi. Odeślę ją z powrotem, zanim moi „koledzy” zagłaszczą ją na śmierć. Czy mugole nigdy nie widzieli sowy?

Pozdrowienia, Tom.


Przeczytał treść dwa razy. Zadowolony, zwinął pergamin w rulonik i wstał.
- Zjeżdżajcie! – syknął do Mandy i Rose, które właśnie miały się zabrać do „maltretowania” biednej Ateny. Dziewczyny w odpowiedzi zachichotały.
- Chodź, Rose, bo Tom zamieni nas w ropuchy tą swoją różdżką.
Riddle przez moment rozważał taką ewentualność, ale w końcu zrezygnował. Po pierwsze Agnes by go chyba zamordowała, a po drugie za używanie magii poza szkołą mógłby z niej wylecieć. Chwila przyjemności nie była warta aż takiego ryzyka.
Przywiązał list do nóżki sowy i otworzył okno.
- Zanieś go Wiktorowi.
Atena posłała mu oburzone spojrzenie, które zapewne miało oznaczać „Przecież wiem!”, i odleciała.

Tom dostał jeszcze trzy listy od Wiktora. Na każdy oczywiście odpisywał. To była jego jedyna łączność ze światem czarodziejów.
Umówił się z przyjacielem, że kiedy Wiktor wróci, to jest dwudziestego piątego sierpnia, wybiorą się razem na Pokątną. Tom był szczęśliwy, bo to oznaczało, że nie będzie musiał odbywać tej wycieczki z siostrą Agnes, tylko z państwem Goldstein.

***

Ten długo oczekiwany przez Toma dzień wreszcie nadszedł.
- Poradzisz sobie, Tom? – zapytała Agnes z irytującą troską w głosie.
- Tak, matko przełożona – odparł, siląc się na spokój.
- Zaopiekujemy się nim, siostro – uspokoiła zakonnicę matka Wiktora. – Po zakupach odstawimy go bezpiecznie do domu.
(Tom wzdrygnął się na słowo „dom”.)
- Więc uważaj na siebie – powiedziała w końcu Agnes, a Riddle’a zemdliło.
Tom, Wiktor i jego rodzice, odprowadzani wścibskimi spojrzeniami wszystkich mieszkańców sierocińca, wyszli na podwórze. Ślizgon czuł się dziwnie w towarzystwie takiej „eskorty”. Jakby miał... rodzinę.
- Skorzystamy z Błędnego Rycerza – rzekł pan Goldstein.
- Błędny Rycerz to czarodziejski autobus – wyjaśnił Tomowi Wiktor, wyprzedzając tym samym jego pytanie. – Sam zaraz zobaczysz.
Ojciec Wiktora machnął różdżką. Po kilku sekundach pojawił się tuż przed nimi duży, trzypiętrowy autobus.
- O rany – szepnął cicho Tom.
- Witam państwa serdecznie. Mam na imię Geoffrey. – Zza drzwi pojazdu wyjrzał dystyngowany osobnik po sześćdziesiątce. – Zapraszam do skorzystania z naszych usług.
- Prosimy na Pokątną.
- Oczywiście.
Podróż autobusem czarodziejów zrobiła na Tomie olbrzymie wrażenie. Wehikuł pędził z niezwykłą szybkością, nie zadając sobie nawet trudu, żeby ominąć takie przeszkody jak drzewa czy budynki. Przez całą drogę Tom siedział z nosem przyklejonym do szyby.
W niczym oczywiście nie przypomniało to długiej i męczącej wyprawy do Londynu, jaką Tom odbył rok temu z Agnes.
- Ulica Pokątna – oznajmił konduktor po niecałej godzinie.
Po zapłaceniu za bilety (mimo gwałtownych protestów Toma, rodzice Wiktora opłacili też jego bilet), wysiedli na znanej już Riddle’owi ulicy. Była tak samo zatłoczona, kolorowa i hałaśliwa jak poprzednio.

Tym razem jednak zakupy zostały zrobione szybciej, bo Tom nie musiał ciągle pytać ludzi o drogę, a poza tym nie przystawał już przy każdej wystawie z takim zainteresowaniem.
Riddle nie mógł nie zauważyć, że rodzice Wiktora są bardzo bogatymi ludźmi. Co prawda wcale się z tym nie afiszowali, a Wiktor daleki był od przechwalania się, ale widać było szacunek (w niektórych przypadkach wręcz służalczość), jaki Goldsteinom okazywali sprzedawcy. Tom zwyczajnie umiał kojarzyć fakty.
- To co, chłopcy, zajrzymy do lodziarni pana Fortescue? – zaproponowała matka Wiktora, kiedy kupili już ostatnie potrzebne rzeczy.
- Pewnie! – wykrzyknęli jednocześnie Wiktor i jego ojciec.
Cała czwórka skierowała się w stronę kawiarni.
Riddle z żalem popatrzył do sakiewki z dofinansowaniem przysłanym przez Sheltona. Była pusta; wysokość stypendium została dokładnie wyliczona. Trudno, pomyślał. Nie będę rzucał się im w oczy, to może nie zauważą, że nic nie zamawiam. Usiadł obok Wiktora i starał się udawać zainteresowanego nowym podręcznikiem do historii magii.
Niestety, nie udało mu się wtopić w otoczenie.
- A co dla ciebie, chłopcze? – spytał Florian, gdy wszyscy pozostali złożyli już zamówienia.
- E, ja... nie jestem głodny – wymamrotał Tom, wiedząc, że brzmi to nieprzekonująco. Kto normalny je lody, żeby zaspokoić głód?
- Tom, patrz! – zawołał nagle Wiktor. – Pod twoim krzesłem!
Zdziwiony Tom schylił się i zdębiał. Pod jego miejscem leżały cztery złote monety. Riddle je podniósł. Cztery galeony. Akurat na Zaczarowany Deser. Wyciągnął rękę z pieniędzmi w stronę przyjaciela.
- Były pod twoim krzesłem, stary. – Wiktor wzruszył ramionami. – Mogłem tam usiąść, moja strata.
- Jak rozumiem, ma być Zaczarowany Deser? – wtrącił Fortescue, starając się zachować powagę.
- Tak – odrzekł Tom, podając mężczyźnie pieniądze.
W jego głowie zapaliło się jednak czerwone światełko. Popatrzył podejrzliwie na Wiktora, który nie zdążył pozbyć się z twarzy konspiracyjnego uśmieszku.
- Czy to przypadkiem nie ty je tam podrzuciłeś? – zapytał tak, by nie usłyszeli tego rodzice przyjaciela.
- Oszalałeś? – Goldstein całkiem nieźle udał zaskoczenie. – Wyglądam jak instytucja charytatywna, czy co?
Riddle był z jednej strony zażenowany, ale z drugiej wdzięczny. Oczywiście, nawet przez chwilę nie uwierzył Wiktorowi, ale mimo wszystko to był miły gest. Blondyn nie pozwolił, żeby Tom czuł się jak żebrak, przyjmując od niego te pieniądze.
- Dzięki – szepnął i uśmiechnął się.
Oczy Wiktora rozszerzyły się w wyrazie niewinnego zdziwienia.
- Ale za co?
- Już ty dobrze wiesz – rzekł Tom i na tym dyskusja się zakończyła, bo Florian przyniósł im lody.

Tom wrócił do Little Hangleton w naprawdę dobrym nastroju. Już od progu sierocińca dopadły go Mandy i Rose, które koniecznie chciały wiedzieć, jak wygląda ulica czarodziejów.
- Takie jak wy palą tam na stosie – próbował je przestraszyć Tom, ale bezczelne smarkule nie dały się zbyć. Męczyły go tak długo, aż opowiedział im wszystko.
One się mnie już w ogóle nie boją, pomyślał z mieszaniną złości i rozbawienia, kiedy w końcu dały mu spokój.

***

Pierwszego września Agnes odwiozła go do Londynu. Cholera, gdybym miał jakiekolwiek własne pieniądze, to mógłbym jeździć na dworzec Błędnym Rycerzem, a nie z n i ą, narzekał w duchu Riddle.
Kiedy jednak wsiadł wreszcie do hogwarckiego ekspresu, zapomniał o swojej biedzie i o Agnes. Popatrzył na Wiktora, który opowiadał mu właśnie o pobycie w Polsce.
Wracał do swojego świata. Wracał do domu.

Dojechali pod wieczór.
- My będziemy jechać do szkoły już tymi powozami, tak? – zapytał Goldsteina.
- Aha – odparł przyjaciel. – Zawsze się zastanawiam, co je właściwie ciągnie.
Obaj weszli do jeszcze pustego powozu. Tom zamyślił się przez chwilę.
- Hm, może lepiej nie wiedzieć – rzekł w końcu.
- Za to cię lubię – roześmiał się Wiktor. – Masz takie optymistyczne podejście do życia.
Po nudnej Ceremonii Przydziału (Tom z niesmakiem patrzył na tych wymoczków, którzy dostali się do Slytherinu) i jeszcze nudniejszym przemówieniu Dippeta (w tym miejscu Tom pozwolił sobie na drzemkę), uczniowie mogli się najeść.
Riddle zastanawiał się przez moment, czy do tego jedzenia nie dodają przypadkiem jakichś *eliksirów*, bo zaraz jak tylko zjadł, poczuł się senny. Podzielił się nawet tymi obserwacjami z bliźniakami, Charonem i Jackiem. Po namyśle chłopcy odrzucili jednak ten pomysł.
- Nie ma co szukać dziury w całym – stwierdził Jack.
- No, wyżerka jest pierwsza klasa, więc się nie czepiajmy – dorzucił filozoficznie Stan. Charon i Bob tylko ziewnęli szeroko.
- Dzięki, że się z nami podzieliliście swoimi wnikliwymi osądami, chłopaki – mruknął z niesmakiem Jack i cała piątka wybuchła śmiechem. Riddle nie widział w tym nic szczególnie zabawnego, ale zaśmiewał się razem z kolegami. Był w domu i nawet kiepskie żarty Jacka wydawały mu się wspaniałe.
Chichotali jeszcze, kiedy kładli się do łóżek.

***

Drugi rok zaczął się niezapowiedzianymi sprawdzianami z przerobionego w pierwszej klasie materiału. Właściwie Tom nie zgadzał się z określeniem „niezapowiedziane”, bo dla niego było oczywiste to, że nauczyciele zrobią coś takiego zaraz po wakacjach. Ale reszta Ślizgonów (i nie tylko) była innego zdania. Riddle co chwilę słyszał jakieś utyskiwania w stylu: „No jak oni mogli mi zrobić coś takiego? To skandal!”, „Dlaczego nic nie powiedzieli przed wakacjami?!” albo „Nie mogę już na początku roku oblać ważnego sprawdzianu! Ojciec mnie zabije.”
Ten brak przenikliwości bawił go i jednocześnie denerwował. Czy tylko ja potrafię myśleć do przodu? – zastanawiał się ze zdziwieniem. On rzecz jasna zaliczył wszystkie testy z bardzo dobrymi wynikami. („ Ja wiedziałem”, podsumował krótko Charon, kiedy tylko zobaczył oceny Toma.)

Drugoklasiści mogli też starać się o nabór do drużyny quidditcha. Tom nie miał na to wielkiej ochoty, bo samo latanie sprawiało mu względną przyjemność. A już latanie w kółko za czerwoną (lub złotą, zależnie od pozycji w drużynie) piłką uważał wręcz za zajęcie dość prymitywne. Wolał poświęcić ten czas na czytanie książek ze szkolnej biblioteki.
Został jednak poniekąd zmuszony przez Carla Ventosa, nauczyciela latania, do wzięcia udziału w eliminacjach.
- Ale... ja nie... - zaczął, jednak nauczyciel tylko machnął ręką, opacznie rozumiejąc jego niechęć.
- Nonsens, Tom! Zupełnie nie masz się czego obawiać. Latasz całkiem nieźle. Wierz mi, ja mam nosa do takich rzeczy.
- Ja się wcale nie martwię brakiem talentu, tylko... – Jednak i tym razem Ventos nie dał mu skończyć.
- Tom, zaufaj mi. Będziesz świetny jako ścigający.
Riddle spróbował zastosować swoje niezawodne dotąd spojrzenie mordercy, ale nauczyciel był albo zbyt głupi, żeby cokolwiek zauważyć, albo po prostu odporny na takie działania.
- Tom, wszyscy kandydaci już się zebrali. Nie każ nam na siebie czekać.
- Ale ja... – Ślizgon urwał, bo stwierdził, że profesor zupełnie go już nie słucha. - Niech go diabli - wymamrotał pod nosem i z rezygnacją wziął miotłę treningową ze schowka.
Starał się wypaść jak najgorzej, ale mimo swoich najszczerszych chęci dostał wakat ścigającego drużyny Slytherinu. Z drugiego roku załapali się tylko on i Jack.

Odtąd cztery popołudnia w tygodniu musiał poświęcić na treningi. Kapitan drużyny Ślizgonów, Hugo Deglubere, okazał się bezwzględnym i bezdusznym katem. Zawsze można było usłyszeć jego pełne kapitańskiego autorytetu „dialogi” z kimś z drużyny.
- Grypa? To do pielęgniarki po eliksir pieprzowy i z powrotem na boisko.
- Ale ja mam trzydzieści osiem stopni gorączki...
- Jakie trzydzieści osiem?! Moja ręka mówi, że najwyżej trzydzieści siedem i pięć. Wskakujesz na miotłę, czy mam szukać kogoś na twoje miejsce?
Było to nawet zabawne, ale dopóki nie dotyczyło twojej osoby.

Pierwszy mecz w tym roku Slytherin miał zagrać z Gryffindorem (co za ironia, stwierdził Tom). Riddle rozważał, czy nie udać chorego, ale zrezygnował, kiedy kapitan Ślizgonów obdarzył go jedną ze swoich popisowych min. Tom czuł, że nawet jego „oczy demona” miałyby problem, żeby wygrać ewentualny pojedynek spojrzeń ze starszym kolegą.
I tak w ostatnim tygodniu września przygotowywał się w szatni do gry. Deglubere krążył między zawodnikami niczym sokół nad swoją ofiarą i co jakiś czas wykrzykiwał różne uwagi w stylu:
- Pamiętajcie o taktyce! Żadnego odstawiania bohaterów i trzymać się planu.
Tom popatrzył na kapitana i szczerze życzył mu w duchu zapalenia krtani. Zamiast dać nam się skupić, bredzi o jakichś głupotach, pomyślał.
Riddle był chyba jedynym członkiem swojej drużyny, który się nie denerwował. Zwyczajnie nie zależało mu na wygranej.
W końcu wyszli na boisko. Kapitanowie uścisnęli sobie ręce (chociaż gdyby ktoś pytał Toma o zdanie, to Deglubere’owi chodziło raczej o zmiażdżenie palców przeciwnika). Ventos zagwizdał.
Zawodnicy wzbili się w powietrze. Dzisiaj było dość zimno i Tom czuł na twarzy przenikliwy wiatr. Deszczu na szczęście nie było.
Quidditch był grą dynamiczną i wszystko działo się bardzo szybko. Ślizgoni prawie natychmiast stracili kafla. Po piętnastu minutach przegrywali już sto sześćdziesiąt do dziesięciu.
Riddle, wisząc spokojnie w powietrzu, przyglądał się temu przez jakiś czas, dopóki kapitan nie podleciał do niego i nie syknął mu do ucha złowieszczym szeptem:
- Riddle! Jeśli w tej chwili nie włączysz się do gry, to przysięgam…
Ale Tom nie został przy starszym Ślizgonie na tyle długo, żeby dowiedzieć się, co ten chciał mu przysiąc. Zobaczył, że nadarza się okazja do zdobycia kafla.
Dwoje ścigających Gryffindoru mijało właśnie zawodników Slytherinu, błyskawicznie podając między sobą czerwoną piłkę. Wszyscy obrońcy Slytherinu zaangażowali się w ściganie ich. Tom zauważył, że pod bramki jego domu bardzo powoli zbliża się trzeci ścigający Gryfonów. Zajęci pościgiem za wspomnianą dwójką Ślizgoni nie zwracali na niego uwagi; nawet obrońca z napięciem obserwował tę gonitwę. W ten sposób jedna z pętli pozostała zupełnie bez krycia. Tom zrozumiał taktykę Gryffindoru.
Zostawił Deglubere’a w połowie wywodu i podleciał z tyłu do trzeciego Gryfona, starając się pozostać niezauważonym. Gdy tamtych dwoje zbliżyło się wreszcie do bramek Slytherinu, dziewczyna, ściskając kafla, wykonała gwałtowny zwrot i rzuciła go do zapomnianego przez wszystkich kolegi z drużyny. Ślizgoni zdębieli. Kilku próbowało zawrócić, ale wymagałoby to zbyt dużo czasu i na pewno zostałby zdobyty gol. Zostałby, gdyby nie Tom. Kiedy ścigająca rzuciła kafla, wyleciał zza pleców Gryfona i złapał piłkę.
Potem przeleciał przez boisko. Prawie wpadł na tłuczek, ale na szczęście zdołał go uniknąć.
Po chwili pojawił się przy nim drugi ścigający Slytherinu. I dobrze, bo ścigająca Gryfonów niemal zdołała odebrać mu kafla. Tom podał piłkę koledze, który wrzucił ją prosto między wyciągniętymi rękami obrońcy czerwono-złotych do środkowej pętli.
I w tym momencie usłyszeli gwizdek obwieszczający koniec meczu. Znicz został złapany.
Przez kogo? – zastanawiał się Tom. Ale zaraz otrzymał odpowiedź, bo rzucili się na niego koledzy z drużyny, prawie zwalając go z miotły.
- Niech cię licho, jesteś wielki!!! – wrzeszczał mu do ucha Jack, kiedy lądowali.
- Ja? – zdziwił się Tom. - Przecież Dennis złapał znicza.
Podbiegł do nich Deglubere. Najpierw wyściskał obu, nie zważając na ich protesty, a potem wyjaśnił Riddle’owi:
- Jak te łachudry (w tym miejscu miał zapewne na myśli Gryfonów) zaczęły tę swoją akcję, to przegrywaliśmy sto sześćdziesiąt do dziesięciu. Gdybyś ich nie powstrzymał, byłoby już sto siedemdziesiąt do dziesięciu. A że jeszcze pomogłeś zdobyć gola, to mieliśmy już dwadzieścia punktów. Dennis mówi, że nie słyszał co się dzieje na boisku i po chwili złapałby tego znicza bez względu na wynik. Gdyby było sto siedemdziesiąt do dziesięciu, to mielibyśmy sto sześćdziesiąt punktów, bo za znicza dostaje się sto pięćdziesiąt. Rozumiesz? Mecz by się skończył i my byśmy przegrali…- W tym momencie urwał i znów rzucił się Tomowi na szyję. – Przegralibyśmy o te cholerne dziesięć punktów, które zdobyłeś! Jesteś wielki!
- Zachowujesz się jak dziecko – wycharczał Tom, próbując złapać oddech, ale Deglubere chyba go nawet nie usłyszał.

Tom został bohaterem swojego domu. Co prawda nadal nie rozumiał, dlaczego jego koledzy tak podniecali się jakimś tam sportem, ale było mu przyjemnie z tego powodu.
- To było naprawdę niezłe, jak się domyśliłeś, co planują Gryfoni? – zapytał po meczu Wiktor, który siedział na widowni.
- Bo nie zależało mi na wygranej – odparł Riddle, wzruszając ramionami.
- Nie rozumiem.
- Cała reszta mojej drużyny rzuciła się za tą dwójką, bo dostawali palpitacji na myśli, że mogą stracić jeszcze jednego gola. A mi to wisiało, więc spokojnie rozejrzałem się po boisku, i dzięki temu zobaczyłem tego trzeciego – wytłumaczył Tom. - Zimna krew w każdej sytuacji, mój drogi Wiktorze. To jest podstawa – zakończył mentorskim tonem Dippeta, rozśmieszając przyjaciela prawie do łez.

***

Nadeszło Boże Narodzenie.
- Na pewno nie chcesz jechać do mnie? – pytał po raz setny Goldstein. – W zamku nie zostaje prawie nikt.
- Właśnie o to mi chodzi. Chcę zostać w Hogwarcie.
- W nas w domu nie będzie wprawdzie choinki, bo jesteśmy Żydami, ale…
- Mi nie zależy na choinkach i wszystkich tych bzdurach, Wiktor.
- Będziesz się nudził.
- Ja prawie nigdy nie nudzę się w swoim towarzystwie. Na tym polega moja przewaga.
- Powiedziałbym, że raczej twoje kalectwo – mruknął Wiktor.
- Że co? – zdziwił się Tom.
- Przykro mi, ale muszę ci to powiedzieć. Chociaż znamy się półtora roku, czuję, że jest część ciebie, do której nie chcesz mnie dopuścić. – Widząc, że Tom chce zaprotestować, podniósł rękę. – Ale nie będę nalegał. Może kiedyś zaufasz mi na tyle, na ile ja ufam tobie. Mamy dużo czasu. Chodzi mi tylko o to, że na tej twojej skrytości tracisz wyłącznie ty sam. Pomyśl nad tym.
- Pomyślę – obiecał Tom po dłuższej chwili milczenia. Wiktor sprawił mu przykrość zarzucając mu brak zaufania. Przecież ufał Wiktorowi. Ale… nie bezgranicznie. Nikomu nie ufał tak do końca. Tylko sobie.

Dwa dni później Wiktor wyjechał na ferie. Siedząc w pokoju wspólnym, Tom często zastanawiał się nad ich rozmową. Właściwie nigdy dotąd nie myślał o sobie jako o zgryźliwym introwertyku. Ale może rzeczywiście taki był?
Najgorsze było uświadomienie sobie, że osobom postronnym takie jego zachowanie zaczynało wydawać się śmieszne. Przecież dzieciaki z sierocińca już dawno przestały uciekać z płaczem na widok jego popisowego spojrzenia. Wyzwiska czy złośliwości też nie robiły już na nich wrażenia. One… śmiały się z tego. Śmiały się z niego. Z niego.
Nie miały nawet cząstki jego mocy. Były zwykłymi ludźmi. Mugolami.
Ale to właśnie one były otoczone przyjaciółmi, potrafiły się bawić i prawdziwie śmiać. To właśnie one mogły żyć bez sarkazmu i rzucania ostrych spojrzeń. Kiedy to do niego dotarło, poczuł w sobie wielki gniew.
Tej nocy skrzaty domowe sprzątające pokój wspólny Slytherinu ze zdziwieniem zobaczyły cztery srebrno-zielone wazony potłuczone na drobne kawałki.

***

Z prawdziwą ulgą Tom powitał koniec ferii. Był naprawdę zdumiony odkryciem, że cieszy się ze znów zapełnionego pokoju Ślizgonów. Nie chciał już dłużej być sam na sam z własnymi myślami.
- Chłopie, czy ty nie jesteś przypadkiem chory? – zagadnął go w końcu Charon.
- O co ci chodzi?
- No, bo wróciliśmy już tydzień temu, a ty jeszcze ani razu nie skomentowałeś złośliwie naszych rozmów o świętach. Przecież w zeszłym roku…
- To było w zeszłym roku – przerwał mu Tom. – Ludzie się zmieniają.
- Tak, ale…
- A ja wbrew pozorom też jestem człowiekiem.
Uśmiechnął się, patrząc na ogłupiałe miny kolegów. Warto było powiedzieć coś takiego, żeby zobaczyć ich opadnięte szczęki i wytrzeszczone oczy.

- Miałeś rację – zaczął tego samego wieczoru rozmowę z Wiktorem.
- E, oświeć mnie, bo nie łapię. W czym miałem rację? – zapytał Wiktor, po czym z uśmiechem dodał: - Tym razem?
- Wiktorze Goldstein, pominę milczeniem tę pełną odrażającej pychy uwagę, i odpowiem: miałeś rację, że jestem wkurzającym palantem.
Puchon zachichotał.
- Nie przypominam sobie co prawda, żebym nazwał cię wkurzającym palantem, ale mów dalej.
Riddle spoważniał. To, co zamierzał powiedzieć, wcale nie było łatwe.
- Chodzi mi o to, że zachowuję dystans nawet wobec ciebie. Ja…
- Stary – Wiktor prawie się zaniepokoił – nie musisz…
- Ale chcę. Więc się zamknij i słuchaj. – Tom nabrał powietrza. - Ja nigdy nie chciałem powiedzieć ci o sobie wszystkiego, bo przyzwyczaiłem się już, że nikt nie zna mnie do końca. Kiedy się ma rodziców to jest jakoś inaczej, no nie wiem… trudniej żyć w takim zamknięciu. A skoro ja byłem zawsze sam, to wolałem, żeby tak już zostało. Nie chciałem, żeby ktokolwiek poznał mnie całkowicie, bo wtedy ten ktoś miałby nade mną przewagę. Znałby moje słabości i mógłby je przeciwko mnie wykorzystać. Wiem oczywiście, że ty nigdy byś tego nie zrobił, ale… Ty to inna historia. Ja zwyczajnie… bałem się, że przestałbyś się ze mną przyjaźnić. W końcu jesteś w Hufflepuffie; no wiesz, prawość i sprawiedliwość, i w ogóle… Bo istnieje taka część mnie, która jest straszna, nawet ja sam muszę to przyznać. Czasem, bardzo rzadko, ale jednak, boję się tej części. To było we mnie odkąd pamiętam. Ludzie, którzy przychodzili do sierocińca, nie chcieli mnie adoptować; kilka par było mną zainteresowanych, ale bardzo szybko zmieniali zdanie. Jedna kobieta powiedziała nawet, że mam „oczy demona”. Już wtedy nienawidziłem tych ludzi, tylko jeszcze nie wiedziałem dlaczego. Potem dostałem list od matki i dowiedziałem się, że mój ojciec był mugolem, i że przez niego ona umarła, a ja trafiłem do sierocińca. Zrozumiałem, że to właśnie brak magii przeszkadzał mi w tych potencjalnych rodzicach adopcyjnych. Miałem to już we krwi. I dalej mam. Nie potrafię na to nic poradzić. Ilekroć myślę, że może postaram się być milszy dla mugoli, to przed oczami mam grób matki. Właśnie tam ją zaprowadziła miłość do mugoli; do grobu. Nie chcę tak skończyć. Nie chcę pokochać żadnego mugola, bo może się okazać, że jest taki sam jak mój ojciec. A to by mnie zabiło. Zresztą nie jestem pewien, czy potrafię pokochać kogokolwiek, nawet czarodzieja. Po prostu przeraża mnie taka zależność od drugiego człowieka, jaką jest miłość. Dlatego nie chcę, żeby ktokolwiek mnie polubił. Bo ja mogę polubić też jego. A wtedy ten ktoś mnie zostawi i ja będę cierpiał. Ty… Ty jesteś, powiedzmy, wypadkiem przy pracy. Wcale nie planowałem tej przyjaźni, wierz mi. Na początku pierwszej klasy też miałeś rację; unikałem cię, bo czułem, że moglibyśmy się zaprzyjaźnić. – Zamknął oczy, bo zostało mu jeszcze najgorsze do powiedzenia. – I czasem… czasem żałuję, że jednak dałem ci się oswoić. Bo wygodniej byłoby istnieć bez ciebie.
Wstał i szybko wyszedł z pustej klasy, w której rozmawiali. Wiktor siedział osłupiały i nie zatrzymywał go. No trudno, powiedział sobie Riddle. Sam chciał poznać moje wnętrze. Ale mimo wszystko czuł się źle. Bo właśnie stracił przyjaciela. Nie powinien był mu tego wszystkiego mówić.
Właściwie cel rozmowy był inny. Na początku Tom chciał Wiktorowi oznajmić, że postara się zmienić i polubić, a przynajmniej tolerować mugoli. Wierzył w to jeszcze, kiedy zaczął mówić. Ale w trakcie swojego monologu zrozumiał, że nie ma na to szans. Choćby nie wiem jak się starał, nie pozbędzie się widoku pomnika matki sprzed oczu. Nawet Wiktor tego nie zmieni.
Poza tym było mu źle z jeszcze jednej przyczyny – w końcu ktoś znał całą prawdę o nim. Ktoś wiedział to, co dotąd wiedział tylko on sam. I chociaż tym kimś był Wiktor, Tom poczuł się nagle zupełnie bezbronny.
Dotarł do swojego dormitorium i położył się w ubraniu na łóżku. Gdy pół godziny później przyszli także jego koledzy, udawał, że śpi.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pon 14:59, 19 Wrz 2005    Temat postu:

CZĘŚĆ VI – ISTNIEĆ CZY ŻYĆ, OTO JEST PYTANIE

Nazajutrz z samego rana Tom po cichu wymknął się z dormitorium. Udało mu się nie obudzić kolegów.
Wyszedł na zewnątrz i puścił się biegiem przed siebie. Musiał jakoś zagłuszyć gonitwę własnych myśli. Kiedy w końcu tak się zmęczył, że nie mógł już złapać tchu, usiadł pod jednym z drzew rosnących nad jeziorem. Co prawda na dworze wciąż było zimno, ale śnieg już stopniał.
Skończony kretyn! – wyrzucał sobie. Po jaką cholerę mówiłem mu to wszystko? Ja nie mogę być szczery wobec ludzi. Nie pasuję do nich. Zwyczajnie nie pasuję. I najwyższy czas się z tym pogodzić. Nie wolno mi silić się na normalność.
- Zaziębisz się.
Tom rozejrzał się dookoła. Nie wiadomo skąd, tuż przy nim pojawił się nagle Wiktor.
- Co?
- Zaziębisz się. Jest zimno. No nic, skoro już mamy wylądować w skrzydle szpitalnym, to razem. Posuń się.
Goldstein usiadł obok Toma i popatrzył na niego.
- Może się w końcu odezwiesz? – zaproponował. - Czy zamierzasz się tak na mnie gapić cały dzień?
- Ja myślałem... myślałem, że nie będziesz chciał ze mną rozmawiać po tym, co wczoraj...
- No, nie będę ukrywał, że mnie zaszokowałeś tą... przemową. Ale z drugiej strony sam chciałem to usłyszeć. Powinienem się liczyć z tym, że masz powody, aby być taki skryty. Poza tym wczoraj nie dałeś mi szansy, żebym cokolwiek powiedział. Wyznałeś mi, że „wygodniej byłoby istnieć beze mnie”, i zwiałeś zanim zdążyłem zebrać myśli.
- Bo to co powiedziałem...
- Było dość kontrowersyjne, zgoda. W nocy rzeczywiście zastanawiałem się nad tym, czy się na ciebie nie obrazić. Ale w końcu dotarło do mnie, że ty powiedziałeś „istnieć”, a nie „żyć”.
- A co za różni...
- Różnica jest bardzo duża. ISTNIENIE wcale nie musi oznaczać ŻYCIA. Myślę, że ty sam podświadomie o tym wiesz. Dlatego zostaję z tobą. I nie mam zamiaru ułatwiać ci życia, wręcz przeciwnie. W końcu może uda nam się wyrzucić tego złego Toma i zostawić tylko tego, którego polubiłem. A jeśli nie... no to cóż, będę się z tobą męczył do końca swoich dni.
Tom nie mógł uwierzyć, że Wiktor tak się zachował. Mówił jak dorosły, a przecież miał tylko dwanaście lat.
- Naprawdę...?
- Nie, żartowałem sobie tylko. – Goldstein popatrzył na niego z irytacją. – Pewnie, że naprawdę.
- Stary, ja...
- Jeśli chcesz mi dziękować, to sobie daruj, bo wcale nie jestem pewien, czy nie będę tego żałował. A teraz rusz tyłek. Zaraz zacznie się śniadanie, a ja jestem głodny.

Ruszyli razem do Wielkiej Sali. Wiktor klepnął Riddle’a w plecy i zostawił go przy stole Slytherinu.
Charon popatrzył z niesmakiem na oddalającego się Puchona.
- Tom, znowu włóczyłeś się z tym...
- Nazwij go jeszcze raz mięczakiem, Black, to nie ręczę za siebie. – Tom spojrzał koledze prosto w twarz. Charon zbladł nagle i szybko odwrócił wzrok. Pozostali chłopcy z zainteresowaniem patrzyli w swoje talerze. Tom uśmiechnął się w duchu. Jednak nie stracił całkiem swojego daru. „Oczy demona” nadal działały.

***

W następnych tygodniach Wiktor bardzo starał się przekonać Toma do mugoli. Przedstawiał mu swoich przyjaciół mugolskiego pochodzenia i opowiadał o tych kolegach, którzy sami byli mugolami. Tom robił co mógł, żeby nie rozczarować przyjaciela. Choć te dzieciaki nadal bardzo go drażniły, zmuszał się, żeby być dla nich miłym.
Cieszył się z tego, że Wiktor dostrzegał jego wysiłek i go doceniał.
Ale nie zmieniało to faktu, że z Tomem dobrze wcale nie było. Uśmiechał się do kolejnej szlamy, z którą poznawał go Wiktor, a w środku aż skręcał się z bezsilnej złości. Brzydził się wręcz podać takiej osobie rękę, ale musiał to robić.

Z czasem odkrył jednak, że to udawanie przychodzi mu coraz łatwiej. Wiktor na pewno uwierzył w sukces swojej „kuracji”, jak to nazywał, i był szczęśliwy. A właśnie o to Riddle’owi chodziło.
- Cześć, miło cię poznać – mówił do każdego nowego „znajomego”. I po jakimś czasie sam zaczął wierzyć, że naprawdę jest mu miło. W końcu, jak lubiła mawiać siostra Agnes, przyzwyczajenie jest drugą naturą. Tak. Choć Agnes była charłakiem, trzeba przyznać, że to mądra kobieta.

***

Zbliżały się kolejne wakacje. Tom ustalił wszystko z przyjacielem i, korzystając ze szkolnej sowy, wysłał do Agnes wiadomość. Napisał ją w oficjalnym, chłodnym stylu; tak jak zawsze się do niej odnosił:


Hogwart, 24 czerwca 1939

Szanowna Matko Przełożona,

Państwo Goldstein (poznała ich Siostra w zeszłe wakacje) zgodzili się, abym cały lipiec i sierpień spędził w ich domu w Crawley. Być może pojedziemy też do brata pani Goldstein, do Polski.
We wrześniu na dworzec pojadę również z nimi. Proszę się o mnie nie martwić. Mam wszystkie potrzebne rzeczy.

Z poważaniem, Tom Marvolo Riddle.


- No nie wiem, Tom – rzekł Wiktor z niepewną miną, kiedy przeczytał list. – To mi nie wygląda na prośbę.
- Bo to nie jest prośba – prychnął Tom. – Ta kobieta nie jest moją matką…
- Jasne, tylko twoją opiekunką – wpadł mu w słowo Goldstein. – Wychowywała cię przez tyle lat. Powinieneś chyba…
Tym razem to Riddle nie dał przyjacielowi dokończyć.
- Słuchaj, przez te wszystkie lata ja sam się wychowywałem. Wcale jej nie prosiłem, żeby przyjęła mnie do tego cholernego sierocińca.
- Twoja matka ją prosiła – zauważył Wiktor. On zawsze wiedział, w który punkt uderzyć, żeby dotrzeć do Toma.
- Być może, ale to też nie moja wina. List zostaje – uciął dyskusję Tom i wypuścił sowę przez okno.

Odpowiedź nadeszła następnego dnia, przyniesiona przez tego samego ptaka.

Little Hangleton, 25 czerwca 1939

Drogi Tomie,

Choć zapewne w to nie uwierzysz, będzie mi Cię brakowało. Ale oczywiście szanuję Twoją decyzję. Baw się dobrze. We wrześniu wyślij mi tylko sowę, żebym wiedziała, że wszystko u Ciebie w porządku.
Mam nadzieję, że na następne wakacje przyjedziesz już do domu.

Agnes Via.


Tom z zadowoleniem zgniótł kartkę i wyrzucił ją.
- Mówiłem, że nie będzie robiła żadnych problemów – powiedział Wiktorowi. – Pewnie jej to na rękę.
- Jesteś wobec niej niesprawiedliwy, Tom – zaprotestował Wiktor. – Ona…
- Tylko błagam, nie zaczynaj kolejnego kazania pod tytułem „siostra Agnes tyle dla ciebie zrobiła”! Chodźmy się lepiej pakować, za dwie godziny zacznie się uczta.
Goldstein tylko przewrócił oczami. Tom wiedział, że takie spojrzenie oznacza „nie mam siły znów się z tobą kłócić”. Ze zwycięskim uśmiechem pomachał przyjacielowi i zszedł do lochów.

Uczta była dla Toma niezbyt miłym przeżyciem, bo tym razem Puchar Domów zdobył Gryffindor.
Riddle zarobił dla swojego domu naprawdę sporo punktów, ale jego koledzy równie dużo (jeśli nie więcej) stracili z powodu bójek z Gryfonami. W przyszłym roku się za nich wezmę, postanowił sobie w duchu, patrząc na Syme’a machającego tryumfalnie w kierunku stołu Ślizgonów. W tamtej chwili bardzo gorąco pragnął rzucić na tego idiotę jakieś zaklęcie, najlepiej uśmiercające. Zamiast tego nałożył sobie puddingu, bo jedzenie pojawiło się już na stołach.

***

Te wakacje były zdecydowanie najlepszymi w życiu Toma. Dom prawdziwych czarodziejów zachwycał go każdym detalem; od ruchomych obrazów i gadających luster, po skrzaty domowe – dziwne stworzenia, które pragną służyć ludziom.
Po raz kolejny potwierdziły się podejrzenia Toma co do stanu finansów państwa Goldstein. Ich posiadłość była znacznie bardziej reprezentatywna niż dom jego… brr… dziadków w Little Hangleton.
Rodzice Wiktora byli sympatycznymi ludźmi i, o dziwo, budzili w Tomie szacunek. Mieli tylko jedną wadę: za bardzo lubili mugoli. Dość często gościli u siebie sąsiadów, którymi ewidentnie byli niemagiczni.
Wiktor był w swoim żywiole. Już pierwszego dnia po przyjeździe oprowadził Toma po całej ulicy i przedstawił go chyba wszystkim mugolskim dzieciakom, jakich znał. Wolny czas spędzali więc z całą tą zbieraniną mugoli, którą Goldstein nazywał swoją paczką.

Choć Tom miał cichą nadzieję na podróż do Polski, nic z tego nie wyszło. W sierpniu brat matki Wiktora przyjechał do Anglii.
Był to wysoki mężczyzna z początkami łysiny; miły, ale jednocześnie trochę surowy, przypomniał Tomowi wojskowego.
- Masz rację – odparł Wiktor, kiedy go o to zapytał. – Rzeczywiście wujek służy w mugolskim wojsku, chyba w wywiadzie. Podobno w Polsce dzieje się coś niedobrego, dlatego przyjechał w tym roku do nas. Nie wiem dokładnie, ale przywódca Niemiec grozi Polsce wojną albo coś w tym rodzaju.
Riddle zdziwił się. Wojna? O co? Tom ze względu na Wiktora przeczytał jedną książkę o Polsce i wiedział, że to nie jest szczególnie bogaty kraj. Czego ten Niemiec może chcieć? Chyba tylko mugole są w stanie wymyślić taki idiotyzm. Ale w końcu nic nie było jeszcze przesądzone. Na razie były to plotki, a wiadomo, że plotkom nie należy ufać.

Pod koniec lata razem zrobili zakupy na Pokątnej. Rodzice Wiktora zapraszali go też na Boże Narodzenie i na przyszłoroczne wakacje. Tom zaczął wierzyć, że… Nie, to głupie… Ale może…? Adoptowali by go?

Po raz pierwszy od kilku lat Riddle nie za bardzo cieszył się z zakończenia wakacji. U Goldsteinów było tak miło. Gdyby na co dzień miał takich rodziców i brata, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi… Riddle wprawdzie nie lubił takich napuszonych określeń, ale rzeczywiście tak czuł.
Jednak z drugiej strony chciał wrócić do szkoły, żeby poznawać nowe zaklęcia.

Tak więc pierwszego września siedział w Błędnym Rycerzu w drodze do Londynu z mieszanymi uczuciami.

***

Jedyną rzeczą, która wzbudziła powszechne zaciekawienie starszych uczniów podczas Ceremonii Przydziału było pojawienie się „Hagrida, Rubeusa”. Dzieciak wyglądał co najmniej dziwnie; jakby trafiło go jakieś zaklęcie powiększające lub coś w tym stylu. Był ze trzy razy większy od przeciętnego pierwszoroczniaka. W Wielkiej Sali panowała głucha cisza i kiedy Hagrid zakładał na głowę Tiarę Przydziału, i kiedy ta wykrzyknęła „GRYFFINDOR!”. Dopiero wtedy Gryfoni zaczęli klaskać, a i te brawa były dość niemrawe.
Sam zainteresowany miał na twarzy dość głupkowaty, ale szczery uśmiech i zdawał się nie zauważać poruszenia, które wywołała jego osoba. Idealny kandydat na ofiarę losu, przemknęło Tomowi przez głowę.
- Widziałeś go? – szepnął Charon.
Riddle uśmiechnął się przelotnie.
- Trudno by go było nie zauważyć. A co?
- Słuchaj, a może to jest olbrzym?
- Olbrzym? – zdziwił się Tom.
Charon westchnął.
- Ciągle zapominam, że wychowałeś się u... – Urwał, bo Tom popatrzył na niego ostro. – No dobra, nieważne... Olbrzymy to rasa wielkich istot, które mają dziki i porywczy charakter, poza tym nie grzeszą inteligencją. No i są bardzo niebezpieczne, bo mają ponad dwadzieścia stóp wzrostu.
Tom odwrócił się i spojrzał jeszcze raz na Hagrida, który siedział teraz między dwoma wyraźnie przestraszonymi Gryfonami i wciąż się uśmiechał.
- On mi nie wygląda na dzikiego i porywczego – zauważył.
- To może jest półolbrzymem.
- Słuchaj, nie wydaje mi się, żeby Dippet przyjął do szkoły kogoś, kto może stanowić potencjalne zagrożenie dla innych uczniów.
- Pewnie tak, ale lepiej miejmy go na oku.
Tym razem Riddle już nie odpowiedział. Zastanawiał się, jaki ten Hagrid naprawdę jest. Może dałoby się jakoś wykorzystać jego wzrost? Szkoda, że trafił do Gryffindoru.

***

Tom patrzył na Wiktora jak na kosmitę. Minęły już dwa tygodnie od rozpoczęcia roku szkolnego, ale dopiero teraz mieli trochę wytchnienia od nauki i mogli spokojnie porozmawiać. No i Wiktor właśnie oświadczył przyjacielowi, że zapisał się na wróżbiarstwo.
- Zwariowałeś, stary? Przecież wróżbiarstwo to zbiór idiotyzmów.
- E, nie jest tak źle. – Wiktor zachichotał. – Nie trzeba kuć wszystkiego na pamięć. Zawsze można trochę zaimprowizować. Poza tym musiałem wybrać jeszcze jeden przedmiot, a ja się nie nadaję do numerologii. Za dużo liczenia...
- No – bąknął Riddle – i jak wygląda taka lekcja?
- Ciebie szlag by trafił już po jednych zajęciach – odparł Puchon z uśmiechem, który zawsze doprowadzał Toma do białej gorączki. – Najpierw przez pięć minut siedzimy w ciszy z zamkniętymi oczami, żeby „oczyścić umysł”, jak mówi profesor Pytia. Teraz bierzemy akurat wróżenie z fusów, czyli resztę lekcji spędzamy na gapieniu się w filiżanki i dopasowywaniu wzorów z książki do tych z naszych naczyń.
Tom pomyślał, że rzeczywiście zwariowałby na takich zajęciach. Albo nawymyślałby profesorce i dostałby szlaban do końca życia. Po chwili zauważył jednak, że jego przyjaciel patrzy w przestrzeń pustymi oczami, jakby zastanawiał się nad czymś.
- Co jest? – zapytał, machając Wiktorowi ręką przed twarzą.
- N-nic... – Goldstein znów się uśmiechnął, ale tym razem jakoś krzywo.
Tom w odpowiedzi uniósł brwi.
- Dobra... Miałem przedwczoraj osobliwą rozmowę z Pytią.
- To znaczy?
- To pewnie nic takiego, ona jest raczej dziwna, ale i tak trochę mnie zdenerwowała...
- No powiesz wreszcie, czy będziesz tak chrzanił?
- Całą lekcję patrzyła na mnie tak jakoś... A po dzwonku poprosiła, żebym chwilę został. I powiedziała mi, że miała sen o mnie i moich rodzicach. Mówię jej, że przecież ich nie zna, a ona na to, że tak, ale wyczuła, że to moi rodzice. W tym śnie podobno ktoś zabija całą naszą trójkę...
- CO?!
- Tak mi powiedziała. Nie wiedziała wprawdzie kto, ale ostrzegła mnie, żebym uważał na siebie i rodziców...
- Stara wariatka. Założę się, że ona nigdy nawet nie przewidziała dobrze pogody – prychnął Tom. – Opowiadać uczniom takie brednie! Chyba się tym nie przejmujesz, co?
- No, nie, ale to nie jest zbyt miłe, jak ktoś przepowiada ci śmierć – mruknął Wiktor.
- Stara wariatka – powtórzył Riddle. – Nikt nie odważyłby się ciebie zabić.
- A to dlaczego? Czyżbym miał jakiś immunitet? – zażartował Puchon.
Tom nie uśmiechnął się.
- Tak. Każdego, kto spróbuje cię skrzywdzić, osobiście zabiję.
Wiktor zmarszczył brwi i patrzył badawczo na Toma.
- Nie lubię tego twojego spojrzenia, bo nigdy nie wiem, czy mówisz poważnie czy żartujesz, Tom.
- Mówię bardzo poważnie.
- Tom...
Riddle wyczuł, że rozmowa wkracza na niebezpieczny grunt. Skarcił się w duchu, że po raz kolejny pozwolił sobie na całkowitą szczerość z Wiktorem. To nie był dobry pomysł. Postanowił więc ratować sytuację.
- Ale już ustaliliśmy, że ta cała Pytia to stara wariatka. Nikt nie zamierza cię zabijać, więc nie mamy się czym przejmować.
Jego przyjaciel jeszcze przez chwilę mu się przyglądał. Tom zdobył się na najbardziej niewinny uśmiech, na jaki go było stać. W końcu Wiktor wyraźnie się rozluźnił.
- No to w porządku.

Tom, mimo że oczywiście uważał to za bzdurę, źle spał tej nocy. Gdyby ktoś rzeczywiście zabił jego najlepszego i jedynego przyjaciela... wtedy Tom musiałby użyć zaklęcia uśmiercającego. On wiedział to na pewno. Wiktor... nie musiał.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Wto 21:00, 11 Paź 2005    Temat postu:

CZĘŚĆ VII – DZIEDZIC

Trzeci rok minął dość spokojnie. Slytherin wygrał mecze quidditcha z Hufflepufem i Ravenclawem; przegrał tylko z Gryffindorem, ale niewielką ilością punktów, i dlatego miał pierwsze miejsce w tabeli.
Tom, tak jak sobie postanowił w drugiej klasie, pilnował swoich kolegów i nie pozwalał im na bójki z Gryfonami. Na początku oczywiście nie chcieli go słuchać, ale kilka razy użył „perswazji” w postaci zaklęć oszałamiających; w końcu nauczyli się nad sobą panować. Riddle zauważył, że Ślizgoni z jego roku zaczęli go słuchać. Lubili go, ale jednocześnie trochę się go bali i woleli nie wszczynać z nim kłótni. W ten sposób Tom odkrył u siebie zdolności przywódcze. Musiał przyznać, że takie „dowodzenie” bardzo mu się podoba.
Tak czy inaczej, właśnie dzięki temu, w tym roku to Slytherin zdobył zarówno Puchar Domów jak i Puchar Quidditcha. Kiedy Tom patrzył na rozczarowane miny Gryfonów i Krukonów, czuł rozpierającą go dumę i radość. Obiecał sobie, że dopóki jest w tej szkole, Slytherin będzie odnosił takie sukcesy każdego roku.

***

W te wakacje, choć niechętnie, Tom wrócił jednak do swojego sierocińca. Rodzice Wiktora grzecznie, ale stanowczo go o to poprosili. Riddle nie protestował, bo czuł, że ma to związek z bratem pani Goldstein i wojną, która jednak w Polsce wybuchła. I to nie tylko w Polsce, bo zarówno Wielka Brytania jak i Francja przyłączyły się do tej walki przeciwko Niemcom. Do takiego małego miasta jak Little Hangleton wiadomości docierały ze sporym opóźnieniem a poza tym nie były dokładne, więc Tom niezbyt orientował się, kto w tej chwili wygrywa ani o co tak naprawdę chodzi walczącym. Zresztą nie za bardzo go to obchodziło, bo wojnę toczyli przecież mugole. Martwił się tylko o wujka Wiktora, który z niezrozumiałych dla Toma przyczyn służył w mugolskiej armii.
Ale list, który dostał od przyjaciela pod koniec lipca, trochę go uspokoił.

Crawley, 30 lipca 1940

Drogi Tomie,

U nas wszystko w porządku. Wojna toczy się dalej, ale Niemcy, przynajmniej na razie, nie próbują zająć Wielkiej Brytanii. Całe szczęście, że mieszkamy na wyspie... Nie wiem, czy wiesz, że Francja podpisała w czerwcu akt kapitulacji. Cała północna Francja jest teraz pod niemiecką okupacją. Dlatego razem z żołnierzami brytyjskimi do Anglii przybyła spora grupa Francuzów, a także Polaków. Będą próbowali walczyć z Niemcami na odległość. Nie pytaj jak, bo nic nie zrozumiałem z wyjaśnień wuja. On też chwilowo jest w Anglii, ale wkrótce ma wracać do Warszawy. Mama wariuje z niepokoju, jednak on się uparł. Mówi, że jako czarodziej ma większe szanse niż mugole. Cokolwiek to znaczy...
No dobrze, to tyle z frontu. Teraz mam dla Ciebie ciekawsze (bo przypuszczam, że mugolska wojna nie bardzo Cię interesuje) nowiny. Przeglądałem ostatnio kroniki historyczne i znalazłem drzewo genealogiczne Salazara Slytherina. Z nudów zacząłem się mu przyglądać i natrafiłem na nazwiska (tak mi się przynajmniej wydaje) Twoich dziadków. Przepisuję dla Ciebie kawałek tego drzewa.


Tom przerwał czytanie. Rzeczywiście nie bardzo obchodziła go wojna, dopóki ci Niemcy nie próbowali zagrozić Anglii. Ale to się wkrótce może zmienić... Będzie musiał poprosić Wiktora, żeby regularnie przysyłał mu nowiny.
W tej chwili bardziej jednak ciekawiła go druga część listu. O co Wiktorowi mogło chodzić? Zaczął czytać przepisany przez kolegę fragment drzewa rodowego. Rzeczywiście, zaczynał się od nazwiska Slytherina; potem było bardzo wiele nic nie mówiących mu osób, aż na samym końcu... Poczuł, że serce bije mu szybciej. Ostatnie były nazwiska jego dziadków, oczywiście ze strony matki:
MARVOLO WILSON (1880) – od tego nazwiska biegła linia, która łączyła się z nazwiskiem jego babki – AMELII RADCLIFFE (1883).
Na tym fragment się kończył, ale więcej Tom nie potrzebował. Jego dziadek wywodził się w prostej linii od Salazara Slytherina. To znaczyło, że jego matka też była potomkinią wielkiego czarodzieja, a to z kolei oznaczało, że on, Tom Marvolo Riddle, również miał w swoich żyłach jego krew. To dlatego mimo ojca mugola trafił do Slytherinu... To pewnie dlatego nie mógł ścierpieć obecności osób niemagicznego pochodzenia...
Nagle coś mu się przypomniało. Pędem rzucił się do swojej sypialni (którą niestety dzielił z trzema mugolami) i wyciągnął z kufra „Historię Hogwartu”. Szybko przekartkował książkę, aż w końcu znalazł to, czego szukał. Wiedział, że się nie myli.

Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart została założona około roku 900 przez czworo największych magów tamtych lat: Godryka Gryffindora, Salazara Slytherina, Rowenę Ravenclaw i Helgę Hufflepuff. Razem zbudowali oni zamek ukryty przed oczami niemagicznych, aby zabezpieczyć uczniów przed prześladowaniami z ich strony.
Kilka pierwszych lat mijało spokojnie. Później jednak Salazar Slytherin wystąpił przeciwko pozostałej trójce, sprzeciwiając się przyjmowaniu do szkoły uczniów z mugolskich rodzin. Najpoważniejszy konflikt zrodził się pomiędzy nim a Gryffindorem. W końcu Slytherin opuścił zamek.
Krążą jednak pogłoski, że Slytherin nie mógł pogodzić się z wygnaniem, i dlatego przed odejściem zbudował ukrytą komnatę nazywaną Komnatą Tajemnic. Wejście do niej miał zapieczętować różnymi zaklęciami, a w środku umieścić potwora, aby jej strzegł. Dalej legenda mówi, że kiedy do Hogwartu przybędzie prawowity dziedzic Slytherina, zdoła on przełamać magiczne pieczęcie i uwolni uwięzioną tam grozę. Wtedy zamek zostanie oczyszczony ze wszystkich, którzy według Slytherina nie byli godni studiować magii.
Hogwart był wielokrotnie przeszukiwany przez najznakomitszych czarodziejów, lecz żadnemu z nich nie udało się odnaleźć Komnaty. Dlatego powszechnie uważa się, że Komnata Tajemnic jest jedynie legendą wymyśloną przez zwolenników teorii „czystej krwi”.


Komnata Tajemnic... Tom odłożył książkę i potarł oczy. W jego głowie kłębiły się najróżniejsze myśli. Wszyscy uważali, że to tylko legenda. Tylu czarodziejów przeszukiwało przecież Hogwart w jej poszukiwaniu. Ale z drugiej strony... podobno tylko dziedzic Slytherina mógł odnaleźć tę Komnatę. Dość logiczne więc było, że nikomu innemu się to nie uda. Teraz jeszcze to drzewo genealogiczne... Czyżby... czyżby to on miał być tym dziedzicem...? Nie, to chyba niemożliwe. Nie mógłby mieć aż tyle szczęścia. A może jednak...
Dobra, pomyślał Tom. Kiedy wakacje się skończą, zacznę szukać tej Komnaty. Jeśli się nie uda, to trudno. Ale jeśli by się udało... Pozbędzie się szlam... Byłoby wspaniale!
Riddle otrząsnął się z tych myśli i chwycił za pióro. Musiał przecież odpisać przyjacielowi; jego sowa czekała. W liście podziękował mu za wieści i poprosił o bieżące informowanie go o losach wojny. O drzewie genealogicznym napisał tylko, że oba nazwiska rzeczywiście należą do jego dziadków. Nie zamierzał wspominać nawet słowem o planowanych poszukiwaniach Komnaty Tajemnic. Im mniej Wiktor wie, tym dla niego lepiej.

***

Czwarty rok był dla Toma jednym z nudniejszych spośród lat, które spędził w Hogwarcie. Nauczyciele bez przerwy przypominali czwartoklasistom o czekających ich w przyszłym roku sumach. Tom nie martwił się nimi zbytnio, bo wierzył w swoje umiejętności, ale jego koledzy dostawali nerwicy na samo wspomnienie o tych egzaminach.
- Ja to bardzo czarno widzę – opowiadał Jack każdemu, kto był na tyle głupi, żeby nie zejść mu z drogi w odpowiednim momencie. – Nie pamiętam nawet, czego uczyliśmy się w trzeciej klasie, a co dopiero w drugiej i pierwszej.
- E tam, nie będzie tak źle – pocieszali go bez przekonania Stan i Bob. Charon tylko łypał spode łba, kiedy ktoś zapytał go o jego przygotowania do sumów. Cała czwórka domagała się od Toma słów otuchy, co Riddle przyjmował ze zniecierpliwieniem.
- Dajcie mi święty spokój, ludzie! – zaczął im odpowiadać po setnym pytaniu Charona w stylu „Czy sobie poradzimy?”. - Przecież te cholerne sumy są dopiero pod koniec przyszłego roku. Zacznijcie się uczyć, to nie będzie problemu.
- Świetna rada, Tom! – prychał zawsze wtedy Jack.
- No to co mam zrobić? Zdać te sumy za was? To jest jedyna rada, jaka przychodzi mi do głowy.
Takie rozmowy niemal za każdym razem kończyły się sprzeczkami. Jack, Charon, Bob i Stan nie rozumieli, że Tom potrafi siedzieć nad książkami tak długo, aż nauczy się tego co akurat było przerabiane, albo dlaczego jest w stanie ćwiczyć w czasie wolnym zaklęcie, które nie wychodziło mu na lekcji. Tom z kolei nie potrafił pojąć, dlaczego chłopaki, zamiast trochę przyłożyć się do nauki, wolą podrywać dziewczyny i wypuszczać się do Hogsmeade. On sam nie interesował się tymi głupimi istotami, które potrafiły tylko chichotać i plotkować. Choć jak przypuszczał, był przystojny, bo Ślizgonki wielokrotnie próbowały się z nim umawiać, to zupełnie nie zależało mu na posiadaniu dziewczyny. Zamiast tracić czas na randki, wolał poznawać nadprogramowe zaklęcia. A zresztą nie spotkał takiej, która by mu się podobała. Co do Hogsmeade to w trzeciej klasie dostał od Agnes pisemną zgodę na jej odwiedzanie, ale był tam tylko dwa razy. Ostatecznie ile razy można chodzić po tych samych sklepach? Po prostu go to nudziło.

Większość wolnego czasu Riddle poświęcał na samotne włóczenie się po korytarzach Hogwartu, oczywiście w celu znalezienia Komnaty. Sporządził sobie dokładny plan pomieszczeń (co było dość trudne zważywszy na fakt, że niektóre klasy czy korytarze często zmieniały swoje położenie) i szczegółowo każde przeszukiwał, skreślając z mapy te już sprawdzone. Wymykał się z dormitorium także nocami, żeby móc zbadać sale, które w ciągu dnia były używane. Mnóstwo godzin spędził opukując różne ściany, zaglądając za kredensy, regały, szukając poluzowanych desek i ukrytych przycisków. Próbował też odkryć jakieś przejście zaklęciami ujawniającymi prawdziwy obraz rzeczywistości, na wypadek, gdyby Slytherin ukrył Komnatę za pomocą zwykłej iluzji; w końcu czasem najprostsze rozwiązanie jest najwłaściwsze.
Niestety, poszukiwania zakończyły się klęską. Rok szkolny dobiegł końca, a on nie natrafił na żaden ślad. Nie przejmował się tym zbytnio, bo wiedział, że Hogwart jest olbrzymi i przez niecałe dziesięć miesięcy nie ma żadnych szans na dokładne jego poznanie. Przypuszczał, że na odkrycie wszystkich tajemnic tego zamku nie starczyłoby mu całego życia. Zamierzał kontynuować szukanie Komnaty w piątej klasie.

Już nawet nie pytał Wiktora, czy może przyjechać na wakacje do państwa Goldsteinów. Puchon był bardzo zaniepokojony, bo mniej więcej od stycznia nie było żadnych wiadomości od jego wujka. Zdradził Tomowi, że jego rodzice zostawiają go pod opieką sąsiadów, a sami na początku lipca jadą do Polski na poszukiwania.
- To przyjedź do Little Hangleton – zaproponował natychmiast Riddle. – Agnes na pewno się zgodzi, bo z tego co pamiętam mamy jeszcze kilka wolnych miejsc po tym, jak w zeszłym roku jacyś ludzie adoptowali czwórkę dzieciaków. A zresztą ona oddałaby ci nawet własne łóżko gdyby zaszła taka potrzeba.
Goldstein wyraźnie ucieszył się z tej oferty. Matka i ojciec nie chcieli zabrać go ze sobą do Polski, bo jak mówili, był zbyt młody i znał za mało zaklęć obronnych. Wiktor odchodził więc od zmysłów jeszcze w Hogwarcie, kiedy jego rodzice byli w Anglii.
Tom też martwił się o państwa Goldsteinów, których polubił, ale z drugiej strony cieszył się, że spędzi kolejne lato z przyjacielem.

Agnes, tak jak przewidywał Riddle, zgodziła się natychmiast, a rodzice Wiktora, po krótkich namowach, również.

***

Po uczcie na zakończenie roku, podczas której Slytherin znów otrzymał oba puchary, i podróży powozami, on i Wiktor zapakowali się do jednego przedziału w pociągu.
Zakonnica czekała już na nich na dworcu. Kiedy Tom zobaczył ją z daleka, pomyślał nagle, że wygląda bardzo dobrze jak na swój wiek. Za parę lat skończy osiemdziesiątkę, a wygląda na sześćdziesiąt. Ciekawe, jak ona to robi? – zastanowił się Tom. Był też zaskoczony, dlaczego właściwie go to interesuje.

W końcu doszedł do wniosku, że przeraża go starość i to, co ona robi z ciałem i umysłem człowieka. Binns był bardzo dobrym przykładem. Poza tym starość jest najkrótszą drogą do śmierci. A jeśli było coś czego Tom się bał, to była to właśnie śmierć. Istnieje człowiek, który ma imię i nazwisko, adres, znajomych, przyzwyczajenia, ulubione potrawy, kolory, książki... i nagle tego człowieka już nie ma. Wystarczy sekunda. Serce przestaje bić, krew krążyć, płuca pompować powietrze... Koniec. Tom jakoś nie był w stanie uwierzyć w to, co mówiła Agnes o życiu pozagrobowym. Bo żeby w to uwierzyć, najpierw trzeba było uwierzyć w Boga. A tego Riddle nie był w stanie zrobić.
Co prawda do śmierci nie zawsze prowadziła starość. Jego matka nie była przecież stara w chwili śmierci, ale to już inna sprawa... Dla tak młodego człowieka, jakim był Tom, śmierć nierozerwalnie kojarzyła się ze starością. O tym przedwczesnym „zejściu” po prostu starał się nie myśleć.
Dlatego postanowił sobie, że zacznie szukać eliksirów, które powstrzymują starzenie się, a jeśli takich nie ma, to spróbuje je wynaleźć. I postanowił sobie coś jeszcze... zrobi wszystko, żeby nie umrzeć.

***

Te wakacje minęły jakoś bardzo szybko. Tom wściekał się w duchu, że czas jest bardzo złośliwy. Kiedy nie mógł się doczekać pierwszego roku nauki w Hogwarcie, wlókł się w nieskończoność. Teraz, kiedy dzięki Wiktorowi chyba po raz pierwszy w życiu czuł się w swoim sierocińcu dobrze, lato przeleciało błyskawicznie, zostawiając mu jedynie wspomnienia.

Na szczęście Goldsteinowie wrócili jakimś cudem (tego określenia użył akurat Wiktor; Tom za nim nie przepadał) do Anglii cali i zdrowi. Wujek Wiktora się jednak nie odnalazł. Tom był niemal pewny, że mężczyzna nie żyje, ale oczywiście nie mówił o tym przyjacielowi, który żył jeszcze nadzieją...
Kolejne przekleństwo ludzkości – nadzieja. Riddle słuchał Wiktora powtarzającego, że jego wuj na pewno się odnajdzie, skoro nie teraz to za jakiś czas, i było mu naprawdę żal przyjaciela. Po co się łudzić? Człowiek niepotrzebnie cierpi dwa razy – gdy wydarzy się jakieś nieszczęście i kiedy jego oczekiwania na poprawę sytuacji się nie spełnią. Najlepiej od razu pogodzić się z faktami i próbować stawić im czoła. Wtedy rozczarowanie jest jednorazowe i łatwiej jest się pozbierać. Ale Wiktor zdawał się tego nie rozumieć.
- Zobaczysz – mówił jeszcze w pociągu, który wiózł ich na piąty rok nauki w Hogwarcie – lada dzień dostanę sowę z domu, że z wujkiem wszystko w porządku. Pewnie oddelegowali go gdzieś na front, może do Francji, i nie ma jak się z nami skontaktować.
- Jasne, stary – odpowiadał niezmiennie Tom. Jakoś nie mógł się zmusić do wygarnięcia Puchonowi całej prawdy prosto w oczy. Wiktor był... zbyt naiwny i prostoduszny. Nie zniósłby prawdy.

Między innymi dlatego Tom nigdy nie powiedział mu o poszukiwaniu Komnaty Tajemnic. Goldstein zaraz dociekałby, dlaczego Riddle chce ją znaleźć. A kiedy już by się dowiedział, wmawiałby Tomowi, że ten wcale nie chce pozbyć się szlam z Hogwartu.
Przyjaciel zawsze szukał w ludziach tego, co dobre, i uważał, że w każdym coś takiego można dostrzec. Riddle często zastanawiał się, jak Wiktor – przecież inteligentny i dojrzały chłopak – może się aż tak mylić; choćby w stosunku do samego Toma. W nim nie było dobra, a mimo to Puchon uparcie wierzył, że jest.
Dlatego Ślizgon bał się o Wiktora. Bo dobro to słabość. A dla ludzi słabych nie ma miejsca na świecie. Wystarczy spojrzeć na jego matkę. Gdyby nie zakochała się w tym przeklętym mugolu, nie wyszłaby za niego, nie zaszłaby z nim w ciążę i nie umarłaby.
I... nie urodziłaby jego, Toma. Czasem, kiedy chłopaka nachodziły czarne myśli, zastanawiał się, czy tak nie byłoby lepiej. I dla niego, i dla świata.

***

Piąty rok polegał na powtórkach materiału z poprzednich czterech lat, przeplatanych z nowymi wiadomościami. Nawet Tom miał pewne kłopoty, żeby nadążyć za tempem pracy nauczycieli. A skoro on miał problemy, to łatwo można sobie wyobrazić, jak wiodło się jego kolegom. Gdyby nie pomoc Riddle’a, mało który z nich zdołałby zaliczyć choćby jednego suma. Skąd ja mam tyle cierpliwości? – zastanawiał się Tom, po raz kolejny objaśniając Jackowi, dlaczego w 1289 roku zwołano Międzynarodową Konferencję Magów, i po jaką cholerę w ogóle mają się tego uczyć.
- Poddaję się – stwierdził w końcu Jack. – Uprzedziłem już w domu, że pewnie nie zdam suma z historii, i nic mnie to nie obchodzi.
Tom się rozzłościł.
- To ja marnuję pół dnia, żebyś to wreszcie zapamiętał, a ty mi teraz oświadczasz, że masz dość? Nic z tego, siadaj!
- Ale...
- Siadaj – powiedział Tom bardzo cicho i spokojnie.
I chyba właśnie ten dziwny spokój w jego głosie zadziałał; Jack posłusznie usiadł. Po kolejnych dwóch godzinach Riddle stwierdził, że to on ma dosyć.
- Zamierzasz uczyć się historii w szóstej klasie? – zapytał kolegę z rezygnacją.
- Coś ty, jeszcze nie upadłem na głowę.
- Dobra – rzekł Tom z ciężkim westchnieniem. – To co jeszcze miałem ci wyjaśnić?
Jack uśmiechnął się łobuzersko.
- Zaklęcie Redukujące. Wiesz, zupełnie nie mogę tego zapamiętać. Jak trzeba tym nadgarstkiem...
I tak wyglądało wiele dni. Wiktor, kiedy na krótkie chwile zapomniał o swoim wujku, żartował, że Dippet powinien wypłacać Riddle’owi pensję za wakat nauczyciela.

***

Tom siedział w pustym pokoju wspólnym nad swoją mapą Hogwartu. Wczoraj skończył przeszukiwać klasę do zaklęć. Na pierwszym piętrze została mu jeszcze łazienka dla dziewczyn. I lepiej było to zrobić teraz, podczas ferii świątecznych, kiedy mało kto został w zamku. Normalnie kręciło się tam mnóstwo dziewczyn.
W nocy, kiedy wszyscy poszli spać, dotarł do toalety. Pokonując skrępowanie otworzył drzwi. Ku jego zadowoleniu były dobrze naoliwione i nie skrzypiały.
No i co teraz? Gdzie mam szukać?
Na zdrowy rozum tajne wejście najlepiej byłoby ukryć w którejś z kabin. Z tą myślą Tom zaczął otwierać wszystkie kabiny i dokładnie każdą przeszukiwać. Nie znalazł absolutnie nic, może poza korozją na rurach.
- Niech to cholera weźmie – mamrotał pod nosem. – Ja nie mam pięćdziesięciu lat na szukanie tej przeklętej komnaty.
A może by tak sprawdzić umywalki? Nie, idiotyzm. Ale z drugiej strony, co mu pozostało... Świecąc sobie różdżką oglądał każdy zlew i kran. Zrezygnowany zabrał się do ostatniej umywalki. Nagle, kiedy obmacywał kran, wyczuł coś dziwnego pod palcami. Schylił się i przyjrzał uważnie. Na boku kranu był wydrapany malutki wąż. Symbol Slytherina.
Tom poczuł gorąco w okolicach serca. Znalazł! Gdyby wierzył w Boga, pewnie zacząłby mu dziękować. A że nie wierzył, po prostu roześmiał się na głos.
Szybko się jednak opanował. To że znalazł wejście, nie oznaczało jeszcze, że będzie potrafił je otworzyć.
- Alohomora – mruknął, celując różdżką w węża. Nic. Podrapał się po głowie, czując, że zaczyna go ogarniać panika. Spróbował nacisnąć na wydrapane zwierzę. Dalej nic.
Przez jakąś godzinę stukał, pocierał, pchał i robił wszystko, co tylko przyszło mu do głowy. Bez skutku. W końcu się poddał. Zbliżała się trzecia w nocy, a on był zmęczony, spocony i bardzo zirytowany. Teraz jestem zbyt wściekły, pomyślał. Jeszcze przez przypadek uszkodzę wejście.
Ociągając się wyszedł z łazienki. Wróci tu jutro, jak trochę się uspokoi.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 18:22, 22 Paź 2005    Temat postu:

CZĘŚĆ VIII – ROZMOWA Z WĘŻEM

Następnej nocy również próbował otworzyć Komnatę. I następnej, i następnej. Aż do końca ferii. Żadne jednak działania ani zaklęcia nie przynosiły rezultatu. Może po prostu to nie ja jestem tym dziedzicem, pomyślał w końcu. To było jedyne rozsądne wyjaśnienie. Ale z drugiej strony dlaczego udało mu się znaleźć wejście? Gdyby nie chodziło o niego, chyba w ogóle nie zobaczyłby tego węża. Musiało chodzić o niego!
Cała sprawa z Komnatą bardzo utrudniała mu życie, bo sumy zbliżały się wielkimi krokami, było mnóstwo nauki, a jemu trudno było skupić się na czymkolwiek poza rozpaczliwym pragnieniem otwarcia Komnaty Tajemnic. Każdej nocy, kiedy położył się już do łóżka, śniło mu się, że wreszcie mu się to udaje. Wrota powoli się otwierały. Tom czuł straszne podniecenie i radość. Bardzo chciał wejść już do środka, i nie mógł się doczekać, kiedy drzwi wreszcie się rozsuną. Sen powtarzał się regularnie i zawsze kończył się tak samo: gdy robił w końcu krok w stronę Komnaty, nagle się budził. Zupełnie, jakby jakaś siła chciała go powstrzymać. Riddle’a strasznie to denerwowało.

***

Pod koniec marca Tom nie posunął się ani o krok dalej w kwestii Komnaty. Chodził coraz bardziej skwaszony i w końcu Wiktor zaczął coś zauważać. Na razie udawało się Tomowi zwalić wszystko na stres przedegzaminowy, ale wiedział, że to nie może trwać wiecznie. Mam dwa wyjścia, myślał. Albo znajdę wejście do Komnaty, albo dam sobie z tym spokój i przestanę sobie nią zawracać głowę. Wiktor ma teraz dość własnych problemów, żeby przejmować się jeszcze mną.
Ostatni dzień marca przypadał w piątek. W tym dniu Ślizgoni razem z Puchonami mieli dwie godziny opieki nad magicznymi stworzeniami.
Profesor Canis przygotował dla każdego z nich małe stoliki, na których stały pojemniki z rzędami otworów na wszystkich ścianach, szkicowniki i małe pudełka z różnymi dziwnymi substancjami.
- Od dzisiaj – zaczął nauczyciel – zaopiekujecie się wężami. Każdemu z was zostanie przydzielony wąż, którego będziecie karmić, i w ogóle się nim zajmować przez cały miesiąc.
Tom skrzywił się lekko. Nauczyciel zawsze był tak cholernie *precyzyjny*. Co niby ma znaczyć „i w ogóle się nim opiekować”? Mają te węże trzymać w pokojach czy jak?
- Zapewne wiecie – ciągnął tymczasem profesor – że węże są stworzeniami kojarzonymi głównie z czarną magią. Moim zdaniem niesłusznie. Ich jad jest składnikiem wielu eliksirów leczniczych, podobnie zresztą jak skóra czy oczy. Te okazy, które tu macie, nie są szczególnie rzadkim gatunkiem. Nie są też jadowite. Chcę po prostu, żebyście nauczyli się obchodzić z tymi zwierzętami właściwie. Węże wymagają delikatności, bo ich ciała łatwo uszkodzić. Nie muszę chyba mówić, że abyście zaliczyli to zadanie na pozytywną ocenę, wąż musi być żywy? Dzisiaj zapoznacie się z nimi, sporządzicie ich szczegółowy opis i rysunek. Macie też przygotowane różne rodzaje pożywienia; musicie odnaleźć to, które wasz pupil lubi najbardziej. Zabierajcie się do pracy.
Uczniowie, zwłaszcza dziewczyny, wymieniali zatrwożone spojrzenia. Tom nie widział w wężach nic strasznego, więc szybko podszedł do swojego stolika i otworzył pojemnik z otworami. Jego okaz był mały i czarny. Miał lśniącą skórę, która sprawiała wrażenie mokrej, ale w rzeczywistości była sucha. Piękny, pomyślał Riddle. Pewnie wyciągnął rękę i delikatnie pogłaskał zwierzę. Nie zwracał uwagi na kolegów, którzy bali się dotknąć swoich podopiecznych. Wąż Toma podniósł łeb i spojrzał na chłopaka. Riddle zmarszczył brwi. Mógłby przysiąc, że wąż do niego m r u g n ą ł. Tyle tylko że to było niemożliwe, bo z tego co Tom wiedział, węże nie mają powiek. Do licha, zaczynam mieć halucynacje przez te nerwy z Komnatą, pomyślał z pewnym niepokojem. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, były kłopoty z umysłem...
Postanowił wziąć się w garść i zorientować się, co jego wąż lubi jeść najbardziej. Zaczął przeglądać zawartość mniejszych pojemniczków ustawionych na stoliku. Były tam różne „apetyczne” rzeczy jak na przykład larwy owadów, martwe myszy i inne tego rodzaju smakołyki. Brr...
- Co ja ci mam dać? – mruknął chłopak do siebie. Wąż syknął coś, a Tom z przerażeniem zorientował się, że... zrozumiał, co zwierzę chciało p o w i e d z i e ć. „Jessstem za mały, żeby jeśść mysszy. Najbardziej ssmakują mi te duże czarne pająki. Gdybyśśś dał mi terazss jednego, byłbym wdzięczny...”
Oczy Toma rozszerzyły się do wielkości mniej więcej spodków do herbaty. Zaczął szybko oddychać. Czy ja właśnie... rozmawiałem z... wężem...?! Nie! Coś zdecydowanie jest ze mną nie tak! Widać za dużo nauki, nawet jak na mnie. Od dzisiaj koniec z zakuwaniem. Do sumów umiem już wystarczająco dużo. Muszę odpocząć. I wtedy znowu to usłyszał...
Cichy syk, a potem zaraz słowa. Ale one pojawiły się jakby... w jego głowie. „Nie chcę sssię narzucać, ale naprawdę zjadłbym cośś...”
Tom potrząsnął głową. Teraz był pewny, że coś usłyszał.
- Cz-czy ty mówisz do mnie? – zapytał węża, myśląc jednocześnie „co ja do cholery wyprawiam?!”. Tymczasem...
„Nie widzę tu nikogo innego... Jak masssz na imię?”
O, do licha... To NIE były żadne złudzenia. On słyszał głos węża i rozumiał jego... Co właściwie rozumiał? Słowa, myśli węża? Obie możliwości tak samo niedorzeczne. Spojrzał znowu na swojego podopiecznego. Wydawało mu się, że ten patrzy na niego trochę ironicznie, a trochę przyjaźnie. Ale to przecież idiotyzm. Węże nie mogą patrzeć ironicznie ani przyjaźnie... Chociaż z drugiej strony w tym pokręconym świecie czarodziejów wszystko było w zasadzie możliwe. No dobra, mała próba... Rozejrzał się tylko dyskretnie czy nikt nie patrzy. Na szczęście koledzy byli zajęci swoimi zwierzakami.
- Ee, nazywam się Tom Riddle. A ty?
Chwila ciszy.
„Tom... nawet ładnie. A moje imię? Nie wiem. Ty mussisssz mi je nadać...”
- A-ale jak to się dzieje, że cię rozumiem? Czy wszyscy czarodzieje to potrafią?
„Nie... To rzadka umiejętnośśść. Kiedyśśś sssłyszałem, że był wielki czarodziej, który jako pierwsszy zaczął rozumieć nasssz język...”
Tom poruszył się niecierpliwie. Czyżby chodziło o...
- Salazar Slytherin?
„Taaak... Ssssslytherin... Po nim niewielu to umiało. Tylko ci, którym przekazał ssswoją krew... ”
Jeszcze jedna rzecz łącząca mnie z Salazarem, pomyślał Riddle. Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł... Ten wąż wydrapany na kranie w łazience na pierwszym piętrze... Może trzeba spróbować powiedzieć coś w języku węży? Ale właściwie JAK się mówi w języku węży?
- S-słuchaj, jak ja właściwie z tobą rozmawiam?
Wydało mu się, że wąż zachichotał cicho.
„Normalnie, Tom. Nie rozumiem, o co pytassz.”
Riddle sam tego nie rozumiał, więc postanowił więcej nie drążyć tego tematu. Miał już kolejny sposób na otwarcie Komnaty, i teraz trudno mu było myśleć o czymkolwiek innym. Podskoczył, kiedy poczuł na ramieniu dłoń nauczyciela.
- Jak idzie, Tom? Czemu nawet nie zacząłeś rysunku?
- Eee, ja właśnie...
- A wiesz już, co twój wąż najbardziej lubi jeść?
Riddle milczał przez minutę.
- No... właściwie to... - Potem z jednego z pojemników wyjął czarnego pająka i położył swojemu podopiecznemu przed „nosem”. Zwierzę zręcznie chwyciło pająka i połknęło go.
„Dzięki, Tom. Ale jessstem jesszcze głodny... mógłbyśśś...?” Chłopak posłusznie wyjął kolejnego pająka i wrzucił do pudełka z wężem.
„Mmm... Wssspaniałe...”
Ślizgon obejrzał się na profesora. Ten kiwał głową z aprobatą.
- Widzisz, Tom? Aż syczy z zadowolenia.
- Taak – odparł Tom i uśmiechnął się z lekkim oszołomieniem. – Aż syczy...

Kiedy lekcje wreszcie dobiegły końca, Riddle wpadł jak burza do pokoju wspólnego i chwycił „Historię Hogwartu”.
- Kurczę, ile jeszcze razy będziesz czytał tę głupią książkę? – dobiegło go pytanie Charona. Tom machnął tylko ręką i pędem pognał na korytarz. Nie potrzebował teraz świadków. No tak, jak mógł to wcześniej przeoczyć?

„...Salazar Slytherin był najprawdopodobniej pierwszym w historii czarodziejem, który posiadł umiejętność rozmawiania z wężami. Odtąd ten dar ujawnia się niezwykle rzadko, prawie wyłącznie wśród potomków tego założyciela Hogwartu...”

Riddle zamknął książkę i opadł na ławkę w korytarzu na pierwszym piętrze. Rzucił okiem na drzwi prowadzące do łazienki dziewcząt. Tam... tam była Komnata. Jego dziedzictwo.
Drzwi się otworzyły. Wyszły przez nie dwie Gryfonki z siódmej klasy. Obrzuciły Toma pogardliwym spojrzeniem i wróciły do przerwanej rozmowy.
- No i wiesz, powiedziałam mu, że skoro nie chce poświęcać mi tyle uwagi, to nie będę się z nim dłużej spotykać.
- Ech, racja. Dlaczego dla facetów quidditch jest najważniejszy?
Tom skrzywił się z niesmakiem. Te ich problemy były po prostu żałosne. Niedobrze mu się robiło, gdy słuchał tych bzdetów... Czy one nie mają ciekawszych tematów?
Kiedy dziewczyny zniknęły za rogiem, rozejrzał się uważnie. Nikogo więcej nie było. Ani na korytarzu, ani w łazience. Teraz albo nigdy. No cóż, jako prefekt zawsze mógł powiedzieć, że przepędził stamtąd wścibskich pierwszoroczniaków czy coś w tym stylu...
Riddle wszedł do środka. Zbliżył się do umywalek i pochylił nad ostatnią z nich. Niepewnie dotknął symbolu węża na kranie. Wziął głęboki oddech.
- E... Otwórz się... – zaczął, czując się przy tym dość głupio.
Nic. Znowu ogarnęła go bezsilna złość. Wszystko na nic! Chociaż... nie przyłożył się do tego zbytnio. Może powiedział to po angielsku? Musi sobie wyobrazić, że ma przed sobą żywego węża. Tak. Jeszcze raz spojrzał na mosiężny kran. Starał się nie mrugać powiekami; oczy zaczęły go szczypać, obraz rozmywał się. Udało się, wąż począł jakby falować, poruszać się. Teraz miał przed sobą WĘŻA.
- Otwórz się! – rozkazał, i teraz wyraźnie usłyszał, że z jego ust wydobyło się syczenie.
Kran rozjarzył się białym blaskiem. Zaczął się powoli obracać. Cała umywalka poruszyła się, po czym znikła, ukazując wylot olbrzymiej rury. Tom cofnął się, czując dreszcz podniecenia. To było to...
W ostatnim przebłysku rozsądku rzucił jeszcze zaklęcie blokujące na drzwi do łazienki. Nie potrzebował świadków. Potem wskoczył do środka rury.

Z bardzo dużą prędkością pomknął ciemną rurą, której ściany były obrzydliwie śliskie. Obijając się na zakrętach nabił sobie parę sporych siniaków. Zastanawiał się, jak głęboko pod ziemię wiodą te korytarze.
W pewnym momencie rura stała się prawie pozioma; Tom zwolnił i po chwili wylądował na dnie tunelu. Powoli wstał i sięgnął po różdżkę. Nie był pewien, czego może się spodziewać.
- Lumos! – szepnął.
Nie zastanawiając się dłużej, ruszył przed siebie. Było bardzo ciemno i różdżka niewiele oświetlała. Cisza panująca w korytarzu przytłaczała; jedynym odgłosem był trzask pękających pod stopami Toma kości małych zwierząt, najpewniej myszy. Doszedł do łagodnego zakrętu. Od tego momentu tunel wciąż zmieniał kierunek. Riddle’a to niepokoiło, bo nie wiedział, czy znajdzie potem drogę powrotną.
W końcu, po dwudziestym zakręcie zobaczył mur, na którym wyrzeźbiono dwa splecione ze sobą węże. Ich wielkie oczy połyskiwały szmaragdowym blaskiem. Jak żywe, pomyślał Tom. Zamrugał szybko powiekami. Teraz, kiedy dotarł już do celu, stracił pewność siebie. Nie był przekonany, czy dobrze robi. Ale poświęcił prawie dwa lata na znalezienie Komnaty. Nie mógł zaprzepaścić całego swojego wysiłku przez zwykłe tchórzostwo.
- Otwórz się – mruknął, a raczej zasyczał cicho.
Mur rozsunął się, rozdzielając węże. Nie było odwrotu. Wszedł do środka. Przepraszam, Wiktorze.

Komnata była ogromna. Wypełniała ją zielonkawa poświata. Sklepienie opierało się na kamiennych kolumnach ozdobionych splecionymi wężami. Piękna. Mroczna i piękna. Tom otworzył usta w niemym podziwie. W całym pomieszczeniu unosiła się magia tak silna, że aż zapierało mu dech w piersiach. Takiej magii nie wyczuwało się w żadnym innym miejscu Hogwartu. Na samym końcu Komnaty majaczył niewyraźnie jakiś kształt, chyba posąg. Riddle z bijącym sercem rzucił się w tamtym kierunku.
To był rzeczywiście posąg. Olbrzymia figura bardzo starego czarodzieja z długą brodą. Salazar Slytherin... Biła od niego siła; magiczna aura. Chłopak poczuł, że dygocze z radości. Ale nagle przypomniał sobie, że legenda Komnaty Tajemnic wspomniała coś o uwięzionej w jej wnętrzu grozie. O czymś, co miało pomóc w oczyszczeniu Hogwartu ze szlam...
Coś podpowiedziało mu, co robić. Po krótkim namyśle przemówił w języku węży; nie zastanawiał się jednak długo nad słowami – płynęły prosto z jego serca.
- Slytherinie, największy z Czwórki Hogwartu, przemów do mnie!
Zamarł, kiedy kamienna twarz posągu drgnęła. Usta otwierały się szerzej i szerzej. Coś... ruszało się wewnątrz ciemnej dziury, która powstawała. Tom przyglądał się temu z fascynacją. Usta posągu rozwarły się do końca. Na posadzkę z gracją opadł olbrzymi, jadowicie zielony wąż z przypominającą koronę naroślą na głowie. Tom oczywiście wiedział co to jest. Król węży. Bazyliszek.
Wąż podpełzł do Toma.
„Więc jesteśśś... panie... Tak długo czekałem...”
Riddle zauważył, że wąż odwraca łeb tak, żeby nie patrzeć na Toma. Nie chce zrobić mi krzywdy, uświadomił sobie.
- C-czekałeś na mnie? – zapytał, starając się, aby jego głos zabrzmiał pewnie.
„Taaak... Moim przeznaczeniem jesst ci ssssłużyć. Rozsskazuj, Dziedzicu Ssslytherina...”
Rozkazuj? Tom nie był przygotowany na tak szybki obrót wydarzeń. Nawet nie zdążył pomyśleć, czego tak dokładnie oczekuje od potwora. Po prostu NIE WIEDZIAŁ. Wiedział tylko, że nie powinien tej słabości okazać przed bazyliszkiem.
- Jeszcze nie czas. Ale niedługo będziesz mi potrzebny. Gdy nadjedzie właściwy moment, wrócę tu po ciebie.
„A wtedy...”
- Tak. Wtedy wypełnisz swoje zadanie.
„Dobrze. Czy odprowadzić cię do wyjśśśścia, panie?”
- Tak – odparł Tom już dużo spokojniej. Wąż chce mu służyć. Teraz musiał się tylko zastanowić, jak będzie wyglądać oczyszczanie szkoły ze szlam. Ułożenie planu wymagało trochę czasu.
Ruszyli korytarzem w drogę powrotną. Tom o dziwo nie miał problemów z odnalezieniem właściwej trasy. Kolejny dowód, że miał to w genach. Gdy dotarli do wylotu rury, Riddle zaczął się zastanawiać, jak ma się wdrapać na górę.
„Pozwól, że ci pomogę...” , odezwał się wąż. Chłopak nagle poczuł, że coś go unosi i zaraz mknął tunelem ku światełku, które migotało niewyraźnie u wyjścia z rury. Siedział na wielkim łbie bazyliszka.
Po chwili byli na miejscu. Wąż delikatnie postawił go na posadzce łazienki dla dziewcząt.
„Zssatem do zobaczenia, Dziedzicu Ssslytherina”.

Tej nocy Tom nie spał. Cały czas zastanawiał się, jak przeprowadzić „odszlamianie”. Przecież gigantyczny wąż nie mógł poruszać się po zamku niezauważony. Chyba że... No oczywiście! Rury! W całym Hogwarcie była potężna sieć kanalizacyjna. To był sposób.
Ale musiał z tym jeszcze poczekać. Do sumów. Po egzaminach... zacznie się dzieło jego życia.

***

Cały kwiecień Tom starał się nie myśleć o Komnacie. Uczył się. Chciał zdać sumy jak najlepiej. Na szczęście w tym roku egzaminy przypadały na sam początek maja. Potem zostaną mu więc prawie dwa miesiące na przeprowadzenie tego, co zamierzał.
Czas wolny od nauki Riddle spędzał na błoniach Hogwartu w towarzystwie Wiktora. Wolał trzymać się od Komnaty z daleka, bo strasznie go kusiło, żeby ponownie do niej wejść. A to byłoby zbędne ryzyko, na które nie mógł sobie pozwolić.

***

Tom zdawał sumy ze wszystkich przedmiotów oprócz wróżbiarstwa. Wiedział, że poszło mu doskonale. Egzaminatorzy byli zachwyceni swobodą, z jaką posługiwał się różdżką. Testy pisemne również nie sprawiły mu najmniejszych kłopotów.
- A jak z tobą? – zapytał Wiktora, kiedy spotkali się po ostatnim egzaminie.
Puchon uśmiechnął się lekko. Tom zauważył, że ma podkrążone oczy. Pewnie nie sypiał, bo martwił się o zaginionego wuja i rodziców, którzy co jakiś czas wyruszali do Polski na poszukiwania. Na razie bezskutecznie.
- Myślę, że poszło mi całkiem nieźle. Trochę pozapominałem z historii i zawaliłem wróżenie z fusów, ale za to transmutacji dostanę dodatkowe punkty. Zaklęcia i zielarstwo też w porządku.
- To świetnie, stary – rzekł Tom, choć myślami był już daleko. A konkretnie kilkanaście kilometrów pod Hogwartem. W Komnacie Tajemnic.

Następnego wieczoru zostawił kolegów, opijających się kremowym piwem dla uczczenia zakończenia sumów, i wymknął się cichcem z pokoju wspólnego.
Łazienka była pusta. Otworzył Komnatę i wezwał do siebie bazyliszka.
- Przybądź do mnie. Już czas – zasyczał. Po kilku minutach z głębi tunelu dobiegł go głos węża. Zielony łeb wynurzył się w otworu. Gad cały czas przymykał oczy, nie chcąc zabić swojego pana.
„Jesstem, panie... Żądaj...”
- Posłuchaj mnie uważnie. Możesz przemieszczać się rurami po całym zamku. Chcę, żebyś atakował tylko uczniów niemagicznego pochodzenia, rozumiesz? To bardzo ważne. TYLKO szlamy. No i oczywiście nie daj się złapać. Jeśli przypadkowo zobaczy cię uczeń magicznego pochodzenia, to trudno, pozbądź się go. Ale nigdy ich pierwszy nie atakuj.
„Oczywiśście, panie. Będzie jak rosszkażesz...”
- Dobrze. Więc idź.
„Taaak...”

- Gdzie byłeś, Tom? – zapytał Bob, kiedy Ślizgon wrócił do pokoju wspólnego.
- Miałem ochotę się przejść. Urządziliście tutaj ruderę gorszą niż w Gospodzie Pod Świńskim Łbem – burknął Riddle, kopiąc najbliższą butelkę po piwie kremowym.
- Hej, panie prefekcie, daj spokój – żachnął się Jack. – Sumy dobiegły końca. Mamy się z czego cieszyć.
Tomowi przypomniało się, skąd przed chwilą wrócił. Uśmiechnął się do siebie.
- Racja, chłopie. Macie jeszcze piwo?
Koledzy wymienili zaskoczone spojrzenia.
- No, no... czyżby doskonały Tom Riddle wreszcie stawał się normalnym człowiekiem? – zażartował Charon i rzucił Riddle’owi butelkę.
Tom nie odpowiedział.

***

Przed końcem maja Hogwartem wstrząsnęła seria tajemniczych ataków na uczniów niemagicznego pochodzenia. Kilkoro zostało spetryfikowanych, a reszta miała ciężkie rany, które nie chciały się goić z powodu dziwnej substancji powodującej ropienie i gorączkę. Nauczyciele podejrzewali, że sprawcą jest jakieś jadowite zwierzę, najprawdopodobniej wąż. Ale teoria węża nie wyjaśniała spetryfikowanych uczniów...
Tak czy inaczej, szkołę opanowała psychoza. Dzieci i pedagodzy nie ruszali się nigdzie w grupach mniejszych niż pięć osób. Sporo lekcji było odwoływanych, a na te, które się odbywały, uczniów prowadzili profesorowie. Obowiązywał zakaz poruszania się po zamku po dwudziestej. Nauczyciele przeszukiwali całą szkołę w poszukiwaniu owego tajemniczego stworzenia, ale bez skutku.
Rozkwitł handel amuletami mającymi rzekomo zabezpieczać przed atakiem potwora. Mimo tłumaczeń profesorów o nieskuteczności takich środków, większość uczniów nosiła na szyjach zęby smoka czy inne tego typu „ozdoby”.
Szybko też zauważono, że celem napaści są uczniowie z mugolskich rodzin. Tych było w szkole naprawdę dużo, więc wszyscy z niepokojem czekali na rozwój wypadków.
Spora część dzieci chciała opuścić szkołę przed zakończeniem roku.

***

Do wakacji zostały dwa tygodnie. Tom otworzył Komnatę i wezwał bazyliszka. Chciał mu wydać dyspozycje. Jak zwykle nie musiał długo czekać. Wąż niemal od razu pojawił się przed nim.
W tym momencie z jednej z kabin rozległ się cichy odgłos, jakby ktoś pociągał nosem. Tom zesztywniał. Bazyliszek przechylił głowę w bok. Drzwi kabiny otworzyły się i wyjrzała zza nich dziewczyna.
- Hej, to jest łazienka dla dziew... – To było wszystko, co zdążyła powiedzieć. Chwilę później osunęła się na posadzkę. Bazyliszek bezszelestnie przemknął obok Toma i podpełzł do ciała dziewczynki. Riddle zrozumiał – musiała spojrzeć wężowi w oczy. Teraz gad okrążał ją i przyglądał się jej z pewną ciekawością i jakby łakomie.
- Odsuń się – powiedział Tom cicho. Bazyliszek natychmiast posłuchał.
Tom podszedł do nieruchomego ciała i pochylił się nad nim. Dziewczyna była tęga i niezbyt ładna. Nosiła bardzo grube okulary, które teraz spadły jej z nosa. Włosy przypomniały ciemną strzechę słomy. Na jej zaczerwienionej i opuchniętej twarzy nie zaschły jeszcze łzy. Musiała się tu z jakiegoś powodu ukryć, pomyślał Tom. Znał tę dziewczynkę z widzenia. Była rok albo dwa młodsza od niego. Z tego co pamiętał, wołali na nią Marta. Jej szare oczy patrzyły na Toma mętnie. To było dość nieprzyjemnie, więc Riddle delikatnie opuścił jej powieki. Dobiegł go syk bazyliszka:
„Wyczuwam w niej sssszlamowatą krew...”
Szlama... No cóż, w takim razie...
- Dobrze się stało, że właśnie ona jest tą pierwszą.
„Pierwssszą...? Przecieżssszz...”
- Pierwszą śmiertelną – wyjaśnił Tom. – Wszyscy, których dotąd zaatakowałeś, żyją.
Wąż drgnął.
„Wybacz, panie... To...”
Riddle machnął niecierpliwie ręką.
- Nieważne. I tak przewieźli ich do Szpitala Świętego Munga. Nie wrócą do Hogwartu i właśnie o to chodziło. Oby tak dalej. A teraz wracaj do Komnaty, na dzisiaj już dość. Muszę stąd uciekać, zanim ktoś ją znajdzie.
Bazyliszek posłusznie zawrócił i po chwili mignął już tylko koniec jego ogona.
Tom wyszedł z łazienki. Na szczęście nikogo nie było na korytarzu. Zszedł na dół, starając się nie okazywać ekscytacji. W Holu Głównym zderzył się z Wiktorem.
- Tom, do diabła, gdzie ty się podziewałeś?! – wydyszał Goldstein, łapiąc się za serce. – Od prawie godziny latam po zamku i cię szukam!
- Stało się coś? – zdziwił się Riddle. Przyjaciel popatrzył na niego jak na wariata.
- Zaczęła się kolacja, a ciebie nie było w Wielkiej Sali. Myślałem... – Urwał. – No, wiesz...
Tom zrozumiał i roześmiał się.
- Myślałeś, że dorwał mnie potwór?
- To nie jest śmieszne – skarcił go Wiktor.
- Racja, przepraszam, stary. To co, zostało dla mnie trochę puddingu?
Kiedy szli do Wielkiej Sali, Tom pomyślał, że Wiktorowi naprawdę na nim zależy. Ryzykował samotne poszukiwania, bo się o niego martwił. A ja zawiodłem jego zaufanie, przemknęło mu przez głowę, zanim zdążył stłumić wyrzuty sumienia. Och, Wiktor, gdybyś tylko wiedział...

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
A.C.Chris
Charłak



Dołączył: 31 Paź 2005
Posty: 24
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z szuflady ...

PostWysłany: Śro 9:54, 02 Lis 2005    Temat postu:

może ktoś mi powiedzieć czemu ja tego nie czytałam wcześniej?? dlaczego??? .... dobra to ja teraz sie wezme w garsc i to przeczytam ....

< A.C.Chris czyta i czytai czyta, troche zła na Ate... która mi tu spoljeruje kiedy ja nie wiem nic na temat treści VI części ale co tam ... >

Teraz spróbuje napisac konstruktywny komętarz ... a wiec bardzo mi sie podoba :) ... naprawde ... jakoś nie przepadam za ff w których głółwną postacia jest Tom Ridle vel Valdemort ... ( no chyba że są to parode) ale to mnie wciągneło i w jakiś sposob urzekło sama nie wiem dladczego ... może dlatego że wszystko zaczyna sie od tych słów „…Żegnaj, synku, i pamiętaj, że bardzo Cię kochałam. Mama”. ... sama nie wiem ... powiem tylkon żę czekam niecierpliwie na następne częsci ...

pozdrawiam ( spiąca ) A.C.Chris


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 19:22, 12 Lis 2005    Temat postu:

Dziękuję za komentarz. Zgodnie z życzeniem - kolejna część :]

CZĘŚĆ IX – POJEDYNEK SPOJRZEŃ I POŻEGNANIA

Z samego rana Toma obudził przeraźliwy wrzask. Usiadł półprzytomny na łóżku, rozsunął zasłony i spojrzał na swoich kolegów. Charon, Jack, Stan i Bob patrzyli po sobie zdezorientowani.
- Co się dzieje? – zapytał Bob, trąc jednocześnie oczy.
- Nie wiem, ale trzeba sprawdzić – rzekł Tom, udając, że jest równie zaskoczony jak jego współlokatorzy. Wstał i owinął się szlafrokiem. Pozostali chłopcy również wyskakiwali z łóżek. W tym momencie do ich dormitorium wpadł jeden z prefektów naczelnych.
- Riddle, rusz się! – krzyknął, wyraźnie czymś przestraszony. – Wszyscy prefekci mają natychmiast stawić się na pierwszym piętrze. Ale już! – Potem rzucił okiem na resztę Ślizgonów. – A wy macie tu zostać. To polecenie dyrektora.
Tom posłusznie ruszył za starszym kolegą. Przypomniał sobie na szczęście, że musi udawać ciekawość.
- Co się stało? Była kolejna napaść?
Prefekt naczelny zbladł jeszcze bardziej i w milczeniu skinął głową.
- Ale tym razem jest inaczej – wykrztusił po chwili. – Tym razem... potwór kogoś zabił.
Riddle już od wczoraj obmyślał swoją reakcję na tę wiadomość, bo wiedział, że kiedy znajdą dziewczynę, prefekci zostaną wezwani na miejsce „wypadku”. Teraz wciągnął głośno powietrze i wytrzeszczył oczy.
- C-co?!
Starszy kolega rzucił mu ponure spojrzenie.
- Zaatakował dziewczynkę w łazience na pierwszym piętrze. Piętnaście minut temu znalazła ją dziewczyna z drugiej klasy.
- O rany – jęknął Tom i przyspieszył kroku. Miał nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt teatralnie.
W końcu dotarli na miejsce. W łazience stała zbita grupka prefektów z każdego domu; wszyscy byli bladzi i przerażeni, jedna dziewczyna płakała. Ślizgon przepchnął się do pierwszego rzędu. Marta leżała w takiej pozycji, w jakiej zostawił ją wczoraj. Na jej skórze pojawiły się już sinawe plamki, usta też były ciemnofioletowe.
Nad jej ciałem pochylał się właśnie profesor Dumbledore. Przyłożył do jej szyi dwa palce, szukając pulsu. Była to czysta formalność, bo na kilometr było widać, że dziewczynka nie żyje. Nauczyciel wyprostował się i pokręcił głową, a światło wpadające przez okno zamigotało w jego okularach-połówkach. Potem spojrzał Tomowi prosto w oczy. Chłopaka przeszedł zimny dreszcz. W oczach profesora tym razem nie było wesołych iskierek; zazwyczaj jasnoniebieskie tęczówki pociemniały i wyglądały bardzo poważnie. Riddle nerwowo przełknął ślinę. Znów to cholerne spojrzenie, które zaglądało mu wprost do duszy. Nienawidził tego.
On nie może nic wiedzieć, wytłumaczył sobie. Nikt nie wie.
- Proszę o spokój! – powiedział profesor donośnym głosem, uciszając rozhisteryzowaną młodzież. Wreszcie oderwał wzrok od Toma, na co ten odetchnął z ulgą. – Profesor Dippet zaraz tu będzie. Zajmiemy się dziewczynką i zawiadomimy jej rodziców. Was prosimy o zapanowanie nad uczniami. Niech pozostaną w dormitoriach do odwołania. Nikomu nie wolno wyjść na korytarz w pojedynkę. Dzisiejsze lekcje zostają oczywiście odwołane. A teraz udajcie się już do swoich domów. Po południu zwołamy kolejne zebranie i powiadomimy was o dalszych krokach. Będziecie musieli poinformować pozostałych uczniów o tym, co się stało. Postarajcie się jednak zrobić to w miarę delikatnie.
Riddle mimowolnie pomyślał, że Dumbledore jest naprawdę godny podziwu. Taki spokojny i opanowany.
Prefekci zaczęli wycofywać się z łazienki. Wszyscy milczeli, jeśli nie liczyć pochlipującej prefekt z Hufflepuffu. Wiktor bez słowa obejmował ją ramieniem. Zanim grupka rozdzieliła się przy głównych schodach, Tom wymienił z przyjacielem tylko jedno spojrzenie. Ale nie mógł powstrzymać uczucia niepokoju, zresztą już drugi raz w ciągu ostatnich kilku minut. Dumbledore być może coś wiedział. Wiktor wiedział n a p e w n o.

Kiedy tylko Tom wszedł do dormitorium, rzucili się na niego koledzy.
- Co tam się stało?!
- Napadł kogoś?
- No mówże wreszcie!
- Jeśli się uspokoicie, to wam powiem. – Riddle wziął głęboki oddech. – Ten potwór, który atakuje uczniów, wczoraj wieczorem zabił dziewczynkę. Znaleziono ją dzisiaj w łazience na pierwszym piętrze.
Chłopakom opadły szczęki.
- O cholera...
- K-kto to był?
- Ta dziewczyna? Zdaje się, że miała na imię Marta. Była na trzecim roku w Hufflepuffie.
- Ta, której ciągle tak dokuczali?
Tom skinął głową. Charon zmarszczył brwi w oznace dużego wysiłku umysłowego.
- Pamiętam. Nazywali ją Jęcząca Marta. Ona była szlamą.
- Szlamą? No taak... To nie ma się co dziwić, że potwór ją napadł – mruknął Jack. – To już dziewiętnasta ofiara.
- Pierwsza śmiertelna – zauważył Stan. – Oni wszyscy sami są sobie winni – dodał po chwili takim tonem, jakby próbował przekonać sam siebie. – Po co pchają się do szkoły dla czarodziejów? To nie jest miejsce dla nich.
Chłopcy popatrzyli po sobie i smętnie pokiwali głowami. Tomowi przyszedł do głowy pewien pomysł... Cała czwórka jego współlokatorów była czystej krwi. Wszyscy poza Wiktorem wierzyli, że on też. Gdyby tak pozbierać p r a w d z i w y c h czarodziejów i założyć jakąś organizację... On, jako Dziedzic Slytherina, mógłby im przewodzić. Pozbyliby się szlam nie tylko z tej szkoły, ale też z całego kraju. Może nawet świata... Bractwo Czystej Krwi...
- Co mówiłeś, Tom? – zapytał Charon i Riddle zorientował się, że ostatnie słowa wypowiedział na głos. – Bractwo czego?
- Ee... – wyjąkał Tom. Nie wiedział, czy powinien teraz poruszać ten temat. To nie był chyba najlepszy moment. – Nie, żadne bractwo. Tak tylko sobie myślałem na głos. Słuchajcie, dyrektor kazał uczniom zostać w dormitoriach aż do odwołania. Zostańcie tutaj, a ja posiedzę trochę w pokoju wspólnym. Muszę coś załatwić.
Chwycił pergamin, pióro i kałamarz i wyszedł, zanim ktoś zdążył go jeszcze o coś zapytać. W pokoju wspólnym rozsiadł się w fotelu przy kominku. Rozłożył na stoliku pergamin. To postanowienie podjął już jakiś czas temu i teraz chciał je zrealizować. Zanurzył pióro w kałamarzu.

Dyrekcja Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart

Szanowny Profesorze Dippet,

Pragnę zwrócić się z prośbą o pozwolenie mi na pozostanie na terenie Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart w okresie wakacyjnym, tj. przez lipiec i sierpień.
Prośbę motywuję tym, że w moim oficjalnym miejscu zamieszkania, tj. w Little Hangleton, nie mam odpowiednich warunków do nauki.


Tom zastanawiał się, czy napisać coś jeszcze, ale nie miał ochoty spowiadać się przed Dippetem. Taka zwięzła notatka była lepsza. Podpisał się więc tylko i włożył list do niewielkiej skrzynki przeznaczonej na listy uczniów do nauczycieli. Każdego dnia popołudniu prefekci naczelni opróżniali te pudła i dostarczali korespondencję profesorom.
Miał tylko nadzieję, że dyrektor się zgodzi. W tym roku nie miał najmniejszej ochoty wracać do sierocińca. To wszystko co się stało przez ten rok – on Dziedzicem Slytherina, Komnata Tajemnic, bazyliszek – tak bardzo go zmieniło, że był pewny, iż nie wytrzymałby już wśród mugoli.
Wyprostował się w fotelu, założył ręce na piersi i zapatrzył się przed siebie. Gdyby wszystko poszło po jego myśli, mogłoby być naprawdę wspaniale. Za rok, dwa mogą założyć z innymi Ślizgonami jakieś stowarzyszenie, oczywiście tylko dla czarodziejów czystej krwi. Z czasem skupiałoby coraz więcej członków, aż w końcu udałoby im się dojść do władzy. To byłby koniec mugoli i szlam... Ale również koniec jego jedynej przyjaźni... Riddle starał się nie myśleć o tym, jak zareagowałby Wiktor, gdyby jego plany weszły kiedyś w życie. Tom z przerażeniem stwierdził, że nie byłby gotów poświęcić przyjaźni z Puchonem nawet dla władzy. Co się ze mną stało? – myślał. Czy Wiktor jest ważniejszy od panowania nad światem? Jakiś złośliwy, ale bardzo silny głos w jego wnętrzu odpowiadał „TAK!”
Jednak oprócz tych rozmyślań, Toma dręczyło dziwne uczucie, jakby o czymś zapomniał... co to może... O nie! Poczuł falę gorąca; wbił paznokcie w poręcze fotela. Idiota! Kompletny idiota! Zrozumiał, że przed jakąś godziną popełnił śmiertelny błąd. Kiedy opowiadał kolegom co się zdarzyło, powiedział im, że potwór zabił dziewczynkę wczoraj wieczorem. A przecież Dumbledore ani nikt inny o tym nie wspomniał! Tylko jedna osoba mogła o tym wiedzieć. Morderca. Wystarczyłoby teraz, żeby porozmawiali z prefektem naczelnym. Zaraz zainteresowaliby się, skąd Tom wiedział. Na samą myśl o tym, omal nie udusił się przez własny spazmatyczny oddech. Jego cholerne szczęście, że pozostali Ślizgoni z piątego roku nie grzeszyli umiejętnością kojarzenia faktów. Ale ani Dumbledore, ani Wiktor nie byli tacy jak reszta. Musi tak bardzo uważać. Jedno nieuważne słowo i...
Wiedział już, co należy zrobić. To była bardzo trudna decyzja, jednak nie miał innego wyjścia. Nigdy... nigdy już nie wypuści bazyliszka. Zbyt duże ryzyko. Ale nie może tego tak zostawić. Kiedyś ktoś dokończy za niego to dzieło. I jest na to tylko jeden sposób...

Cały dzień Tom spędził na pisaniu pamiętnika, który dostał od Agnes na zeszłe urodziny. Był to niewielki zeszyt w czarnej okładce, kupiony w mugolskim sklepie na Vauxhall Road. Kiedyś chciał go wyrzucić, ale teraz doszedł do wniosku, że idealnie nadaje się do jego celów. Spisał całą swoją historię na kremowych kartkach czerpanego papieru. Potem wykorzystał zaklęcie, na które natknął się kiedyś w woluminie z Działu Ksiąg Zakazanych. Pozwolenie na korzystanie z nich dostał od wicedyrektora Sheltona, który uczył zaklęć. Zawsze lubił Toma i pozwalał mu na wiele.
Zaklęcie pozwalało „tchnąć życie” w zapisany dokument. Od rzucającego je oddzielała się jakaś część jego istnienia i na zawsze włączała się w kartki papieru i spisaną na nich historię. Po drugiej stronie powstawał jakby inny wymiar, gdzie wszystkie opisane wydarzenia trwały wiecznie. Tom poczuł dziwne mrowienie, kiedy część jego *ja* wniknęła w pamiętnik. Atrament natychmiast zniknął. Teraz żył już własnym życiem.
Było to bardzo wygodne, bo nawet jeśli ktoś znajdzie ten dziennik, który Riddle zamierzał pozostawić w Hogwarcie po siódmym roku, nie odczyta jego treści, chyba że będzie wiedział jak. Teraz chłopak pochylił się nad zeszytem i napisał szybko: „Cześć. To ja, Tom.” Po chwili atrament wsiąkł w papier. Jeszcze później pojawiło się zdanie: „Pozdrowienia z wieczności, Tom.”
Riddle uśmiechnął się szeroko. Działa.

Pod wieczór prefekci znów spotkali się z profesorami, tym razem w Wielkiej Sali. Dostali polecenie, aby sprowadzić wszystkich uczniów na kolację.
- Tom – odezwał się Shelton, kiedy zebranie zostało zakończone – pan dyrektor prosi cię do siebie.
- M-mnie? – Tom zamrugał nerwowo powiekami. Czyżby już widzieli?!
Na miękkich nogach dotarł do gabinetu dyrektora. Zapukał.
- Proszę wejść – usłyszał zza drzwi.
Riddle pociągnął za klamkę i wszedł. Zdjął z głowy spiczastą tiarę. Dippet siedział za biurkiem, kręcąc młynka kciukami. Przed nim leżał jakiś kawałek pergaminu. Dyrektor przeniósł wzrok z pergaminu na Toma; wyglądał na bardzo zmęczonego i zatroskanego, czemu Tom w obecnej sytuacji wcale się nie dziwił.
- Ach, to ty, Riddle – rzekł staruszek. Tom przełknął ślinę.
- Wzywał mnie pan, panie profesorze Dippet? – zapytał. Wiedział, że nie panuje nad mimiką, ale nic nie mógł na to poradzić. Jeśli odkryli prawdę...
- Usiądź – odparł dyrektor. – Właśnie przeczytałem list, który mi przysłałeś.
- Aha. – Chłopak poczuł, że ogarnia go wielka ulga. Więc chodziło o list. Nie spodziewał się tak szybkiej reakcji ze strony dyrektora. Usiadł i mocno zacisnął dłonie. Czas na wyrok.
- Mój drogi chłopcze – zaczął nauczyciel – chyba nie będę mógł pozwolić ci zostać w szkole przez całe lato. Nie chcesz wrócić do domu na wakacje?
- Nie – powiedział szybko Tom. Chyba jednak nie obejdzie się bez spowiedzi. – Na pewno wolę zostać w Hogwarcie, niż wrócić do tego... tego...
- O ile wiem, podczas wakacji mieszkasz w mugolskim sierocińcu, tak?
- Tak, panie profesorze.
- Twoi rodzice byli mugolami?
- Pół na pół. Ojciec był mugolem, matka czarownicą.
- A rodzice...
Tom poczuł, że trafia go ciężki szlag. Dlaczego ten facet jest tak wścibski? Opanował się jednak, bo od jego odpowiedzi mogła zależeć decyzja Dippeta.
- Matka umarła tuż po moim narodzeniu. W sierocińcu powiedzieli mi, że zdążyła nadać mi imiona: Tom po moim ojcu i Marvolo po moim dziadku.
Profesor zrobił współczującą minę.
- Rzecz w tym, Tom, że właściwie można by ci tu coś zorganizować, ale w obecnych okolicznościach...
„W obecnych okolicznościach”, pomyślał Tom. Też coś.
- Ma pan na myśli te napaści, panie profesorze?
- Tak, właśnie to – odparł Dippet. – Mój drogi chłopcze, musisz zrozumieć, że byłbym głupcem, gdybym pozwolił ci zostać w zamku po zakończeniu semestru. Zwłaszcza w świetle ostatniej tragedii... po śmierci tej biednej dziewczynki... W sierocińcu będziesz o wiele bezpieczniejszy...
Tak, ale ci z sierocińca nie będą zbyt bezpieczni w mojej obecności, przemknęło chłopakowi przez głowę.
- Prawdę mówiąc – ciągnął dyrektor – Ministerstwo Magii rozważa nawet możliwość zamknięcia szkoły. Nie przybliżyliśmy się ani o włos do znalezienia... ee... źródła tych niemiłych...
To podsunęło Ślizgonowi pewien pomysł.
- Panie profesorze... a gdyby ten ktoś został schwytany... gdyby to wszystko się skończyło...
- Co masz na myśli? – zapytał gwałtownie Dippet, prostując się na krześle. – Riddle, czyżbyś coś wiedział o tych napaściach?
Zły ruch, pomyślał Tom.
- Nie, panie profesorze – odparł szybko.
Dyrektor westchnął zawiedziony.
- Możesz odejść, Tom...
Riddle wstał i wyszedł z pokoju. Schodząc spiralnymi schodami, rozmyślał intensywnie. Co by tu zrobić? I nagle... No oczywiście! Rubeus Hagrid! Kiedy zmierzał do pokoju Dippeta, widział przecież tego Gryfona, jak przemykał korytarzem w stronę lochów. Taszczył ze sobą sporą skrzynię.
Tom zdążył się już zorientować, że Hagrid ma ogromną słabość do niebezpiecznych istot. Ciągle dostawał szlabany za wypady do Zakazanego Lasu, gdzie siłował się z trollami. Raz omal go nie wyrzucono, kiedy wilkołak, którego próbował hodować pod łóżkiem, pokaleczył jednego ze współlokatorów Hagrida. Ten olbrzymi dzieciak był prostoduszny i nie miał za grosz rozsądku. Kochał wszystko, co normalni ludzie uważali za odrażające i straszne. Całkiem niedawno Riddle podejrzał młodszego ucznia, jak wyciągał z tej skrzyni wielkiego pająka. Pewnie złapał go gdzieś w lesie i postanowił przygarnąć.
To była doskonała okazja – Hagrid, którego nauczyciele mieli za nieco opóźnionego w rozwoju, i jego potwór-pupilek.
Z tą myślą Riddle cofnął się i szybko ruszył korytarzem. Dotarł do sali wejściowej i usłyszał wołanie od strony marmurowych schodów:
- Co tutaj robisz o tak późnej porze, Tom?
Chłopak odwrócił się i zaklął w duchu. Ostatnią osobą, którą chciał teraz spotkać, był Albus Dumbledore.
- Pan dyrektor mnie wezwał, panie profesorze.
Nauczyciel posłał mu spojrzenie pod tytułem „doprawdy?”. Tom wzdrygnął się, ale udało mu się nie odwrócić wzroku.
- No dobrze, a teraz biegiem do łóżka – odrzekł w końcu Dumbledore. – Lepiej nie włóczyć się po korytarzach... od czasu... – Westchnął ciężko. – No cóż, dobranoc, Tom.
- Dobranoc, panie profesorze.
Tom patrzył jeszcze chwilę za oddalającym się Dumbledore’em, próbując uspokoić tętno. Przy nauczycielu transmutacji zawsze czuł się nieswojo. Miał wrażenie, że Dumbledore go lubi, ale jednocześnie – chyba jako jedyny spośród pedagogów – mu nie ufa. To było niebezpieczne.
Kiedy tylko mężczyzna zniknął mu z oczu, wziął głęboki oddech i wbiegł na schody prowadzące do lochów. Skierował się do piwnicy, pchnął uchylone drzwi i czekał. Jeśli wszystko się uda...
Czas dłużył mu się niemiłosiernie, ale stał nieruchomo, żeby Hagrid przypadkiem go nie zobaczył. Nagle usłyszał jakiś ruch za drzwiami. Zaczęło się... Rozległy się kroki; ktoś przeszedł obok drzwi, za którymi stał Tom. Ślizgon policzył cicho do trzydziestu i wyjrzał zza nich. Upewnił się, że Rubeus go nie zobaczy, i ruszył za nim. Zatrzymał się po jakichś pięciu minutach; zza węgła docierały ochrypłe szepty:
- No właź... musisz se pobiegać... no chodź właź do pudła...
Riddle szybko wyszedł z ukrycia. Hagrid był skulony w otwartych drzwiach. Tuż obok niego stała skrzynia. Tom przybrał surową minę i odezwał się:
- Dobry wieczór, Rubeusie.
Olbrzymi dzieciak zatrzasnął drzwi i szybko się odwrócił.
- Co tutaj robisz, Tom? – zapytał lękliwie.
A teraz pora na mały popis aktorskich umiejętności.
- To już koniec. Zamierzam cię wydać, Rubeusie. Jeśli te napaści nie ustaną, zamkną szkołę.
- Co ty mi...
- Wiem, że nie chcesz nikogo zabić – przerwał mu Tom. – Ale potwory nie są domowymi zwierzątkami, które trzyma się dla przyjemności. Wypuszczasz go, żeby sobie pobiegał, a on...
- Nigdy nikogo nie zabiłem! – krzyknął Hagrid.
- Daj spokój, Rubeusie. – Tom podszedł bliżej. – Jutro przyjadą rodzice tej dziewczynki. Jedyne, co szkoła może zrobić, to upewnić się, że ten potwór nie zabije już nikogo...
- To nie on! On by tego nie zrobił! Nie on!
Toma znudziła już ta bezowocna dyskusja. Wyciągnął różdżkę.
- Odsuń się.
Potem rzucił w drzwi zaklęciem. Rozwarły się, przewracając Hagrida. Wyszedł zza nich ten ohydny pająk, którego Tom kiedyś już widział. Tylko że znacznie urósł od tego czasu. Toma tak zaskoczyły rozmiary potwora, że nie zdążył rzucić kolejnego czaru. Zanim się obejrzał, leżał oszołomiony na ziemi. Szybko się podniósł i skierował na stwora różdżkę, ale w tej chwili Hagrid rzucił się na niego. Riddle znów wylądował na posadzce.
Kiedy wreszcie zdołał wstać, pająka już nie było. Nie zważając na krzyk Hagrida, pobiegł za potworem. Szukał go bezskutecznie przez godzinę. Musiał uciec do lasu...
W końcu zrezygnował i poszedł prosto do gabinetu dyrektora. Po usłyszeniu zaproszenia, wszedł.
- Tom! – wykrzyknął Dippet w najwyższym zdumieniu. – Co tu...
- Panie dyrektorze – Tom podniósł dłoń, żeby uciszyć nauczyciela – wiem, kto stoi za atakami na uczniów.
Dalej wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Riddle zrelacjonował profesorowi zajście w lochach. Dippet wezwał Sheltona, Dumbledore’a i innych. Tom powtórzył im to samo, starając się unikać wzroku nauczyciela transmutacji. Tak jak przewidywał, uwierzyli mu bez zastrzeżeń (oczywiście poza Dumbledore’em). Hagrid ciągle pakował się w kłopoty, więc nietrudno było uwierzyć, iż to on hodował potwora atakującego uczniów.
Choć wszystko miało pozostać ścisłą tajemnicą, następnego dnia cała społeczność uczniowska Hogwartu wiedziała, że to „ten dziwny olbrzym wypuszczał wielkiego pająka”.
Rubeus został co prawda przesłuchany przez grono pedagogiczne, ale jego wyjaśnienia były nieskładne. Poza tym przyznał, że trzymał w skrzyni pająka, a kiedy to powiedział, sprawa była już przesądzona. Postanowiono wyrzucić Hagrida ze szkoły.
Niestety, Dumbledore jakimś cudem przekonał Dippeta, że nie mogą zostawić olbrzyma całkiem bez opieki. Tak więc Rubeus dostał posadę gajowego, bo jego poprzednik akurat odszedł na emeryturę. Rodzice Marty chcieli w tej sprawie złożyć do Ministerstwa Magii skargę, ale jakoś ich od tego odwiedziono.
Dyrektor panicznie bał się skandalu, więc nakazał wszystkim do końca wtajemniczonym w tę sprawę (z Tomem na czele) milczenie.

Dwa dni po wyrzuceniu Hagrida Tom odwiedził łazienkę na pierwszym piętrze.
Był środek nocy, więc nie obawiał się żadnych nieproszonych gości, ale mimo to zabezpieczył drzwi zaklęciem.
Otworzył Komnatę i wezwał bazyliszka. Gdy ten już się pojawił, Riddle rzekł z ciężkim sercem:
- Wezwałem cię, bo musimy się pożegnać. Nie możemy dłużej atakować uczniów, przynajmniej na razie. Pojawiło się niebezpieczeństwo, że nas wykryją. Udało mi się odciągnąć ich uwagę od nas, ale ataki nie mogą się już powtarzać. Nie otworzę już więcej Komnaty, dopóki Dumbledore jest w Hogwarcie.
Wąż jak zwykle wpatrywał się w podłogę. Przechylił łeb w bok i zasyczał cichutko:
„Sssspotkamy ssię jessssszcze?”
Tom przełknął ślinę. Był winny prawdę swojemu słudze (a właściwie to przyjacielowi).
- Nie wiem – rzekł z westchnieniem. – Będę robił wszystko, żeby kiedyś tu wrócić, a jeśli mi się to uda... nie będziesz już musiał się ukrywać. Przyrzekam. Ale...
„Rozssumiem, panie... Nie tłumacz sssię...”
To sprawiło, że Riddle’owi było jeszcze ciężej. Delikatnie pogłaskał zieloną, przyjemnie chłodną w dotyku skórę węża.
- Naprawdę mi przykro. To nie tak miało być.
„Wiem...”
Milczeli przez jakiś czas. Przy tym wężu Tom mógł być do końca sobą. Stworzyli więź, jaka nie łączyła go nawet z Wiktorem.
Kiedy chłopak znów się odezwał, jego głos drżał, i on wcale nie starał się tego ukryć.
- Powinieneś już iść – powiedział, kładąc rękę na wielkim szmaragdowym łbie.
„Taaak... Mimo wsszsssstko będę czekał, panie... Choćby całą wiecznośśśśść...”
- Żegnaj.
„Żegnaj, Dziedzicu Ssslytherina...”
Wąż musnął dłoń Toma ogonem i bezszelestnie zawrócił w głąb rury, do swojej zimnej i mrocznej kryjówki. Samotnej kryjówki.
Kiedy Riddle wracał pustym korytarzem do dormitorium, po twarzy leciały mu łzy. Nie przypomniał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej się rozpłakał. Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz...

***

Za powstrzymanie napadów Riddle dostał złoty medalion za specjalne zasługi dla szkoły i zarobił sto punktów dla Slytherinu. Ślizgoni uważali go za bohatera, podobnie zresztą jak pozostali uczniowie.
Pozwolono mu zostać w szkole na wakacje. Miał pomagać nauczycielom przeszukiwać Zakazany Las w celu znalezienia potwora, który uciekł.

Całą radość Toma psuły tylko dwie rzeczy – wyraźnie podejrzliwe zachowanie Dumbledore’a i Wiktor, który w ostatnim okresie trochę się od niego oddalił.
Tom zapytał o to przyjaciela, kiedy odprowadzał go na stację w Hogsmeade.
Puchon roześmiał się trochę nerwowo.
- Wydaje ci się, stary – powiedział. – Po prostu jestem wyczerpany sumami i zdenerwowany, bo rodzice znów jadą do Polski.
- Jesteś pewien?
- Absolutnie.
- Jeśli chcesz, to mogę pojechać na wakacje do ciebie. Nie będziesz siedział sam.
Riddle miał nieodparte wrażenie, że Goldsteinowi lekko zadrgała powieka, zanim odpowiedział.
- Nie, chyba powinieneś zostać. W końcu jesteś im tu potrzebny. – Nagle Wiktor przestał się uśmiechać. – Musisz odnaleźć upiornego pupila Hagrida.
Tom zmieszał się. Poczuł, że w wypowiedzi przyjaciela jest drugie dno, tylko nie potrafił go dostrzec.
- Taak... – mruknął po chwili milczenia. – Więc...
- Do zobaczenia we wrześniu – rzucił Goldstein i wsiadł do pociągu. Tom widział, jak zajmuje przedział razem ze swoimi kolegami z Hufflepuffu. Zanim włączył się do rozmowy z innymi Puchonami, rzucił Riddle’owi szybkie spojrzenie przez szybę. Było to badawcze spojrzenie, które bardzo przypominało wzrok Dumbledore’a. Tom, po raz pierwszy od kiedy poznał ich obu, pomyślał, że obaj mają tak podobne oczy. Wiktor i Dumbledore.

***

Wakacje Tom spędzał bardzo pracowicie. W ciągu dnia razem z profesorami penetrował błonia. Nie wiedział, że w Zakazanym Lesie żyje aż tyle ciekawych stworzeń: centaury, jednorożce, niuchacze i wiele innych. Jednak tego najważniejszego – wielkiego włochatego pająka – nie było nigdzie.
Reszta dnia upływała Tomowi na siedzeniu w bibliotece nad księgami z Działu Ksiąg Zakazanych – z których teraz mógł korzystać bez żadnych ograniczeń – oraz na wypróbowywaniu co trudniejszych zaklęć pod okiem Sheltona. Wicedyrektor był zachwycony postępami swojego najzdolniejszego ucznia. Było tylko jedno zaklęcie, którego Shelton nie zgodził się Toma nauczyć – Most Światła i Ciemności. Było bardzo stare, skomplikowane i, jak twierdził Shelton, bardzo niebezpieczne. Pozwalało na dwie godziny przekroczyć granicę śmierci i powrócić zza niej. Potrzebny był do tego odpowiedni portal, kamienny łuk z zasłonką, który stanowił bramę dla dusz zmarłych. Riddle wiedział o istnieniu dwóch takich portalów – jeden był w Departamencie Tajemnic Ministerstwa Magii, a drugi p o d o b n o w jednej z ukrytych komnat Hogwartu.
Chłopak bardzo chciał wypróbować ten czar, bo przecież od dawna pragnął pokonać śmierć. A wiadomo, że aby pokonać przeciwnika, powinno się go najpierw poznać. Wicedyrektor jednak stanowczo odmówił.
- Przykro mi, Tom, ale nic z tego. Po pierwsze, nie jestem pewien, czy potrafiłbym poprawnie rzucić to zaklęcie. Po drugie, w... ee... tamtym świecie czas płynie zupełnie inaczej, więc trudno jest upilnować limitu dwóch godzin. Po trzecie, patrz punkt pierwszy i drugi.
Tom zamyślił się. Trudno. Po skończeniu szkoły sam wypróbuje na sobie to zaklęcie. Shelton, widząc minę Toma, domyślił się, co chodziło mu po głowie.
- To bardzo zły pomysł, Tom. Kiedy rzucasz na siebie tak skomplikowany czar, musisz się liczyć z ewentualnymi konsekwencjami. Może się zmienić twoja, powiedzmy, fizjonomia. Możesz skończyć bez ręki, nogi albo innego ważnego narządu. Zastanów się, czy warto.
Chłopak oczywiście udawał, że nauczyciel go przekonał. W rzeczywistości jednak puszczał te ostrzeżenia mimo uszu. Wierzył w swoje zdolności i nie mógł się już doczekać uzyskania dyplomu absolwenta Hogwartu. Wtedy będzie mógł zgłębiać magię taką, jaka odpowiada jemu.

Wyniki sumów nie były dla Toma żadnych zaskoczeniem. Ze wszystkich przedmiotów miał „wybitny”.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pią 19:32, 13 Sty 2006    Temat postu:

Po baaardzo długiej przerwie spowodowanej różnymi kłopotami, kolejna część. Mam nadzieję, że ktoś na nią czekał ;)

CZĘŚĆ X – UCIEKAJĄCY OD ŚMIERCI

Te wakacje z wiadomych przyczyn były inne od wszystkich poprzednich. Tom bardzo dobrze czuł się w Hogwarcie, w pustym dormitorium, pokoju wspólnym, na pustych korytarzach i błoniach.
No, błonia nie były tak całkiem puste. Był Hagrid, który zamieszkał w domku gajowego. Codziennie włóczył się po rozległych terenach zamkowych i Riddle dość często się na niego natykał. Zawsze, gdy się mijali, Hagrid rzucał mu spojrzenie pełne żałości i smutku. To było najgorsze. Zamiast nienawiści, w oczach olbrzyma był straszny smutek. Oczywiście, Riddle wcale mu nie współczuł, i nie miał wyrzutów sumienia; Hagrid sam był sobie winien. Ale wolałby, żeby wzrok byłego Gryfona był jednak pełen wściekłości. Bo z nienawiścią łatwiej byłoby Ślizgonowi sobie poradzić. No cóż, mówił sobie, nie można mieć wszystkiego.

Wiktor nie przysłał do Toma listu. Jedyne, co przyszło od Puchona, to zwyczajna kartka z pozdrowieniami:

„Mam nadzieję, że dobrze się bawisz. Spotkamy się we wrześniu. Pozdrowienia, Wiktor.”

I to było wszystko. Przyjaciel nie napisał ani słowa o swoim samopoczuciu, o tym, czy jego rodzice znaleźli jakiś ślad zaginionego wujka, ani nie przekazał Tomowi żadnych wiadomości „z frontu”, chociaż wiedział, że Riddle jest zupełnie odcięty od mugolskiej prasy.
Ślizgon dowiedział się tylko z rozmów podsłuchanych pod pokojem nauczycielskim, że mugole zaczynają nazywać obecną sytuację „drugą wojną światową”. Nie przypomniał sobie, żeby słyszał kiedyś o „pierwszej wojnie światowej”, więc wywnioskował, że musiała mieć miejsce albo przed jego urodzeniem, albo kiedy był bardzo mały.
Tak czy inaczej, Toma bardzo zabolała lakoniczna wiadomość od Wiktora. Była taka... oficjalna. Taka, jaką zwykle wysyła się do znajomego, ale nie do przyjaciela. Co się mogło stać? Riddle’owi umknął moment, w którym Goldstein się od niego odsunął. To się chyba zaczęło jakoś tak po śmierci tej Marty. Być może Tom był wtedy zbyt zajęty Komnatą i bazyliszkiem, zaniedbał przyjaciela i ten się obraził. Ale przecież coś by mu chyba powiedział. Wiktor nie miał w zwyczaju złościć się bez powodu ani skrywać urazy. Jeśli Tom zrobił coś, co Puchonowi nie odpowiadało, mówił mu o tym wprost.
Riddle nie miał pojęcia co z tym fantem zrobić, bo nigdy nie był zbyt mocny w naprawianiu swoich relacji z ludźmi. Właściwie nigdy nie czuł potrzeby naprawiania jakichkolwiek relacji. Aż do teraz. Był zły na siebie, że przejmuje się takimi rzeczami, nie przystojącymi przecież Dziedzicowi Slytherina, i zły na Wiktora, że ten wystawia go na tak ciężką próbę.
Przez całe lato dumał intensywnie o tym, co powinien powiedzieć przyjacielowi, kiedy wakacje się już skończą. I niestety, nie mógł wymyślić nic konstruktywnego. Złapał się nawet na tym, że rozważa możliwość napisania do siostry Agnes z prośbą o radę. Koniec świata... Rzecz jasna w końcu tego nie zrobił, ale sam fakt, że przyszło mu to do głowy, napawał go zgrozą...

***

Nadszedł pierwszy września. Riddle już od rana chodził podenerwowany i nie mógł sobie znaleźć miejsca. Co ja mu mam powiedzieć? O co go zapytać? Bo przecież nie mogę tego tak zostawić. No nie mogę... Niech to szlag!
Pod wieczór był już na granicy wytrzymałości. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Zawsze taki opanowany i cyniczny, teraz zachowywał się idiotycznie. Nie jestem lepszy od dziewczyn, które rozmyślają tylko w co by tu się ubrać i kogo wyciągnąć na randkę, myślał, chyba trochę zbyt surowo się oceniając.

W końcu Hogwart znów zapełnił się uczniami. W Głównym Holu tłoczyli się pierwszoroczniacy pouczani przez Sheltona. Starsze dzieciaki przepychały się od razu do Wielkiej Sali. Tam Riddle czekał na Wiktora, nadal nie wiedząc, jak wyjaśnić sprawę.
Dostrzegł wreszcie przyjaciela wchodzącego z grupką Puchonów. Zaklął w duchu, bo nie lubił tych chłopaków i, co gorsza, dziewczyn. Ale nie ma odwrotu. Podszedł do nich, zanim zdążyli usiąść przy stole Hufflepuffu.
- Cześć, stary – powiedział, uważnie obserwując Goldsteina.
Wiktor odwrócił się. Reszta Puchonów patrzyła na Toma z mieszaniną przestrachu (typowa reakcja na jego widok) i podziwu (pozostałość po wydarzeniach z końcówki zeszłego roku).
- Cześć, Tom. Jak tam wakacje?
Au, zgrabny i oficjalny unik.
- Możemy pogadać? – zapytał Ślizgon, jednocześnie myśląc „cholera, zachowuję się jak bohater jakiegoś głupiego romansu”.
- Ee, teraz? Zaraz zacznie się Ceremo...
- Tak, teraz.
- No... dobra, chodźmy.
Odeszli kawałek i stanęli pod ścianą. Tom nie mógł nie zauważyć, że Wiktor zachowuje pewien dystans, jakby się go… bał? Nie, to niemożliwe…
- Co jest, Tom? Stało się coś?
- Eee, no więc… - Riddle nigdy nie potrafił zbyt dobrze owijać w bawełnę, dlatego odetchnął głęboko i wypalił: - Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje.
Goldstein uniósł brwi, ale Tom spostrzegł, że to stwierdzenie nie zdziwiło go tak, jak powinno, gdyby wszystko było w porządku.
- Nie bardzo rozumiem, Tom.
- Rozumiesz doskonale. Od jakiegoś czasu przed końcem zeszłego roku zachowujesz się bardzo dziwnie. Jakbyś… - Nie, to już było zdecydowanie żałosne. – Jakbyś już nie chciał być moim przyjacielem. W czasie wakacji przysłałeś mi tylko jakąś głupią kartkę z pozdrowieniami i nie napisałeś nic o swoich rodzicach, a przecież wiesz, że ja też się o nich martwię. Zostawiłeś mnie bez żadnych wiadomości o tej cholernej wojnie. A poza tym wiesz, że ja lubię twoje listy, nawet kiedy piszesz o niczym.
Wiktor otworzył usta, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo na salę wkroczył Shelton wraz z pierwszoroczniakami.
- Proszę zająć miejsca! – krzyknął do wszystkich starszych uczniów.
Goldstein przepraszająco wzruszył ramionami.
- Pogadamy później. – I odszedł, zanim Tom go zatrzymał.
Przeklinając pod nosem, Tom opadł na krzesło obok Charona.
- I co, fajnie było? – zapytał Charon. – Jak Hogwart wygląda w lecie?
- A jak ma wyglądać? Normalnie, tylko że bez wszystkich wkurzających idiotów.
Kolega niesłusznie uznał to za żart i zaśmiał się.
- Byłeś na Pokątnej?
Tom westchnął. Oni byli jak jacyś cholerni agenci z wywiadu Ministerstwa Magii – musieli wiedzieć o każdej głupocie.
- Nie, nie byłem. Shelton wysłał zamówienie i książki mi przysłali.
- Szczęściarz – mruknął Jack i zajął się oglądaniem Ceremonii Przydziału.
Tak, straszny ze mnie szczęściarz, pomyślał zgryźliwie Riddle.
Potem jego koledzy zauważyli jeszcze nową odznakę z napisem PREFEKT NACZELNY i Tom musiał wysłuchać porcji „ochów i achów”, co już zupełnie pogorszyło jego nastrój. Miał ochotę wykrzyczeć im wszystkim, że nie jest żadnym prymusem ani wspaniałym facetem, za jakiego (poza Dumbledore’em) go uważali. Miał ochotę zaprowadzić ich do łazienki na pierwszym piętrze i pokazać wejście do Komnaty Tajemnic. Miał ochotę znów wezwać bazyliszka i napuścić go na szlamy. Miał ochotę… po prostu być sobą. Nie musieć niczego udawać ani stosować się do reguł tego tak idiotycznie skonstruowanego świata. Ale wiedział, że nie będzie to możliwe, dopóki nie zyska siły i środków. A to trochę potrwa.
Po zakończeniu uczty próbował dopchać się do Wiktora, jednak nie dał rady. W sali było za dużo osób, a Puchon jakoś dziwnie szybko zebrał się do wyjścia.

W nocy Tom przewracał się z boku na bok, bezskutecznie próbując zasnąć. Kiedy nad ranem wreszcie udało mu się zapaść w drzemkę, dręczyły go jakieś nieprzyjemne sny.

Następnego dnia Riddle nie dał Wiktorowi szansy na unik. Lekcje zaczynały się dopiero dwie godziny po śniadaniu, więc Goldstein nie za bardzo miał się czym wykręcić. Tom wyciągnął go w środku posiłku na korytarz.
- Proszę bardzo – uciszył protesty Puchona, wręczając mu grzankę – weź sobie tosta na drogę, i się rusz. Dzisiaj ci nie odpuszczę.
Wiktor poddał się w końcu i posłusznie wyszedł za Tomem.
- Więc…? – Riddle oparł się o ścianę i skrzyżował ręce na piersi.
- Co „więc”?
Ślizgon zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Nie chciał tak od razu wrzeszczeć na przyjaciela, a Wiktor czasem potrafił doprowadzić go do szału swoim uporem.
- Chcę wrócić do naszej wczorajszej rozmowy, o ile w ogóle można to tak nazwać. Jeśli pamiętasz, to zanim sobie poszedłeś, zapytałem cię, dlaczego zachowujesz się ostatnio dziwnie. Tylko żadnych wykrętów, bo zbyt dobrze cię znam i widzę, że coś jest nie tak.
- Eee…
- Wiktor, ŻADNYCH wykrętów.
- Ale ja…
- Cholera, powiedz mi wreszcie prawdę! – wrzasnął Riddle, bo w tym momencie opuściły go resztki cierpliwości. Miał już dość tej zabawy w kotka i myszkę.
Goldstein lekko się zgarbił i spuścił wzrok. Potem spojrzał na Toma, a na jego twarzy pojawił się… uśmieszek.
- No dobrze, już dobrze. Rozgryzłeś mnie. Ja… ja się zakochałem.
Riddle’owi opadła szczęka. Spodziewałby się każdej odpowiedzi, ale nie takiej. Jednak oprócz zaskoczenia poczuł też ulgę, bo znaczyło to, że zachowanie Wiktora nie miało nic wspólnego z osobą Toma. Zaczął się śmiać, na co przyjaciel zaczerwienił się.
- Właśnie dlatego nic ci nie mówiłem – rzucił z pretensją.
Tom spróbował się opanować, ale niezbyt mu to wyszło. Dopiero po jakiejś minucie zdołał coś wykrztusić, między jednym a drugim napadem chichotu.
- Przepraszam, stary… ja się nie śmieję z ciebie… Tylko… ulżyło mi, bo myślałem… myślałem, że to chodzi o mnie… że to na mnie się obraziłeś…
Wiktor też się roześmiał.
- No coś ty. Po prostu byłem… trochę rozkojarzony, no i tak jakoś wyszło…
Ślizgon uświadomił sobie, że jako przyjaciel powinien okazać zainteresowanie miłością Wiktora, choć w zasadzie owa dziewczyna nie bardzo go obchodziła.
- A więc kim jest ta szczęściara?
- To… nie znasz jej zbyt dobrze. Jest w Hufflepuffie, też na szóstym roku i też jest prefektem.
Riddle’owi zaświtało w głowie pewne wspomnienie.
- Aaa, to ta dziewczyna, którą pocieszałeś w zeszłym roku kiedy oglądaliśmy ciało tej, no, Marty.
Przez twarz Puchona przebiegł skurcz.
- Taa, właśnie ona. Ma na imię Sophie, jeśli cię to interesuje.
- Jasne, że mnie interesuje – skłamał gładko Tom. – Będziesz musiał mi ją przedstawić. Cholera, przecież trzeba było od razu mi powiedzieć. Wcale bym cię nie wyśmiał. - Westchnął. – To jak, możemy wracać na śniadanie?
- Moja owsianka zamieniła się już pewnie w ohydną papkę dzięki tobie, przyjacielu – rzekł Wiktor z przekąsem – więc ja idę na błonia przywitać się z kałamarnicą. Idziesz ze mną?
Riddle pomyślał o Hagridzie, który każdego ranka przesiadywał nad jeziorem gapiąc się w przestrzeń i zapewne rozczulając się nad własnym losem.
- Nie – odparł. – Chyba wrócę do Wielkiej Sali. Napiję się kawy.
- W takim razie zobaczymy się na zielarstwie. Na razie.
- Cześć.
Wracając do sali Tom czuł, jakby ktoś zdjął mu z piersi ciężki kamień, który nosił już od jakiegoś czasu. Wiktor się po prostu zakochał. No tak, sam nie wpadłby na takie rozwiązanie, bo jemu coś takiego nigdy się nie przytrafiło.
I pewnie dlatego, że tak bardzo zdziwił się wyjaśnieniem Goldsteina, nie zauważył mocno zaciśniętych dłoni przyjaciela podczas całej ich rozmowy. Wiktor robił tak zawsze… kiedy kłamał.

Odtąd Tomowi nie było łatwo, bo musiał dzielić się Wiktorem z Sophie. Goldstein już następnego dnia po rozmowie przedstawił Ślizgonowi swoją dziewczynę. Miała jasną cerę, kasztanowe włosy do ramion i dość ciekawe oczy – nie można ich było nazwać brązowymi ani piwnymi; najbardziej pasowało określenie złote. Była prawie o głowę wyższa od Wiktora, co dawało dość komiczny efekt, ale tę uwagę Tom oczywiście zachował dla siebie. Wydawała się sympatyczna, choć Riddle nie miał zamiaru jej polubić. Zrobił mały wywiad wśród swoich koleżanek z domu i dowiedział się, że Sophie jest szlamą, co przekreśliło wszelkie szanse na jakieś porozumienie między nimi.
Trzeba jednak było oddać jej sprawiedliwość – nie starała się skłócić dwójki przyjaciół, ani nie pchała się na każde ich spotkanie, jak to robiła spora ilość dziewczyn. Jack i Charon, na przykład, ciągle narzekali, że ich sympatie nie dają im spokojnie wyjść w tylko „męskim” towarzystwie.
Tak czy inaczej, dziewczyna Wiktora nie miała wielkiego wpływu na ich przyjaźń. Goldsteinowi najwyraźniej przeszła już ta pierwsza faza zauroczenia, bo zachowywał się tak jak dawniej. Tom odetchnął.

***

Na szóstym roku, ku zgrozie współlokatorów Toma, było jeszcze więcej nauki.
- Przecież dopiero co zdaliśmy te cholerne sumy – marudził niemal codziennie Jack. – Mogliby dać nam trochę wytchnienia.
Riddle był właściwie zadowolony z nawału pracy, bo nie miał czasu, żeby rozczulać się nad sobą i tęsknić do Komnaty. A bardzo brakowało mu bazyliszka. Jedynej istoty, przy której mógł być do końca sobą. Wiedział jednak, że otwieranie Komnaty pod czujnym nosem Dumbledore’a byłoby samobójstwem. Tak więc z ulgą przyjmował każde zadanie domowe czy sprawdzian. Nawet quidditch zaczął go cieszyć.
W wolnych chwilach, żeby nie oszaleć, zapisywał puste jeszcze kartki swojego dziennika. W ten sposób wzmacniał zaklęcie, mocniej utrwalając w nim swoją tożsamość.
No i powstały wreszcie pierwsze plany organizacji, którą mógłby założyć po opuszczeniu szkoły. Wtajemniczył w nie swoich kolegów z roku oraz Ślizgonów z czwartej, piątej i siódmej klasy. Zastanawiał się jeszcze nad mieszkańcami innych domów, wśród których było sporo osób czystej krwi, i ostatecznie wybrał kilku Krukonów. Gryfoni odpadali, bo obustronna nienawiść była zbyt silna, Puchoni raczej też ze względu na cechy ich charakteru. Tom jakoś nie potrafił sobie wyobrazić Wiktora w stowarzyszeniu ludzi dążących do wyeliminowaniu mugoli i szlam.
Wszyscy „wybrani” początkowo byli bardzo zaskoczeni pomysłem Toma. Żadnemu z nich coś takiego nie przyszłoby nawet do głowy. Być może dlatego, że Ślizgoni we krwi mieli przestrzeganie zasad i regulaminów, a tępienie mugoli było wbrew prawu przyjętemu przez Międzynarodową Konfederację Czarodziejów. Kiedy jednak Tom zaczął mówić, a mowę miał przygotowaną już wcześniej, przekonali się. Riddle uderzył w ich najbardziej czuły punkt – czystość krwi. Roztoczył przed nimi wizję, która od dawna zaprzątała też jego myśli: świat, w którym szlamy i mugole musieli pracować dla tych pełnowartościowych czarodziejów. Świat, w którym do Hogwartu byliby przyjmowani tylko odpowiednio urodzeni. Świat, w którym byłaby *tylko* czysta magia.
- Dobra, stary – powiedział Charon zaraz po wysłuchaniu argumentów Riddle’a. – Zgadzam się.
- Myślicie, że nam się to uda? – zapytał sceptycznie Bob.
- Przecież taki Dumbledore nigdy na to nie pozwoli – dodał Stan. – A wiecie, że on ma chody w ministerstwie.
Tom uśmiechnął się. O tym też już pomyślał.
- Kto mówi o bawieniu się w politykę i dyplomację? Gdy będziemy mieli dużo ludzi, nie potrzebna będzie zgoda Dumbledore’a ani nikogo innego. Weźmiemy sprawy w swoje ręce.
- Masz na myśli... zapanowanie nad światem?! Siłą? – odezwał się jeden z zaproszonych Krukonów. W jego głosie zabrzmiał strach.
- Jeśli trzeba będzie, to siłą – odparł spokojnie Riddle. Tamten zadrżał i powoli wstał.
- J-ja nie mogę brać w tym udziału. To jest... Wy jesteście...
- Dobrze – przerwał mu szybko Tom. Nie miał czasu ani ochoty na kazania. – Nie zamierzam nikogo zmuszać.
- Znaczy... mogę odejść? – upewnił się Krukon z wyraźną ulgą.
- Pewnie. – Tom skinął głową. – Jeszcze tylko jedna sprawa... – Wyciągnął różdżkę skierował ją na chłopaka. – Przykro mi, ale nie możemy pozostawiać po sobie takich śladów. Obliviate!
Zaklęcie uderzyło w ofiarę, zanim zdążyła się choćby ruszyć. Krukon upadł na podłogę, prosto pod nogi swoich przerażonych kolegów z domu.
- Czy ktoś jeszcze chce się wycofać? – zapytał Riddle.
Wszyscy po kolei kręcili przecząco głowami. Wyglądali na przestraszonych.
- Świetnie. W takim razie na dziś to wszystko. Wy – Tom popatrzył na Krukonów – powinniście już iść. Jest dość późno i mieszkańcy innego domu nie powinni przebywać w naszym dormitorium o tej porze. W razie czego to przyszliście tutaj na korepetycje z eliksirów, jasne? No i zabierzcie go ze sobą. – Machnął ręką w stronę nieprzytomnego chłopca.
- Ale... – zaczął nieśmiało jeden z gości.
- Nic mu nie będzie. Obudzi się za jakiś czas. Zaklęcie nie było zbyt mocne, skasowałem mu najwyżej dwa, trzy dni. Kiedy już dojdzie do siebie, to musicie jakoś wytłumaczyć mu, dlaczego urwał mu się film. No, nie gapcie się tak. Idźcie!
Gdy zmieszani Krukoni opuścili już dormitorium Ślizgonów szóstego roku, transportując za pomocą różdżek swojego kolegę, Tom ogarnął wzrokiem wszystkich pozostałych.
- Możemy kłaść się już spać. Chyba że chcecie o coś spytać.
- Kiedy zaczniemy? – spytał nieśmiało Jack.
- Oczywiście, to potrwa trochę czasu. Najpierw musimy skończyć szkołę. Potem ja wyruszę w małą podróż.
- Podróż?
- Taak. Zamierzam odwiedzić kilka miejsc i nauczyć się magii, która może być przydatna do osiągnięcia naszych celów. – Widząc, że jeden z siódmoklasistów otwiera usta, dodał: - Tak, chodzi o czarną magię. Chyba rozumiecie, że bez niej niczego nie zdziałamy, bo muszę niestety przyznać wam rację – Dumbledore ma bardzo duży wpływ na życie w naszym świecie. A on ewidentnie reprezentuje białą magię.
- A co my mamy robić w tym czasie, kiedy ty będziesz podróżował? Pojedziemy z tobą?
Tom gwałtownie potrząsnął głową. Wiedział, że nie może na to pozwolić.
- Nie. Wy zostaniecie w kraju i dotrzecie do jak największej liczby osób, którzy mogliby nas poprzeć. Przyda się każdy, kto tylko nie ma w rodzinie mugola. Myślałem o jeszcze jednej sprawie. Czy ktoś z waszych krewnych pracuje może w Azkabanie?
Oczy chłopców rozszerzyły się strachem na wzmiankę o więzieniu dla czarodziejów. W końcu odezwał się Ślizgon z czwartej klasy:
- M-mój wujek... Jest tam nadzorcą, czy kimś takim...
- Świetnie. Chodzi o to, że trzeba nawiązać kontakt ze strażnikami Azkabanu, dementorami. Byliby bardzo przydatni, gdyby, powiedzmy, świat stawiał zbyt duży opór.
- D-dementorzy...?! Przecież to potwory!!!
- I o to właśnie chodzi. Ludzie boją się potworów. A strach bardzo ułatwia zapanowanie nad nimi.
I właśnie dlatego tak łatwo mi nad wami zapanować, dodał Tom już tylko w myślach. Bo się mnie boicie.
- Ale mamy jeszcze sporo czasu na ustalenie szczegółów – powiedział tymczasem na głos. – Teraz idźcie już spać.
Nie trzeba było powtarzać im tego dwa razy. Z wyraźną ulgą rozeszli się do swoich sypialni. Tom wiedział, że trzeba im dać czas na przetrawienie tego wszystkiego. Uśmiechnął się do swoich współlokatorów, którzy ciągle siedzieli bez ruchu na łóżkach.
- Wszystko będzie dobrze – rzekł, nie przestając się uśmiechać. – Dobranoc.
Mruknęli coś w odpowiedzi, ale Tom nie zwracał już na nich uwagi.
Przebrał się w piżamę i zasunął kotary wokół swojego łóżka. W nocy długo jeszcze słyszał przyciszone rozmowy kolegów.

Od tej pory uwagę Toma zaprzątała jeszcze jedna myśl – jak powinien się nazywać. Oczywiste było, że nie może nosić nazwiska tego przeklętego mugola, kiedy już skończy szkołę. Niestety, nie miał żadnego dobrego pomysłu, a nie mógł przecież zapytać Wiktora.
Ale to właśnie Goldstein, choć zupełnie nieświadomie, podsunął Riddle’owi imię, które wreszcie mu się spodobało. Puchon pożyczył kiedyś Tomowi... słownik francuskiego. Riddle chciał się nauczyć kilku języków obcych, żeby poradzić sobie jakoś w czasie podróży po różnych krajach. Wertował więc książkę przyjaciela, przyswajając sobie słówka. A że miał dobrą pamięć, sporo z tego zostało mu w głowie, kiedy już oddał Wiktorowi słownik.

***

Pewnego dnia w czasie ferii zimowych, Riddle siedział w jak zwykle pustym o tej porze roku pokoju wspólnym. Cieszył się samotnością, bo mógł planować podróż, ale z drugiej strony trochę się nudził. Wyjął różdżkę i napisał w powietrzu świetlistymi literami:

TOM MARVOLO RIDDLE

Potem zaczął przestawiać litery, w zasadzie zupełnie przypadkowo, bez żadnego celu. I nagle drgnął. Nawet nie przypuszczał, że coś takiego można ułożyć z jego imion i nazwiska...

I AM LORD VOLDEMORT

Przypomniało mu się, że widział w tym słowniku francuskiego... VOLDEMORT – Uciekający Od Śmierci...* Nic bardziej trafnego. Serce zabiło mu szybciej i poczuł, że uśmiecha się szeroko. Koniec poszukiwań. Tak będą go odtąd nazywać. I już wkrótce to imię zyska odpowiednią renomę. Dzięki, Wiktorze.
Tom szybko machnął różdżką, żeby litery zniknęły. Nikt nie powinien tego zobaczyć. Na razie.

***

Do wakacji grupa „wybrańców” odbyła jeszcze kilka potajemnych zebrań w dormitorium Ślizgonów szóstego roku. Burzliwą dyskusję wywołała nazwa, jaką ma przyjąć organizacja. Zażarte kłótnie trwały prawie dwa miesiące. Raz nawet Charon pobił się z jednym siódmoklasistą; trzeba ich było oszołomić zaklęciem, żeby się nie pozabijali. W końcu stanęło na Bractwie Czystej Krwi. Dla Riddle’a sama nazwa nie miała wielkiego znaczenia. Dla niego przede wszystkim liczyły się czyny, słowa mniej. Ale reszcie grupy najwyraźniej było to potrzebne. Tom pozwolił im więc na to. Czasem trzeba zadbać o sługi.

Kiedy odprowadzał Wiktora i kolegów na dworzec, był naprawdę szczęśliwy. Jeszcze tylko jeden rok. I zmieni się wszystko.

*- z francuskiego: vol – „ucieczka”, de – „z”, „od”, mort – „śmierć”

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vojtaz
Seiyu



Dołączył: 27 Gru 2005
Posty: 206
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Gdzies przed kompem ...

PostWysłany: Śro 19:18, 25 Sty 2006    Temat postu:

Genialne to jest !
Nawet na bledy sie nie patrzy , bo to tak wciaga ze sie poprostu to czyta.
A ja dopiero wczoraj wieczorem to zaczalem czytac ...
Od poczatku.Wow ale tego sie uzbierało Vil.
Czekam na kolejna czesc , naprawde swietne,
pozdrawiam, V.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Czw 19:42, 26 Sty 2006    Temat postu:

To i ja skomentuję, zgodnie z obietnicą. Musiałam sobie przypomnieć calego ficka - kiedy ostatni raz go czytałam? - ale nie sprawiło mi to raczej problemów, hyba że wziąć pod uwagę to, co będzie się dziać w szkole - mam jeszcze te podłe artykuły do napisania... ale było warto.

Niesamowicie przedstawiłąś młodego Toma. Zaryzykuję stwierdzenie, że lepiej, niż Rowling. Tu nie ma [delikatny spojler - jeszcze jest przed premierą (;...][szept] taniego romansu, upośledznego wuja i chaty w pobliżu wiochy[/szept][/spojler] - jest Hogwart, jest marzenie o władzy, jest przyjaciel, który stał się symbolem ludzkich uczuć Toma, jest wszystko, czego można zapragnąć.
Czytałąm to po raz kolejny, więc mogłam skupic trochę większą uwagę na błędach - jak zwykle, nie pasowały mi przecinki :P. Ale to pojedyncze przypadki, naprawdę... Gdzieś tam nie było np. przecinka przed "który", czy jakoś tak - przy takiej ilosci tekstu można to wybaczyć :P...

Aaa, zapytam się jeszcze o coś, moje ty Biuro Turystyczne Vilandra i S-ka. Jest szansa na kolejną wyprawę do Komnaty Tajemnic, na herbatkę z Bazyliszkiem :P?
Ten tłumacz był taki wspaniały xD... Pamiętasz to jeszcze, NieStudentko XD?

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Darkness_
Samuraj



Dołączył: 27 Gru 2005
Posty: 371
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Włocławek

PostWysłany: Nie 13:43, 05 Lut 2006    Temat postu:

Nareszcie skończyłem czytać to opowiadanie i jestem pod wielkim wrażeniem...
W prawdzie czytałem Księcia, ale według mnie, Twoja "wersja" młodości Toma Ridde’a jest o wiele lepsza od oryginału...
Zaczęło się tajemniczo, narodziny Riddle’a... To wszystko mnie wciągnęło, więc postanowiłem przeczytać całość...
Musze pogratulować Ci oryginalności i świetnego języka pisania.
Moje oko wyłapało dwa, trzy błędy, ale tak małe, że nieistotne...
Ten rozdział zaciekawił mnie bardzo, ponieważ Tom zaczął kombinować z Bractwem...
Czekam cierpliwie na następny rozdział.
Pozdrawiam!
Darkness_


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin