Spaleni słońcem

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Idril Celebrindal
Charłak



Dołączył: 06 Wrz 2005
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 21:51, 01 Lis 2006    Temat postu: Spaleni słońcem

Ten tekst rozgrzebałam jakieś pół roku temu i zostawiłam po kilku stronach. Ale ostatnio się za niego zabrałam z powrotem. Pierwsza część jest krótka, ale wiem, że gdybym tego nie wkleiła na forum, nie miałabym motywacji do dalszej pracy. Tak, jestem leniwa, wiem. Akcja dzieje się po wyjeździe rodziny Weasleyów do Egiptu. Czyli okolice III tomu.


Spaleni słońcem


Egipt działał czasami jak afrodyzjak. Powietrze, ciężkie i przesiąknięte egzotycznymi zapachami, potrafiło odurzyć każdego, wprowadzając go w stan euforii i podniecenia.
Dla Europejczyka wszystko tam było nowe i fascynujące. Arabki, ubrane od stóp do głów w swoje czadory, odsłaniające tylko ich czarne oczy w ciemnej oprawie rzęs, widok wielbłądów, przeżuwających beznamiętnie siano, i zapach niosący się od stoisk z przyprawami.
Egipt przypominał piękną, ale śmiertelnie niebezpieczną kobietę. Mamił, zwodził, czarował. Doprowadzał do utraty zmysłów, by później podstępnie zaatakować. Powalić na ziemię, przydusić, odebrać oddech. Zabić. By Set mógł się przyglądać ze szczytów piramid, jak jeden po drugim, pionki na planszy życia giną.
Dla tego jednak, kto pokochał niebezpieczeństwo i oswoił Egipt, ten stawał się łagodny, jak leniwie płynący Nil. Nie było to łatwe. Ale nie było też niewykonalne.

***

Samolot wylądował w Kairze z dwugodzinnym opóźnieniem. Kiedy tylko Alice Craft wyszła na płytę lotniska, upał zaatakował z całą mocą i dziewczyna natychmiast pożałowała, że zgodziła się na propozycję swojego szefa. Przecież wcale nie musiała.
Jasne, pomyślała, wkładając okulary przeciwsłoneczne. Sęk w tym, że chciałam.
– Paranoja – mruknęła, przygotowując się do piekła odprawy paszportowej. – Że też w Egipcie nie wolno się teleportować…
Kiedy wreszcie – po godzinie oczekiwania na swoją kolej i próbach dogadania się z urzędnikiem, któremu wydawało się, że mówi po angielsku – mogła odetchnąć, rozpoczęła poszukiwania tego, który miał na nią czekać. Nie wiedziała, co prawda, jak będzie ów człowiek wyglądać, ale liczyła na łut szczęścia.
Daremnie jednak usiłowała wypatrzeć kogoś w kłębiącym się tłumie. Nie zważając na arabskie dzieci, oferujące swoją pomoc w bardzo nachalny sposób, ruszyła ku wyjściu.
Przeszklone drzwi rozsunęły się z cichym szurgotem i duchota znów dała o sobie znać. To nie był taki upał, jaki Alice znała z wybrzeży Hiszpanii czy Grecji. Ten skwar zdawał się wpełzać w każdy zakątek ciała, jakby chciał wyssać z człowieka wszystkie siły, pozbawić go tchu.
Na zewnątrz również panował ogromny tłok i gwar. Alice słyszała, co prawda, że wszystkie ludy w tej części świata są niezwykle hałaśliwe, ale nie przypuszczała, że to może wyglądać w ten sposób. Jazgot był niemożliwy do wytrzymania. Ludzkie krzyki mieszały się z trąbieniem klaksonów, tworząc koszmarną kakofonię dźwięków.
– Niech to hipogryf kopnie! – zaklęła dziewczyna. – A najlepiej tego, co miał na mnie czekać!
Panna Craft nie należała do osób bojaźliwych, ale ta sytuacja przestawała powoli być zabawna. Alice nie znała Kairu, języka arabskiego ani tutejszych zwyczajów. Dwie ciężkie torby, którymi była obarczona, też nie ułatwiały jej niczego. Musiała taszczyć je wszędzie ze sobą i uważać na złodziei.
Zdenerwowana, umordowana podróżą i upałem, przestępowała na chodniku z nogi na nogę, nie wiedząc, co ze sobą począć.

***

Bill przyglądał się uważnie wszystkim, którzy wchodzili do hali przylotów. Nie miał pojęcia, jak może wyglądać ta pismaczka, którą przysłano, by opisała pracę łamaczy uroków. Wiedział, że jest młoda, chyba rok młodsza od niego, i nazywa się Craft, ale poza tym nie miał żadnych innych danych. Nikt z redakcji „Czarodzieja wędrownego” nie zadał sobie trudu, by przysłać bardziej szczegółowe informacje. Wreszcie wyłowił z kotłującego się tłumu dwie dziewczyny, z których jedna mogła okazać się tą, na którą czekał.
Zdecydował, że najpierw ruszy za tą wyższą, ciemnowłosą. Niestety, okazało się, że to nie jej szukał. Pani stanowczo, ale grzecznie odpowiedziała mu, że nie jest żadną dziennikarką. Kiedy zaś obok niej pojawił się wysoki, barczysty mężczyzna i objął ją zaborczo, Bill mógł być już pewien swojej pomyłki.
Na nieszczęście, druga z wypatrzonych dziewczyn zdążyła w tym czasie zniknąć. Bill obszedł całą halę przylotów, ale nigdzie nie widział filigranowej jasnowłosej osóbki, wyróżniającej się z morza ciemnowłosych Arabów. Wyparowała jak kamfora. Ruszył zatem ku wyjściu, klnąc na czym świat stoi. Nie dość, że musiał przejechać fatalnymi drogami z El-Fajum do Kairu, pokonać milowe korki w mieście, by dotrzeć na lotnisko, a potem czekać przez dwie godziny na opóźniony lot, to jeszcze teraz jego podopieczna gdzieś zniknęła.
Na zewnątrz panowała spiekota nie do wytrzymania, ale Bill był przyzwyczajony. Te kilka lat, które spędził pod prażącym słońcem Egiptu, dostatecznie go zahartowały. Kochał Egipt i kochał swoją pracę. A, jak powiedział mu kiedyś pewien starzec, ten kraj odpłaca miłością za miłość.
Weasley przepchnął się przez grupkę nastoletnich, rozgadanych muzułmanek, które na jego widok natychmiast zamilkły i spuściły oczy. Kwefy skrywały ich policzki. Bill nie zwrócił na dziewczyny większej uwagi, przyzwyczajony do podobnych reakcji, i zaczął szukać wzrokiem swojej zguby. Znalazł ją po chwili, stojącą bezradnie na środku chodnika. W rękach dzierżyła pękate torby podróżne i wyglądała na zdesperowaną. Bagaże widocznie jej ciążyły.
– Panna Craft? – zapytał, podchodząc do niej.
Kobieta odwróciła się natychmiast.
– Tak, to ja. Witam. – Postawiła jedną torbę na ziemi i podała mu rękę.
– Bill Weasley, miło mi. Pozwoli pani, że wezmę bagaże – dodał.
Kiedy zarzucił je sobie na ramiona, coś w jego kręgosłupie chrupnęło z całej siły.
Cóż ta kobieta tam wozi? – pomyślał.
Stary, zdezelowany już nieco opel stał na skraju parkingu, w cieniu rachitycznego drzewka. Bill otworzył bagażnik i władował tam rzeczy dziennikarki. Kiedy już oboje usadowili się w aucie, Weasley przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zakaszlał jak gruźlik w ostatnim stadium choroby i zdechł.
Niechby to cholera! – warknął w myślach czarodziej.
Spróbował jeszcze raz i jeszcze, ale z podobnym skutkiem. Klnąc w duchu wszystkie mugolskie samochody świata, a zwłaszcza rozlatujące się gruchoty, wysiadł z auta, mamrocząc słowa przeprosin.
Podniósł maskę i zajrzał do środka. Sytuacja przedstawiała się niewesoło. Rozejrzał się, czy nikt nie widzi, po czym zaczął majstrować przy silniku różdżką. Po chwili rozległ się głuchy wystrzał, podobny do tego, jaki wydają mugolskie petardy przy odpalaniu, zadymiło się, zasyczało, ale gdy Bill wrócił do samochodu i przekręcił kluczyk, silnik zaskoczył od razu.
Jadąc wąskim pasem pomiędzy jednym i drugim sektorem parkingu, Weasley popatrywał ukradkiem na pasażerkę, która siedziała, trzymając się kurczowo zapiętego pasa bezpieczeństwa.
– Proszę się tak nie denerwować – powiedział uspokajającym tonem.
Prawdziwe piekło dopiero przed nami, dodał w myślach.
Zgodnie z przewidywaniami Billa, na autostradzie trafili na prawdziwy kocioł. Zaczynały się właśnie godziny szczytu i Weasley już wiedział, że stanie w korku zabierze im co najmniej dwie godziny. I była to wersja optymistyczna.
– Merlinie miłosierny, czy tego nie da się jakoś ominąć? – wyrwało się Alice.
– Niestety nie – westchnął Bill. – Jeżeli myśli pani, że u nas mają fioła na punkcie tajności, to jest pani w błędzie. Brytyjski fioł to nic w porównaniu z tutejszym. Zdobyć tutaj licencję teleportacyjną – jeżeli nie jest się Egipcjaninem z dziada pradziada – graniczy z cudem. A jeżeli już nawet, to i tak należy przestrzegać dziesięciu tysięcy obostrzeń. Nie aportować się wśród mugoli bliżej, niż sto jardów od najbliższych zabudowań, punkty aportacyjne tylko w miejscach nienanoszalnych, trzeba znać hasła, bla, bla, bla… Poza tym jest jeszcze wiele innych rzeczy. Żadnych wspomagaczy w środkach transportu, ba! Tu nawet na miotłę trzeba mieć pozwolenie. A żeby sobie takie wyrobić… Ech, to już chyba łatwiej się załapać na latający dywan. A tak w ogóle – dodał, ignorując obelżywe gesty, jakimi raczył go kierowca samochodu dostawczego, od którego dzieliły opla tylko milimetry – to może przejdziemy na „ty”? To bardzo ułatwi sprawę. – Dziewczyna kiwnęła głową. – Bill.
– Alice.
– Co prawda nie mam tutaj nic na bruderszaft, ale to może poczekać, aż dojedziemy do mojego mieszkania – powiedział, szczerząc się radośnie do wystawiającego środkowy palec kierowcy z dostawczego.
– Więc my… nie jedziemy już dzisiaj do El-Fajum? – zapytała zdumiona dziennikarka. – Byłam pewna, że…
– Jazdy po ciemku tymi drogami nie zaryzykuję – odparł Weasley kategorycznie. – Nie wyobrażasz sobie, ile w nich dziur. A na dodatek tutaj kodeks drogowy to tylko mgliste pojęcie. Wszyscy robią, co chcą.
Z sąsiedniego pasa dobiegł ich narastający ryk klaksonów. Kakofonia dźwięków, wzmacniana przez gromkie okrzyki Arabów, świdrowała w uszach. Bill rzucił okiem na lusterko wsteczne, po czym przyłączył się do tego zbiorowego szału.
Odbiło mu? – pomyślała ze zgrozą Alice. Chryste, jadę z wariatem!
Czarodziej, widząc na poły przerażone, na poły zdumione spojrzenie pasażerki, pospieszył z wyjaśnieniami.
– To wesele. Taka tradycja. Popatrz, tam jedzie młoda para – powiedział, wskazując na samochód, w którym kłębiło się coś, co kobieta wzięła w pierwszej chwili za górę piany. Po dokładniejszych oględzinach okazało się to panną młodą, ubraną w białą sukienkę z mnóstwem falban i ogromny welon. Biedaczka z trudem mieściła się w aucie.
– No i?
– Tutaj wesele musi jechać głośno i z przytupem. Im większy hałas, tym lepiej – wyjaśnił Bill, śmiejąc się. – Dopiero co skończył się Ramadan, a wtedy właśnie odbywa się najwięcej ślubów.
– No dobrze, a ty?
– Ja trąbię z grzeczności.
Paranoja… – pomyślała Alice. Ten kraj to jedna wielka paranoja.

***

Mieszkanie Billa Weasleya w mugolskim Kairze było niewielkie. Kawalerka z łazienką wielkości budy dla psa i małą, ciasną kuchnią mieściła się na czwartym piętrze obdrapanego bloku w spokojnej dzielnicy. W pokoju służącym do wszystkiego stało wąskie łóżko, kanapa i niski stoliczek. Jeden róg zajmował telewizor, w drugim znajdowała się szafa. Kilka kwiatków, które usychały z braku wody dopełniało obrazu nędzy i rozpaczy. Lecz Alice się tym nie przejmowała.
– Luksusów to tu nie ma… – powiedział z zakłopotaniem Bill.
– Nie szkodzi. Kawalerskie mieszkanie, co? – zapytała, uśmiechając się.
– Kiedy zobaczyła to moja mama, wpadła w niewąską histerię. W tym roku odwiedziła mnie cała rodzina. Wygrali loterię „Proroka”.
– A, to ty jesteś z tych Weasleyów… – Alice pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Innych chyba nie ma. – Bill podrapał się po nieogolonej szczęce. – No, zapomniałbym! Mieliśmy przecież wypić brudzia!
Poszedł do kuchni i po chwili do siedzącej w pokoju Alice dotarły hałasy i ciche przekleństwa. Jeżeli prawdą było to, co mówili o łamaczach uroków, to klęli równie intensywnie jak pili. Wreszcie Weasley powrócił, dzierżąc w rękach opróżnioną w trzech czwartych butelkę Finlandii.
– Co prawda nie znam nic ohydniejszego niż ciepła wódka – przyznał – ale nic innego w domu nie ma. Mam nadzieję, że przeżyjemy. Accio, kieliszki!
Alice musiała podzielić zdanie Billa. Ciepła wódka była ohydna. Przełknęła, wzdrygnęła się, po czym zadośćuczyniła tradycji.
– No, to formalności dopełnione. – Uśmiechnął się czarodziej. – Teraz możemy przejść do bardziej prozaicznych rzeczy. Będziesz spać na łóżku, zaraz zmienię ci pościel. Jesteś głodna?
Panna Craft skinęła głową.
– No to mamy, cholibka, problem. Bo w domu nie ma nic jadalnego. Zaraz skoczę do sklepu i coś kupię. Tylko nikomu nie otwieraj. Kręcą się tu różne typy.
Kiedy wyszedł, Alice ruszyła na rekonesans. Kurz zalegający na meblach, żadnych obrazów na ścianach, nieprzytulny, ascetyczny wystrój. Widać było, że zarówno mieszkaniu, jak i jego właścicielowi brakuje kobiecej ręki. Niewyprasowana koszula, dwudniowy zarost… Nic dziwnego – niebezpieczny fach, nieregulowane godziny pracy, to nie sprzyjało żadnemu związkowi. Miewał pewnie panienki na jedną noc – Alice nie była przecież ślepa i widziała, że jest przystojny – ale dłuższe znajomości pewnie nie wchodziły w grę.
Dziewczyna rozumiała to aż za dobrze. Wszystko, co było w tej materii do przerobienia, przerobiła z Timothym. Też miał stresującą pracę. Auror. Pamiętała długie godziny, spędzane samotnie, podczas gdy on pił z kolegami w Kotle. „Przepraszam, Ally, ale nie mogę…”, „Przepraszam, Ally, nie dzisiaj. Umówiłem się z kolegami. Wiesz, aurorskie rozrywki. Mamy zarezerwowany stolik w Dziurawym”, „Przepraszam, Ally, może innym razem… Jestem zmęczony”. W kółko tylko to słyszała, kiedy wracał po południu do domu i wychodził na cały wieczór. Któregoś dnia nie wytrzymała nerwowo i po spektakularnej kłótni wyrzuciła go z domu.
Szczęknęły otwierane drzwi i do mieszkania wszedł Bill, objuczony zakupami. Pod pachą niósł dwie butelki piwa. Wypakował wiktuały na stół i szybko zrobił im jajecznicę na czymś, co w zamyśle chyba miało być boczkiem. Czajnik zagwizdał cicho. Weasley zalał wrzątkiem długie liście zielonej herbaty i przykrył dzbanek.
– Niech się parzy – mruknął pod nosem.

***

– To o co właściwie chodzi z tym artykułem? – zapytał Bill, kiedy siedzieli po kolacji nad piwem.
– Czasopismo „Czarodziej wędrowny” ma taką stałą rubrykę, „Wędrówki z…”, na przykład „Wędrówki ze smokerami” – to o Rumunii…
– A, tak, pamiętam – wszedł jej w słowo Bill. – Charlie wspominał.
– Teraz przyszła kolej na Egipt i łamaczy uroków od Gringotta. Artykuł będzie nosić tytuł: „Spaleni słońcem”. Wiesz, że o tej robocie krążą legendy.
– A jakież to, jeżeli można wiedzieć?
Dziewczyna uśmiechnęła się zagadkowo.
– Mówią, że pijecie jak hipogryfy, a klniecie jeszcze bardziej – wyjaśniła. – Mówią, że balangujecie po godzinach jak szaleni. No i jeszcze, że każdy łamacz trafia prędzej czy później na oddział zamknięty.
– Z tym piciem to wyolbrzymiają – sprostował Bill. – Co do rzucania mięsem… mam nadzieję, że nie jesteś na to zbyt wyczulona? Przy bardziej nerwowych akcjach zdarza się, że gdyby wyrzucić z naszych rozmów przekleństwa, niewiele by zostało. Stresujący fach.
Tak samo mówił Tim…
– Z balangami też bym nie przesadzał. Między jedną wydmą a drugą trochę trudno jest zorganizować porządną imprezkę. A co do oddziału zamkniętego… Może to i prawda. Mało jest takich, którzy dożywają…

***

Alice obudziła się, kiedy nad Kairem wstawał różowy świt. Z początku nie wiedziała, gdzie się znajduje. Gdy z łazienki dobiegł ją okropnie fałszujący męski głos, śpiewający „Every breath you take”, pomyślała, że jest u siebie, w mieszkaniu na Pokątnej, a w łazience siedzi Tim. Ale przecież u niej ściany nie były jasnożółte, a pomarańczowe, zaś u sufitu nie furkotał z hałasem mały wiatraczek. Tim też nie mieszkał już razem z nią. No i ten upał…
Olśnienie przyszło nagle. Egipt!
Do pokoju wszedł ubrany już i ogolony Bill Weasley. Pachniał z daleka mydłem i Old Spice’em. Alice podniosła się powoli z łóżka i podreptała do łazienki, rzucając mrukliwe „Dzień dobry”. Bez kawy nie była w stanie zdobyć się na większą uprzejmość, nawet jeśli stałaby przed nią królowa.
Na szczęście Bill domyślił się, czego jej trzeba i gdy wyszła, czekał na nią obtłuczony nieznacznie kubek z parującym czarnym napojem.
– Musimy się zbierać – powiedział Weasley, kiedy już skończyli śniadanie. – Nie masz licencji na teleportację, a na doczepianego lepiej w tym kraju nie lecieć. Różne historie koledzy opowiadali. Wiesz, wtedy nam się to wydawało śmieszne, ale od niektórych mózg staje w poprzek. – Ugryzł kawałek tosta. – Jeden facet miał nieważną licencję, a koniecznie musiał się szybko dostać na drugi koniec kraju. W pobliżu żadnej stacji Fiuu – zresztą podróż tutejszą siecią to sport ekstremalny – więc zdecydował, że polecą na doczepkę z kumplem. Nie wiadomo jak, ale po drodze rozszczepili się tak dziwnie, że dwa tygodnie trwało, zanim ich z powrotem złożyli do kupy.
Dziewczyna zakrztusiła się kawą.
– Dobra, zbierajmy się.
Jazdę z Billem Weasleyem koszmarnie dziurawymi drogami wiodącymi do El-Fajum Alice uznała za jedno z najbardziej przerażających wydarzeń w życiu. Rozpędzony, buczący samochód pokonywał wertepy z gracją słonia w składzie porcelany. Resory wzdychały ciężko przy każdej dziurze, trzęsło potwornie, ale jeszcze się nie rozbili.
Bill nie wjechał do miasta, tylko od razu skręcił w boczną drogę, prowadzącą na wykopaliska. Alice zaparło dech w piersiach. Wysokie, niebosiężne wydmy, pamiętające czasy faraonów, i morze piasku, bezkresne, jak okiem sięgnąć. A w tym oceanie kilka namiotów, przycupniętych w cieniu skały, tam, gdzie hamada przechodziła w erg.
Wokół namiotów panowało niezwykłe poruszenie. Ludzie biegali, krzyczeli coś do siebie i wskazywali na wykute w skale wejście do grobowca. Pomiędzy łamaczami i archeologami snuli się milczący czarodzieje w niemożliwych do pomylenia, żółtozielonych uniformach, ze skrzyżowanymi różdżką i kością na plecach.
Bill zaparkował i razem z Alice wysiedli z samochodu.
– Co tu się stało?! – zapytał Weasley, kiedy podszedł do nich wysoki, jasnowłosy mężczyzna. – I co tu, do wściekłego hipogryfa, robią uzdrowiciele z Saladyna?*
Saladyna? – powtórzyła w myślach Alice. No, ale sobie wybrali patrona szpitala, niech mnie drzwi ścisną…
Już miała się uśmiechnąć, gdy nagle spojrzała na śmiertelnie poważnego czarodzieja i mina jej zrzedła.
– Bill… – odezwał się wreszcie jasnowłosy z silnym skandynawskim akcentem. – Młody nie żyje…


KONIEC ODCINKA PIERWSZEGO



* Saladyn był sułtanem Egiptu od 1171 roku, walczył zwycięsko z krzyżowcami i w 1187 roku zdobył Jerozolimę. Choć wsławił się okrucieństwem, jest w krajach arabskich postrzegany jako ideał rycerza.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gothik
Kappa



Dołączył: 01 Lis 2006
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 9:03, 02 Lis 2006    Temat postu:

Bardzo fajny text. Powinnaś kontynuować to opowiadanie.

A ty powinieneś pisać dłuższe posty (;.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Czw 16:02, 02 Lis 2006    Temat postu:

Cytat:
Dla tego jednak, kto pokochał niebezpieczeństwo i oswoił Egipt, ten stawał się łagodny,
Powtórzenie. Może "stawał się on łagodny"?
Cytat:
też nie ułatwiały jej niczego.
Odrobine niezgrabnie. "też niczego jej nie ułatwiały"?

Zastanawiałam się też nad jednym przecinkiem, ale nie ejstem pewa, wiec wypisywać nie będę, i najprawdopodobniej zastanawiałam się niesłusznei, bo z tego co widzę, problemów z przecinkami raczej nie masz (;.

Wspaniałe *-*. Styl świetny, wyrobiony, pomysł dobry - zapowiada się ciekawie w każdym razie, praktycznie bezbłędnie, oryginalnie. Aż nie mogę się doczekać kolejnych odcinków - bo ten na jak tak dobrego ficka był stanowczo za krótki (;.

Oj, tam, zaraz leniwa (;... potrzebujaca motywacji to ejszcze nie leniwa, prawda (;?

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Idril Celebrindal
Charłak



Dołączył: 06 Wrz 2005
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 18:39, 02 Lis 2006    Temat postu:

Jest już drugi odcinek. Akcja jeszcze nie nabrała tempa, ale obiecuję, że od następnego odcinka się to zmieni. A teraz, voila!


Bill wyglądał, jakby miał dostać ataku apopleksji.
– Co się stało?
– Usiłował wejść do grobowca. Tego, który Maureen odkryła w zeszłym tygodniu. Pozdejmował zaklęcia w złej kolejności. Nie było co zbierać…
– Kto mu na to pozwolił, do [bluzg] nędzy?! – krzyknął Weasley, zostawiając Alice i przeciskając się przez tłum. – Gdzie Siergiej? Coście robili, trzeba go było powstrzymać!
– Weasley, spokojnie! – Blondyn chwycił go mocno za ramię.
– Jakie spokojnie?! Puszczaj, Thorkild! – Bill szarpnął się dziko. – Jak to się stało?! Gdzie byliście?!
– Spaliśmy.
– Spaliście, tak?
– Bill, proszę, przyhamuj!
– Nie mam zamiaru! Przez wasze opieprzanie się zginął człowiek!!!
– Uspokój się, Weasley.
Wysoki, barczysty mężczyzna stanął przed Billem. Był od niego wyższy o głowę i dwa razy szerszy w ramionach. Wyglądał jak groteskowa karykatura człowieka. Jego lewy policzek przecinała poszarpana na brzegach, nierówna blizna.
– Bo co mi zrobisz?! – pieklił się dalej Bill. – Napiszesz raport i posadzisz mnie za biurkiem na Pokątnej?!
– Uspokój się wreszcie, i nie zachowuj jak pieprzona panienka… – powtórzył Siergiej z mocnym rosyjskim akcentem. – Młody sam sobie na to zarobił. Kto mu kazał pchać się, gdzie go nie chcieli? Zespół, Weasley, zespół. Praca w grupie. Tutaj indywidualiści kończą, wąchając kwiatki od spodu. Młody nie chciał się tego nauczyć. – Rosjanin poklepał Billa po plecach. – No, już w porządku. Chlapnij sobie.
Weasley przysiadł na jednym z wielkich kamieni i zamknął oczy. Alice stała w milczeniu kilka kroków za nim. Wreszcie odważyła się podejść i usiąść obok czarodzieja.
– To… pierwszy taki wypadek, odkąd tu jesteś? – zapytała.
– Nie. Było już kilka wcześniej. Morgan i Louis… I jeszcze Meira. Sporo, nawet jak na łamaczy uroków. W końcu na każdego przyjdzie kolej. Jedno źle rzucone zaklęcie i bum, już cię nie ma.
Aurorzy z egipskiego Ministerstwa Magii oraz uzdrowiciele z Saladyna zdeportowali się z charakterystycznym trzaskiem, pozostawiając po sobie powietrze iskrzące od magii. Zabrali ze sobą szczątki młodego łamacza uroków – a przynajmniej to, co udało się znaleźć – i kilometry protokołów.
– To dlaczego… – zaczęła Alice po chwili.
– Był moim partnerem – wyjaśnił Bill. – Łamacze zawsze pracują w trzyosobowych zespołach. Głupi dzieciak. Boże, jaki głupi… Co on sobie chciał udowodnić? Przepraszam, muszę…
Odszedł w kierunku grobowca, zostawiając za sobą głębokie ślady w piasku, przesypującym się bez ustanku z miejsca na miejsce. Już po chwili złocisty pył przykrył odbicia podeszew butów. Alice patrzyła jak Weasley podchodzi do ciemnowłosej, wysokiej kobiety i kładzie jej dłoń na ramieniu. Zupełnie nie pasował do tego miejsca. Długowłosy, z kolczykiem w uchu, ubrany jak gwiazda rocka, a nie łamacz uroków. Za to jego towarzyszka wydawała się stworzona do tego zajęcia. Wyglądała rzeczowo, jak na badaczkę przystało, w okularach, z włosami związanymi w supeł na karku. Była mocno opalona, jak wszyscy, i naprawdę ładna.
Bill powiedział do niej coś, czego dziennikarka nie usłyszała, a łamaczka pokręciła głową, wskazując na wejście do grobowca. Weasley skinął na Alice ręką. Kiedy podeszła, wskazał na ciemnowłosą kobietę i powiedział:
– To moja partnerka z zespołu, Katia Iwanowna.
Katia uśmiechnęła się i podała drugiej czarownicy rękę.
– Alice Craft, miło mi.
– Przepraszam cię, Alice, ale niestety musimy wracać do naszych zajęć – powiedział Bill przepraszającym tonem. – Jeżeli chcesz, możesz się przyglądać, ale raczej z daleka. Niektóre zaklęcia mają dość dużą siłę odrzutu.
Panna Craft przysiadła na kamieniu i obserwowała bacznie poczynania łamaczy. Przypominały jej nieco pracę mugolskich saperów, rozbrajających bombę lub minę. Widziała to kiedyś u ciotki-mugolki w BBC.
Bill tymczasem skupił się maksymalnie, zapominając o dziennikarce, Młodym, upale. Był tylko on, Katia, stojąca tuż obok, i wejście do grobowca, wciąż zapieczętowane. Wiedział, że wystarczy jeden zły ruch, by i jego zeskrobywali z kamieni szpachelką. Jedno nieprawidłowo zidentyfikowane zaklęcie, jeden błędny ruch różdżką i koniec. Nie ma go. Finito. Żył z tą świadomością na co dzień, ale zazwyczaj spychał ją na dno umysłu. Dochodziła do głosu tylko w takich momentach, jak ten. Bill był bowiem zdania, że można zejść z tego świata w każdej chwili, nawet nie ruszając się z domu. Tylu ludzi ginęło codziennie, padając ofiarami wypadków, źle rzuconych zaklęć, wrednych mioteł, wściekłych kugucharów. Nawet urzędnik w Ministerstwie Magii, przybijający od rana do wieczora pieczątki na dokumentach, nie może być całkowicie bezpieczny – ostatecznie zdarzały się już przypadki śmiertelnego pogryzienia przez znarowione koncesje na handel składnikami do eliksirów czy zeznania podatkowe drobnych przedsiębiorców z Pokątnej. Więc po co się bać? Oczywiście, pani Weasley uważała inaczej.
Ale mama nigdy się nie zmieni, uśmiechnął się z rozczuleniem Bill.
Molly przypominała mu kwokę, trzęsącą się nad kurczętami, która nie zauważyła, że wyrosły one na silne koguty.
Weasley sięgnął po Uroczysko, leżące obok na piasku. To niewielkie urządzenie, przypominające z wyglądu mugolski wykrywacz metalu, było najprzydatniejszym wynalazkiem ostatniego półwiecza w pracy łamacza uroków. Po pierwsze, wskazywało, czy dane wejście jest obłożone jakimikolwiek klątwami, a po drugie, pomagało rozpoznać rodzaje czarów i kolejność ich nakładania. Choć Weasley uważał, że nazwa jest co najmniej idiotyczna, nie mógł nie przyznać, że sprzęt ten jest przydatny.
Bill przejechał Uroczyskiem tuż nad powierzchnią wielkiego głazu, spuszczonego z góry, który tarasował wejście do miejsca ostatniego spoczynku egipskiego dostojnika. Nie była to mastaba, a charakterystyczny dla Średniego Państwa grobowiec wykuty w skalnym zboczu. Na kamieniu pojawiła się plątanina różnobarwnych, fosforyzujących nitek, układających się we wzór jak z szalonych marzeń opętanego kubisty.
– A to skurczybyki – westchnął Weasley, wskazując głową na głaz. Katia kiwnęła głową.
– Zabezpieczyli się na wszystkie możliwe sposoby – przyznała, wyciągając z kieszeni różdżkę. – O ile zakład, że w środku natkniemy się na zaklęcia maskujące?
– Jeszcze nie zwariowałem, żeby się o to zakładać. Bo będą na pewno – mruknął Bill, przysuwając rękę do jarzących się linii. Kiedy jego dłoń dotknęła chropowatej powierzchni skały, zatrzeszczało cicho. – I do tego mocne. Cholera… Trochę nam tu zejdzie. Alice! – Odwrócił się do dziennikarki, osłaniając oczy przed oślepiającym słońcem. – Na razie nie robimy nic ciekawego. Zawołamy cię, jak wejdziemy do środka. Tam będą drugie drzwi i wtedy będziesz mogła popatrzeć. A na razie, jeśli chcesz, możesz się przejść po obozie i pogadać z ludźmi. Szefuje Siergiej, więc zacznij od niego.

***

Na pierwszy rzut oka Alice wydawało się, że łamacze nic sobie nie robią ze śmierci kolegi. Nikt nie lamentował, nikt – prócz początkowego wybuchu Billa – się nie wściekał, wszyscy zachowywali się jak gdyby nigdy nic. Jednak to wrażenie minęło, kiedy tylko przyjrzała się czarodziejom bliżej. Byli maksymalnie skupieni, wszyscy wykonywali swoje zadania, koncentrując się tylko na własnej różdżce i tym, co przed nimi. Jedni mocowali się z urokami, nałożonymi na mniejsze groby, położone bardziej w dolinie, inni siedzieli, sprawdzając wydobyte artefakty i klejnoty pod kątem klątw, jeszcze inni w milczeniu wypełniali stosy papierów. Atmosfera w obozie stała się tak gęsta od ukrywanych nieudolnie uczuć, że można ją było kroić nożem. Towarzyszył im przede wszystkim strach, przebijający przez inne odczucia. Alice mogła doskonale zrozumieć łamaczy. Też by się bała, będąc na ich miejscu. To straszne, mieć świadomość, że pomiędzy nimi a śmiercią jest tylko ich rozum, doświadczenie i różdżka trzymana kurczowo w spoconych palcach.
Siergiej siedział pod zadaszeniem, pijąc łapczywie wodę. Strużki mętnej cieczy spływały mu z kącików ust i wędrowały po brązowej skórze, żłobiąc szybko schnące strumyczki. Z tego, co zdążyła się zorientować, Rosjanin był tutaj najstarszy i najbardziej doświadczony. Miał szpakowate włosy, na skroniach srebrzące się już całkowicie. Chociaż wyglądał bardziej na starożytnego gladiatora – taki zwalisty i opalony – to te włosy, schludnie przycięte, przywodziły Alice na myśl starszego dystyngowanego pana z posiadłości w Derbyshire – jej rodzinnego hrabstwa.
– Alice Craft, „Czarodziej Wędrowny” – przedstawiła się, podając mu dłoń. Mężczyzna uścisnął ją żelaznym chwytem, prawie gruchocząc kości.
– Siergiej Bierniew. Przykro mi, że poznajemy się w tak przykrych okolicznościach – powiedział, robiąc dziennikarce miejsce na rozkładanym stołku.
– Słyszałam, że pan dowodzi tą grupą.
– Podobno… – zaśmiał się Bierniew. – Więc jest pani tutaj, żeby napisać artykuł o naszej pracy, tak?
Alice skinęła głową.
– Co chciałaby pani wiedzieć?
– Na razie jakieś ogólne informacje: ile już tu jesteście, jak liczna jest grupa, takie tam broszki. Dopiero później zacznę szczegółowe śledztwo. – Uśmiechnęła się blado.
Siergiej podał jej kubek z wodą i kiść winogron. Przez chwilę wpatrywał się w podwładnych, po czym zaczął:
– Widzi pani, to grupa międzynarodowa. Jest nas piętnaście… czternaście osób. Troje Anglików, troje Rosjan, troje Amerykanów, jeden Irlandczyk, jeden Duńczyk, jedna Egipcjanka, jedna Włoszka i jeden Niemiec. Młody był Francuzem. Opłaca nas Gringott, załatwia wszystkie pozwolenia, koncesje na wykopaliska, a my za to szukamy złota i artefaktów, na których bank zarabia później ciężkie pieniądze. Jesteśmy tu – to znaczy pod El-Fajum – już od jakichś dwóch miesięcy i na razie końca roboty nie widać.
– A Bill?
Bierniew od razu zgadł, co Alice ma na myśli.
– Jest jednym z najlepszych, chociaż nie pracuje zbyt długo. Trzy lata temu skończył dwuletnie kursy na łamacza i przydzielili go tutaj. Ma czuja, a to pomaga w tej pracy. Widzi pani… – przerwał na chwilę, wyciągając skądś paczkę daktyli i częstując Alice – w tym fachu potrzebna jest intuicja. Weasley ją ma, dlatego jest efektywny i nie skończył jak Młody.
– Właściwie dlaczego tak go nazywacie? – zainteresowała się dziennikarka, obrywając winogrona z gałązki. – Jak miał naprawdę na imię?
– Gildas, ale że wszyscy mieli trudności z wymówieniem tego, ochrzciliśmy go Młodym – uśmiechnął się Siergiej, ukazując sieć zmarszczek wokół ust i kurze łapki przy oczach. – Ian, do jasnej cholery! Uważaj, jak to niesiesz! – krzyknął do niskiego, płowowłosego łamacza, dzierżącego w rękach urnę kanopską. Naczynie chwiało się niebezpiecznie.
– Takie morze piachu… – westchnęła Alice. – Nie boicie się burz piaskowych?
– Zdarzają się i faktycznie kilka razy było niewesoło – zgodził się Rosjanin. – Straciliśmy trochę kosztownego sprzętu, parę rzeczy z grobowców też szlag przy okazji trafił. Khamsi, dziesiąta plaga egipska. Czasem wieje też sirocco. Dziki wicher, jeszcze goręcej, dużo piachu i jest bardziej uciążliwe. Wieje i wieje, i końca nie widać. Czasem nawet dwa tygodnie. Żyć się wtedy nie da. W powietrzu wisi pełno pyłu, jest duszno, okropnie. Potem spada deszcz, to znaczy jakieś trzy krople na metr kwadratowy, i powoduje, że część tego pyłu opada. Ale po solidnej burzy… Nie wie pani, jak to jest, pojechać do pobliskiej wioski po żywność i na miejscu zobaczyć, że tej wioski już nie ma. Czasami tylko z piasku wystają szczyty dachów. I wtedy się boimy, że z nami kiedyś stanie się to samo.

***

Bill tymczasem wciąż mocował się z zabezpieczeniami na głównych drzwiach. Ktokolwiek rzucał te zaklęcia, był w tym dobry. Jedne z najmocniejszych pieczęci, jakie widział w życiu. Misterna plątanina różnokolorowych nitek uroków i klątw bladła wraz z upływem czasu i trzeba było raz po raz odnawiać rysunek.
Czasami czary nakładane były na krzyż i łamacze musieli dociec, który został rzucony jako pierwszy, a który później z nim skrzyżowany. Innym razem zaklęcia przypominały tkaninę – tu wątek, tam osnowa. Przy takich urokach trzeba było zachować szczególną ostrożność i najpierw rozplątać osnowę, a dopiero później zająć się wątkiem. Jedna pomyłka mogła okazać się fatalna w skutkach.
– Dobra, teraz przytrzymaj mi to w górze, zajmę się tym cholerstwem spod spodu, bo było nałożone później – powiedział niewyraźnie Bill, trzymając różdżkę w zębach.
Ręce miał zajęte czymś, co mogło przypominać chirurgiczną pęsetę. Sęk w tym, że żadna mugolska pęseta nie miała jednocześnie właściwości wyspecjalizowanej w zdejmowaniu uroków różdżki.
Katia ostrożnie podważyła urok i przytrzymała go w górze. Ciemnofioletowa linia przypominała teraz kształtem lej. Nagle zaklęcie zadrgało i tylko świetnemu refleksowi dziewczyna zawdzięczała, że nie opadło z powrotem, wprost na ręce Weasleya. Zaskwierczało, zabłysło na ułamek sekundy. Tylko tyle dzieliło ich od katastrofy.
– Trzymaj to porządnie, kurza twarz – syknął Bill, mocując się z zaklęciem. – Łamacz bez rąk to marny łamacz.
Katia poprawiła połączenie różdżka-zaklęcie i starała się, by ręce nie drżały jej zbyt mocno.
– Dobra, mam dziada – odezwał się czarodziej z ulgą w głosie. – No, chodź do tatusia, kochanieńki.
Rozległ się syk łamanego uroku, a po chwili drugi – to Katia rzuciła czar. Słowa były tam zbędne – żadnego wykrzykiwania zaklęć, tylko skupienie, cisza i precyzja.

***

Ten kraj był inny niż wszystkie, jakie Alice kiedykolwiek odwiedziła. Historię czuło się na każdym kroku. I nie chodziło o mastaby, hieroglify, posągi. Tam przeszłość wypisano na ziarenkach piasku. W każdym zostało zaklęte wspomnienie z czasów, kiedy rządzili faraonowie i tych jeszcze wcześniejszych. Przesypywały się powoli z miejsca na miejsce, szepcząc przy tym opowieści o dawnych dniach. Jeżeli ktoś umiał słuchać, mogły mu wiele powiedzieć.
Wszystko tutaj obracało się powoli w piach. Kruche domy, białe i różowe jak masa perłowa, tak samo błyszczące z daleka, wyglądające jak muszle na wielkiej, bezkresnej plaży. Jedna burza piaskowa, szalejąca wściekle niczym gniew starych bogów, mogła je zmienić w proch.
Natykali się na kości zwierząt, wytarte do białości przez ziarenka piasku, które uderzały w nie bez ustanku, niczym miniaturowe młoteczki. Wieczni rzeźbiarze pustyni, formujący grzyby skalne o fantastycznych kształtach, które naprawdę sprawiały wrażenie zamkniętych w kwarcu żywych tworów natury.
Na pustyni leżały szkielety – Alice zobaczyła je, kiedy jechała wraz z Billem do pobliskiego miasteczka po jedzenie. W jej pamięci tkwiły słowa wypowiedziane przez Siergieja i podświadomie bała się, że po przyjeździe ujrzy tylko lśniącą iglicę minaretu, wystającą ze zwałów piasku.
Ale tak się nie stało. Miasteczko już z daleka porażało oczy oślepiającą bielą. Kiedy podjechali bliżej, Alice zauważyła, że na dachach niektórych domów w slumsach leżą spore kamienie.
– To dla ochrony przed wiatrem – wyjaśnił Bill. – Jeżeli pokrycie nie jest zbyt solidne, właściciele zabezpieczają się w ten sposób. Z drugiej strony, zdarzało się, że taki dach nie wytrzymywał ciężaru i zapadał się do środka.
Drugim, co uderzyło dziennikarkę, były obłędne ilości szmat, które zwieszały się z balkonów, sznurów, płotów.
– Muszą robić bardzo dużo prania – parsknęła.
– To swoją drogą, ale oni te szmaty traktują chyba jako niezbędny element wystroju posesji – zaśmiał się Bill, skręcając w drogę prowadzącą na suk.
Pod tym dziwnie brzmiącym słowem krył się najzwyklejszy w świecie bazar. Choć dla Europejczyka był czymś całkowicie nowym i fascynującym. Stragany z owocami wabiły feerią barw, w powietrzu unosił się kręcący w nosie zapach przypraw, których nazw Alice nie umiała nawet wymówić, na rozłożonych na ziemi płachtach leżały przedmioty wyplatane z trzciny, drewniane rzeźby i biżuteria, obok rozłożono miedziane naczynia: miski, miseczki, półmiski, garnki, moździerze i flakoniki, w ocienionych budach sprzedawano dżelaby we wszystkich kolorach świata, zdobione złotą nitką lub wyszywane w etniczne wzory. Na widok jednej z nich, turkusowej, ze złotym haftem przy szyi, na rękawach i u dołu, Alice wpadła w amok. Stanęła przy straganie i ani myślała się stamtąd ruszyć. Choć Bill prosił ją i zaklinał na wszelkie świętości, by odeszła i udawała, że sukienka jej nie interesuje, dziennikarka nie ustąpiła. Wreszcie Weasley, z żądzą mordu w oczach, zapytał o coś po arabsku. Kiedy sprzedawca podał cenę, Bill chwycił się za głowę.
– Zwariował – powiedział ze zgrozą. – Za to mógłbym kupić średniej wielkości stado wielbłądów. Widzi, że ci zależy. Idź stąd, ja spróbuję wytargować jakąś rozsądną cenę.
Alice ugięła się i przeszła kilka straganów dalej, oglądając barwioną na żywe, soczyste kolory wełnę i buteleczki z różnobarwną henną, stylizowane na popiersia królowej Nefretete. Zauważyła, że ludzie przyglądają jej się z zaciekawieniem. Najwyżej dziesięcioletnia dziewczynka podeszła do dziennikarki i dotknęła nieśmiało jej włosów, po czym uciekła, bijąc bosymi piętami o ziemię i wzniecając za sobą obłoczek pyłu.
No tak, pomyślała panna Craft, szarookie blondynki na pewno nie są tu częstym zjawiskiem.
Bill tymczasem wyprawiał rzeczy niezwykłe. Krzyczał, szarpał sprzedawcę za ubranie, tupał i rwał sobie włosy z głowy. Arab nie pozostawał mu dłużny, również targając koszulę czarodzieja i wylewając z siebie potok słów z prędkością rzucania zaklęć przez wykwalifikowanego aurora. Podtykał też Weasleyowi dżelabę pod nos i miął w rękach materiał, pokazując zapewne, jak dobrego gatunku jest surowiec. Bardziej przypominało to bójkę, niż cokolwiek innego.
Wreszcie jednak sprzedawca skapitulował, a Bill – z miną kota, który dobrał się do śmietany – dołączył do Alice, wymachując reklamówką z sukienką w środku.
– Masz – powiedział, wręczając jej siatkę. – Udało mi się nieźle zbić cenę. Tu jest reszta twoich pieniędzy. – Podał jej zwitek banknotów i kilka monet. – Oskubałby cię nieźle, tak tu robią ze zdezorientowanymi turystami. Biedacy przepłacają dziesięć razy, bo nie wiedzą, że należy się targować. Ba! Tutaj sytuację, kiedy ktoś rezygnuje z targowania, uważa się za obrazę.
Przeszli między straganami z surowym owczym runem, kiedy nagle Alice przystanęła przez jednym ze stoisk.
– Merlinie, jaka piękna chusta… – jęknęła.
Chusta faktycznie była piękna. Z czerwonego jedwabiu, ręcznie malowanego w różnokolorowe wzory, wykończona złotymi frędzelkami. Bill policzył od jednego do dziesięciu, potem od dziesięciu do jednego i zaczął szopkę z targowaniem od nowa.
Zakupy z kobietą, westchnął z rezygnacją, odchodząc od stoiska.
– To ostatnia rzecz, jaką tu dzisiaj kupujesz. Wysłali mnie po jedzenie, a przyjadę z sandałami, wyszywanymi klapkami, sukienką, chustką, kolczykami, wisiorkami, henną i Bóg jeden wie, czym jeszcze, tylko bez tego, co miałem kupić. Przyjedziemy jeszcze na suk, obiecuję. Ale teraz chodźmy.
Ta część bazaru, gdzie sprzedawano produkty spożywcze okazała się nieco mniej zatłoczona. W specjalnych chłodzonych pojemnikach leżały kawałki baraniny, obok rozłożone były owoce o dziwnych kolorach i kształtach, aromat przypraw i rzadko spotykanych korzeni przyprawiał o ból głowy. W cieniu piętrowego domu siwy, bezzębny Arab piekł płaskie, jasne chlebki z mąki i wody, znad niektórych stoisk unosił się intensywny zapach świeżo parzonej kawy. Żywe kurczaki miotały się w klatkach, gdacząc donośnie.
– Bill, co oni robią? – zapytała Alice, wskazując na dwóch mężczyzn, przesypujących czarny pył z jednego worka do drugiego. Obok stał osiołek, zaprzężony do dwukołowego wózka, przeżuwający z obojętną miną wiązkę siana.
– Sprzedają pieprz na łopaty.
– Ale po co im tego aż tyle? – zdziwiła się dziennikarka.
– Ten facet, który kupuje, ma knajpę w miasteczku. A pieprz całkiem dobrze maskuje smak nadpsutego mięsa.
Alice skrzywiła się z dezaprobatą.
– Co to? Wołowina? – zapytała, widząc jak Bill wybiera spore kawałki mięsa.
– Baranina, najpopularniejsza w krajach arabskich. Wołowinę jada się tutaj rzadko, bo jest łykowata i mniej smaczna. A wieprzowina jest zabroniona przez Koran. Chodź, kupimy jeszcze kilka kurczaków. O, czekaj chwileczkę – dodał, zatrzymując się przy stoisku ze słodyczami. – Sebaa al Aarussa? – zapytał sprzedawcę. Ten kiwnął głową. – To paluszki narzeczonej. Tradycyjny egipski deser. Bardzo dobre. Smaży się to w głębokim tłuszczu a później moczy w miodzie. Niebo w gębie.
Kupił trzy funty słodkiego specjału i poszli dalej. Do samochodu wracali objuczeni niczym wielbłądy w karawanie. Wnętrze auta było nagrzane do granic wytrzymałości. Istne piekło. Jechali z oknami otwartymi na przestrzał, ale i tak w środku panowała nieznośna duchota. Kiedy dojeżdżali do obozu, Alice zauważyła, że niebo na horyzoncie różowieje. Spojrzała pytająco na Billa.
– Cholera – Weasley pokręcił głową – będzie sirocco.

***

W obozie wszyscy zwijali co kosztowniejszy sprzęt i pakowali znaleziska do skrzyń. Oni też zauważyli zbliżającą się wichurę.
– Diabli nadali, niech to szlag – klął Thorkild, znosząc wszystkie Uroczyska do namiotu. – A mogliśmy się dobrać już do tego wielkiego grobowca.
Pierwsze uderzenie sirocco wyglądało tak, że Alice tylko czekała, aż namiot – mimo że magicznie wzmocniony – runie, podrze się na strzępy i odleci wraz z wiejącym wiatrem. Piasek wdzierał się z wściekłością przez wszystkie szpary i osiadał różowym pyłem na meblach, wiatr jęczał na zewnątrz niczym potępieniec i gnał wydmy na północ, ku morzu.
Przez tę wichurę, szarpana nagłymi podmuchami sirocco, przedarła się mała sówka płomykówka, by zaskrobać pazurami o brezent namiotu. Alice otworzyła, a do środka nawiało piasku. Wreszcie jednak sówka, zataczając się jak pijana, weszła i usiadła na szafce przy łóżku, pohukując gniewnie, jakby chciała powiedzieć „Bez serc, bez ducha, że też w taką pogodę każą mi lecieć!”.
Dziennikarka odwiązała list od nóżki ptaka i podała sowie daktyla. Sama zaś usiadła w fotelu i otworzyła kopertę. Charakter pisma był jej znany. Nawet po tylu latach potrafiła go rozpoznać. Czego, u licha, mógł od niej chcieć ten człowiek? Myślała, że to już zamknięty rozdział jej życia, ale okazało się, że on sądzi inaczej.
Kiedy przebiegła wzrokiem tekst, zmartwiała z kartką w dłoni. Wydawało jej się, że śni. Bo przecież on nie mógł żądać od niej czegoś takiego.
Prawda?


KONIEC ODCINKA DRUGIEGO

To drugi z trzech napisanych i opublikowanych już na innych forach odcinków. Mogę je wkleić dość szybko ;)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Czw 20:20, 02 Lis 2006    Temat postu:

Cytat:
– Cholera – Weasley pokręcił
Yes, yes, coż znalazłam XD. Brak kropki po "cholera".

Ojoj... Czyżby list od Tima?

Drugi odcinek podoba mi się jeszcze bardziej niz mpierwszy. Znasz kulturę arabską, zwyczaj targowania na sukach i w ogóle, masz oryginalny koncept dotyczący łamania uromów (ja zawsze wyobrazałam to sobie raczej jako łamanie zaklęć, któe bedzie znosić te wczesniejsze, a tu proszę, pęsety :P), stworzyłaś żywych, nie sztucznych bohaterów, znasz zasady interpunkcji (o ortografii nie wspominając (;), masz świetny styl... Czego chcieć wiecej :P?

To ja czekam na tę kolejną część (;.

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Idril Celebrindal
Charłak



Dołączył: 06 Wrz 2005
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Czw 22:33, 02 Lis 2006    Temat postu:

AtA napisał:
Cytat:
– Cholera – Weasley pokręcił
Yes, yes, coż znalazłam XD. Brak kropki po "cholera".

Nie, proszę pani ;) Bo po "cholera" w normalnym układzie byłby przecinek. Zauważ, że "będzie" też jest pisane małą literą.
Równie dobrze mogłam napisać "Cholera, będzie sirocco. - Weasley pokręcił..."

A, niech to szlag XD.
Muhahaha, dobrze Ci tak. XD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Idril Celebrindal
Charłak



Dołączył: 06 Wrz 2005
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Nie 21:46, 05 Lis 2006    Temat postu:

Ten odcinek sponsoruje "Angielski pacjent". Gdyby nie ten film, to pewnie tekst nadal leżałby na dysku, a pewien Węgier być może nosiłby zupełnie inne imię.
Za zbetowanie dziękuję Arthurowi Weasleyowi.



Sirocco dało za wygraną już po czterech dniach. Tak jak uprzedzał Siergiej, spadło coś, co miejscowi nazywali deszczem – kilka wielkich kropel, niosących ze sobą zawieszony w powietrzu pył. Niebo znów odzyskało błękitny kolor i słońce wydawało się mniej przyćmione. Upał jednak wcale się nie zmniejszył, a wręcz przeciwnie. Tylko noce przynosiły ochłodę, ale wtedy z kolei robiło się bardzo zimno.
Deszcz spadł wieczorem, toteż po zapadnięciu zmroku wszyscy wylegli przed namioty i siedzieli przy ognisku, rozmawiając i dowcipkując. Alice okryła się szczelniej kupioną na suku chustą i słuchała dykteryjek łamaczy. A mieli ich niemało – zarówno z kursu, jak i z pracy w terenie.
– …a wtedy podchodzi do niej egzaminator i mówi: „W tym momencie zamknęła się pani w grobowcu, życzę miłego wychodzenia”. Zostawił ją, wyobrażacie sobie? Na początku w ogóle się nie zorientowaliśmy, że coś jest nie tak. Dopiero jak nie przyszła na obiad, to nas tknęło. Szukaliśmy po całym uniwerku, zanim wreszcie ją znaleźliśmy. Siedziała w środku jak kupka nieszczęścia i nie mogła się wydostać. Oblali ją po tym egzaminie i wywalili ze szkoły. Cały wydział miał nieziemski ubaw, bo to faktycznie była straszna sierota i nie pojmuję, jakim cudem zdała egzaminy wstępne.
Łamacze zarechotali. Alice była naprawdę ciekawa, jakim cudem tyle osób zdołało przetrwać do końca kursów, a później nie dać się zabić przy pierwszej akcji. To, co opowiadali czarodzieje sprawiało, że dziennikarce jeżyły się włoski na karku. Znikające komnaty, niewykrywalne normalnymi metodami zaklęcia, zakrzywienia czasu i przestrzeni wewnątrz grobowców oraz świątyń, paskudne pułapki, czyhające wewnątrz na nieostrożnych badaczy.
– Jutro spróbujemy się dobrać do tego dużego grobowca – powiedział Siergiej. – Bill, Katia, zajmiecie się tym. I jutro przysyłają nam nowego, Bułgara. Popow czy jakoś tak. Zajmiecie się nim, wdrożycie w obowiązki i wrzucicie od razu na głęboką wodę.
Katia pokiwała głową, ale jej uśmiech wyraźnie zbladł. Zerknęła na Billa i odeszła od pozostałych. Maureen, ciemnoskóra Amerykanka o włosach splecionych w setki warkoczyków, popatrzyła na Weasleya pytająco. Ten wzruszył tylko ramionami z zakłopotaniem.
– Gryzie cię to? – zapytała dziennikarka, siadając obok Katii na szczycie wydmy. Była nieco zdyszana. Rosjanka kiwnęła głową i wbiła wzrok w piasek.
– Bill wyjechał. Ja miałam pilnować Młodego – powiedziała, bardziej do siebie niż do Alice. – Zawiodłam. Mogłam się domyślić, że zrobi coś takiego, mogłam… Pytasz jako dziennikarka? – urwała, patrząc na pannę Craft podejrzliwie.
– Nie. – Czarownica pokręciła z oburzeniem głową. – Nie jestem z brukowca, tylko z poważnego czasopisma poświęconego podróżom.
– Taki czarodziejski „National Geographic”? – zapytała Katia.
Alice przytaknęła, dziwiąc się, skąd łamaczka zna mugolski miesięcznik.
– Wiesz, moi rodzice są mugolami. Jestem pierwszą czarownicą w rodzinie od trzystu lat.
– A teraz? Co cię tak martwi?
– Boję się, że wszystko się powtórzy. Jak znam życie, podeślą nam jakiegoś młokosa zaraz po kursach, który nie ma więcej pojęcia o pracy w terenie, niż to, co zrobił w czasie praktyk. A wygląda to tak, że dają ci tam stare papirusy i każą się męczyć nad hieroglifami, ewentualnie pozwalają popatrzeć na pracę w pełni wykwalifikowanych łamaczy. Byle taki żółtodziób niczego nie dotykał, bo jeszcze, broń Merlinie, spieprzy. Prawdziwa szkoła życia zaczyna się dopiero tutaj, w terenie. I czasami to nie wystarcza. Rozumiesz, o czym mówię, prawda? – Podniosła leżący kawałek suchorośla i zaczęła rysować na piasku esy-floresy. – To nie jest tak, jak uważają niektórzy – dużo zabawy i jeszcze więcej pieniędzy. Owszem, zarabiamy nieźle, ale to nie żadne kokosy. I co dzień ryzykujemy życiem.
– A rzuciłabyś to, gdybyś mogła?
– Żartujesz?! – żachnęła się Katia. – Kocham tę pracę. Wiesz, jak trudno było w latach osiemdziesiątych i wcześniej, jeszcze w Związku Radzieckim, uzyskać zgodę na wyjazd za granicę? To graniczyło z cudem, nawet wśród czarodziejów. Siergiej na przykład… Wątpię, by kiedykolwiek wrócił do Rosji. Zniknął sprzed nosa wywiadowi dosłownie w ostatniej chwili. KGB bardzo się nim interesowało i może nadal coś na niego mają. Koło mnie też się kręcili, ale to była końcówka i jakoś się wyplątałam. Natasza również miała przez nich problemy. Teraz jest lepiej, ale… – urwała.
Alice słuchała ze zdumieniem, nie po raz pierwszy zdając sobie boleśnie sprawę ze swej ignorancji. Nie interesowała się krajami za Żelazną Kurtyną, mało o nich wiedziała. Myślała, że tylko w Wielkiej Brytanii mieli problemy – Sam-Wiesz-Kto, śmierciożercy… A tymczasem okazywało się, że bardzo się myliła.
– Nie chcesz wracać?
– A po co?

***

Igor Popow przyleciał porannym świstoklikiem z Sofii. Był niskim, smagłym mężczyzną z szopą czarnych włosów opadających na czoło. Pod grubymi, zrośniętymi brwiami błyszczały ciemne oczy. Zgodnie z przewidywaniami Katii, nigdy wcześniej nie pracował w terenie.
– Nie ścierpię żadnej samowoli, rozumiemy się? – Dziewczyna stanęła naprzeciw Bułgara i popatrzyła na niego twardo. – Żadnych genialnych pomysłów typu „pójdę tam sam i pokażę im, jaki jestem dobry”. Przez taką głupotę twojego poprzednika zbierali ze skał pęsetą.
– Katia… Mogę cię prosić na słówko? – przerwał jej Bill, prowadząc Rosjankę na ubocze. – Nie strasz go od razu na początku.
– Nie wygląda na takiego, co się przesadnie boi – prychnęła dziewczyna.
– Za to Młody wyglądał… – odparował Weasley. – Mnie też to boli, wierz mi. Ale przestań, na Merlina, przestań się tak zachowywać!
– Tak? To znaczy jak?! – zaperzyła się Katia. – To, że ze mną swego czasu sypiałeś nie daje ci jeszcze prawa, żebyś ciągle grał dobrego wujka!
– Uspokójcie się – powiedział cicho Siergiej. – Nie żebym był przeciwny zdrowej, oczyszczającej atmosferę kłótni, ale może po godzinach, co? Poza tym… nowy patrzy.
Alice obserwowała Bułgara znad stosiku notatek. Stał spokojnie, nieco zdezorientowany, ściskając w ręku szmaciany plecak. Ubrany w staromodne spodnie z płótna i białą koszulę, przypominał jej własnego dziadka – mugola, pracującego przed wojną jako archeolog. Dziewczyna nigdy go nie poznała. Zginął w czterdziestym drugim, zestrzelony nad Saharą. Miała tylko jedno jedyne zdjęcie, czarno-białe i w dodatku nieruchome, na którym Geoffrey Craft – wąsaty mężczyzna w kepi – stoi pośród złocistych piasków pustyni. Woziła je wszędzie ze sobą, wetknięte pomiędzy strony Kiplinga.
Cała rodzina uważała, że właśnie po dziadku Alice odziedziczyła zamiłowanie do podróży i niespokojnego ducha.
– Nie damy rady wziąć się dzisiaj za ten największy grobowiec – poinformował zwierzchnika Bill po chwili milczenia. – Sirocco przeszkodziło nam w pracy i nie zdołaliśmy otworzyć wewnętrznych drzwi w poprzednim.
– Trudno – westchnął Siergiej. – Bierzcie się do roboty. Musimy szybko znaleźć coś konkretnego, bo egipskie Ministerstwo Magii się niecierpliwi i czeka na swoją dolę od Gringotta.
– Słyszałam, że miejscowe władze często zamykają wykopaliska – wtrąciła się Alice. – Czy was też to może spotkać?
– Nam to raczej nie grozi. Jednak mugolskim ekipom często cofają koncesje – potwierdził Bierniew. – Wystarczy, by taki zespół coś odkrył i już ma na karku tutejszą Służbę Starożytności. Cofamy pozwolenie, zabierać manatki i jazda stąd. Potem zakopują znalezisko i sprawa przysycha. Za kilkanaście lat egipscy archeolodzy „odkryją” kilka grobowców i wtedy ludzie zapomną, że istniał ktoś taki jak Tutenchamon.

***

– Inni ludzie… – zaczęła Alice, kiedy Bill usiadł, by zjeść coś i się napić. Pot spływał strumieniami po opalonej skórze, włosy kleiły mu się do twarzy. Obok niego siedziała Katia, a dalej Iwan, wciąż bardzo małomówny. – Interesują się tym, co robicie?
– Masz na myśli czarodziejów czy mugoli?
– Jednych i drugich.
– Mugole nas nie widzą. Teren wykopalisk jest tak strzeżony, że instynktownie omijają to miejsce. Niewielu zresztą zapędza się w te rejony, z wyjątkiem Tuaregów. A czarodzieje… z nimi jest różnie. Są tacy, którzy przyjeżdżają tu z czystej ciekawości, są naukowcy, ale zdarzają się i tacy, którzy chcieliby, żebyśmy kopali dla nich. Był tu taki jeden ostatnio… jakże on się nazywał? Lászlo jakiśtam. Ekscentryczny Węgier, gruba ryba w tamtejszym ministerstwie. Oferował nam wielką forsę w zamian za skarby z grobowców. Mniej go interesowało złoto, bardziej artefakty. Wysłaliśmy go do diabła.

***

Lászlo Szenvey, czterdziesty szósty hrabia Nyilas, siedział na patio willi w Kairze, rozkoszując się pierwszymi promieniami słońca po sirocco. Nie dziwiło go, że wysłana przed kilkoma dniami sowa jeszcze nie wróciła, ale mimo to niecierpliwie wyczekiwał odpowiedzi.
– Zieleń, János, zieleń – powiedział, spoglądając na okazałe rośliny, rozrastające się bujnie w oranżerii. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że jego bratanek stoi tuż za fotelem. – Uspokaja, daje oczom odprężenie… Uprawiać tu ogród, w tym klimacie, to luksus, na jaki mogą sobie pozwolić tylko nieliczni.
Ciemnowłosy chłopak podszedł do plecionego z wikliny, białego krzesła i sięgnął po książkę. Miał najwyżej dwadzieścia trzy-cztery lata i wyglądał na tylko trochę młodszego od stryja. W istocie dzieliło ich tylko siedem lat.
Lászlo przeczesał ręką opadające na twarz włosy. Wystawił pociągłą, przystojną twarz na działanie porannego słońca, przymykając powieki i wyciągając się wygodnie w fotelu.
– Muszę wracać najbliższym świstoklikiem do Budapesztu – oświadczył spokojnie, nie otwierając oczu. – Zostaniesz tutaj, János, i pojedziesz jeszcze raz pod El-Fajum. Przyciśnij tych łamaczy, może jednak dadzą się przekonać do naszego… projektu.
– Postaram się. – Chłopak odłożył książkę. – Ale wiesz, Lászlo, że mogą być problemy. Ten Rusek jest uparty, a reszta nie lepsza.
– Ktoś się na pewno da skusić. To wielkie pieniądze. Nie wierzę, że tam nie ma słabych.
Hrabia Szenvey zapatrzył się na służącą, podającą właśnie herbatę. Murzynka była szczupła, ubrana w kolorowy strój, z zawojem na głowie. W egipskiej posiadłości Węgier nie trzymał skrzatów domowych – wolał murzyńską służbę. Skrzaty stawały się wśród czarodziejskiej arystokracji Europy Środkowej passé, a Lászlo lubił być na bieżąco.
– Świstoklik mam za pół godziny. Minister chce ze mną rozmawiać. Wie, że stołek się pod nim chwieje. Wybrał złą drogę, poparł niewłaściwych ludzi i teraz ponosi konsekwencje. Konszachty z Malfoyem mu się nie opłaciły. Zwłaszcza, jeśli prawdą jest to, co mówią.
– To znaczy?
– Że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać znowu rośnie w siłę. Przecież wszyscy wiedzą, robili Malfoyowie w czasie pierwszej wojny i że tylko cudem Lucjusz uniknął Azkabanu.
János wzruszył ramionami.
– Ráday chyba po prostu się przeliczył. Malfoy jest przez niektórych traktowany jako szanowany obywatel czarodziejskiego świata. Gdyby nie te pogłoski… Może by mu się upiekło.
– Może…

***

Deszcz walił o szyby gabinetu hrabiego w secesyjnej kamienicy w Budzie – ponurego pomieszczenia wyłożonego ciemną, orzechową boazerią. Na ścianach wisiały ruchome portrety antenatów czterdziestego szóstego hrabiego Nyilas. Znad biurka łypał na dalekiego potomka z wyraźnym niezadowoleniem Béla Szenvey, czarodziej z szesnastego wieku, krewny Vlada Tepesa, zwanego Drakulą. Lászlo najchętniej wyparłby się tego pokrewieństwa. Lochy, wampiry i ciemne ponure warownie – to nie było w jego stylu. Pomyliłby się ten, kto myślał, że ów członek czystokrwistego rodu jest wielbicielem gotyckiego mroku, a w jego domu z każdego kąta podzwaniają zbroje. Absolwent Durmstrangu – to ponoć zobowiązywało. Ponoć. Szenvey się tym nie przejął i umeblował dom w stylu empire. Do warownego zamczyska w Nyilas jeździł tylko wtedy, kiedy naprawdę musiał.
– Panie hrabio, sir… – Skrzatka domowa, nosząca na chudym, patykowatym ciele ścierkę w szkocką kratę, podała Lászlo kopertę. – Pan Ferenc Ráday fiukał trzy razy.
– Dziękuję. Podaj Egri Bikaver, Piroszko.
Szenvey wyciągnął się w fotelu obitym ciemnobrązową skórą. Musiał pomyśleć. Sprawy miały się dobrze, przynajmniej jeżeli chodziło o ministerstwo. Im szybciej Ferenc straci posadę, tym lepiej. Lászlo nie czuł się dobrze w roli Brutusa, ale rozumiał, że to wyższa konieczność.
Jak mus, to mus, myślał, sącząc ciemne wino.
Szkoda tylko, że w sprawie łamaczy od Gringotta nie widać było żadnych postępów. Ten cały… jakże mu tam… Bierniew wydawał się człowiekiem ze stali. W kółko „nie” i „nie”. Ale nie ma ludzi niezłomnych.
– Panie hrabio, sir… – Skrzatka weszła do gabinetu, trzymając brązowe palto Szenveya i elegancką laskę. – Ma pan spotkanie w Ministerstwie Magii. Piroszka miała przypomnieć.
– Podaj płaszcz. – Lászlo wyciągnął rękę, drugą poprawiając apaszkę, fikuśnie zawiązaną na szyi. – I przynieś Proszek Fiuu.
Skrzatka zdjęła z półki dużą kamionkową misę, wypełnioną po brzegi Proszkiem Fiuu. Zataczając się pod wpływem ciężaru naczynia, doczłapała do stolika i postawiła je na blacie, po czym zniknęła z cichym pyknięciem. Hrabia nabrał garść pyłu i wrzucił go w płomienie.
Palacsinta*, Ministerstwo Magii, gabinet Lászlo Szenveya – wypowiedział hasło i adres, wchodząc w wir zieleni. Gdyby ktokolwiek dowiedział się o naleśnikowej manii hrabiego, który zabezpieczył w ten sposób nawet własne biuro…
Nie lubił podróżowania siecią, ale w ministerstwie nie można się było aportować. Wylądował we własnym gabinecie, na czwartym piętrze gmachu. Budynek mieścił się w Peszcie, w nienanoszalnej posiadłości z końca dziewiętnastego wieku. Wielkie okna pokoju, wychodzące na wschód, roztaczały widok na rozległy park, przylegający do ministerstwa. Za drzwiami siedziała sekretarka, rozmawiając głośno przez kominek.
Lászlo otrzepał płaszcz i wyszedł, przyłapując podwładną na plotkowaniu z pulchną, jasnowłosą czarownicą, której głowa wystawała z zielonkawych płomieni.
– …i wtedy on powiedział, że może sobie… – opowiadała z przejęciem blondynka.
– Pani Juliszko, może zajęłaby się pani pracą? – przerwał im arystokrata, stając nad klęczącą na poduszce kobietą. – Papiery czekają.
Sekretarka zmieszała się, szybko przerwała połączenie i usiadła za biurkiem, poprawiając okulary.
– Strasznie, strasznie przepraszam, bardzo wielmożny jaśnie panie hrabio. Ja…
Szenvey kaszlem zamaskował śmiech. Pracowała u niego rok, a wciąż jeszcze w chwilach zdenerwowania zdarzało jej się zapominać, jak należy tytułować szefa.
– Idę do ministra – poinformował, zdejmując zamszowe rękawiczki i kładąc je na biurku. – Proszę mi nie przeszkadzać w żadnym wypadku.
Korytarz był długi, wyłożony marmurem. Zdawał się ciągnąć w nieskończoność i ginąć w mroku. Kroki Lászlo odbijały się niegasnącym echem od zimnych ścian. Za każdym razem, kiedy przemierzał tę drogę, wpatrywał się w obrazy zawieszone na ścianach – jedne spoglądały nań z aprobatą, inne z niesmakiem. Wśród tych pierwszych był jego dziadek, Szándor Szenvey, Minister Magii w czasach drugiej wojny światowej i bohater węgierskich czarodziejów, wśród tych drugich – praprababka ze strony matki, Eléna Mailáth, która miała we własnym mniemaniu niewiele powodów, by być dumną z potomka. Zimna, dumna i wyniosła, nie mogła znieść, że jakikolwiek czystokrwisty czarodziej może zadawać się z taką hołotą.
Budapeszt wydawał się Szenveyowi zimny, posępny i bezbarwny po prażącym słońcu Egiptu, gwarze kairskich bazarów, oszałamiającym zapachu przypraw i czegoś jeszcze… Pustyni? Złocistego piasku, przesypującego się w rytm podmuchów wiatru? Nie wiedział. Wiedział tylko, że już mu tego brakuje. Miał jednak pracę do wykonania.
Do gabinetu ministra wpuszczono go natychmiast. Ferenc Ráday stał przy oknie, tyłem do wejścia. W przytłumionym świetle stojącej w rogu lampy Lászlo spostrzegł, że mężczyzna bardzo posiwiał przez te dwa tygodnie. Gdy Ráday usłyszał odgłos zamykanych drzwi, odwrócił się i podszedł do Szenveya, wyciągając rękę na powitanie. Wyglądał strasznie, jakby od kilku dni nie zmrużył oka. Blada cera, podkrążone oczy i wychudła, pomarszczona twarz – gdyby hrabia minął go na ulicy, nawet by się nie zorientował, że to człowiek, którego zna od lat. Gdzie się podział tamten rudawy, rumiany mężczyzna?
– Jesteś nareszcie, Szenvey! – krzyknął, potrząsając nerwowo dłonią przybyłego. – Patrz, co się ze mną stało. Nie śpię, nie jem. Jestem wrakiem, Lászlo. Wrakiem. Gdybym tylko wiedział… Gdybym tylko wiedział o Malfoyu, o jego sprawkach… Przecież w Anglii jest szanowanym obywatelem! Dostałem o tym zapewnienie od samego ministra Knota!
– Knot to głupiec, Ráday. Źle zrobiłeś, że go posłuchałeś. Angielskie ministerstwo się stacza i wszyscy o tym wiedzą. Podobnie zaślepionego ministra Wielka Brytania nie miała już od lat. Ale nasza Rada Czarodziejów nie pozwoli, by tutaj stało się to samo.
– Chcą mnie zniszczyć, mówią, że doprowadziłem finanse do ruiny! – Ferencowi trzęsły się ręce, gdy nalewał sobie drogą irlandzką whiskey. – Tylko ty mi zostałeś, Lászlo! Tylko ty!
Hrabia milczał, wpatrując się w Rádaya.
– Wiem, że mnie nie zawiedziesz, że ich przekonasz! Przewodzisz przecież Radzie Czarodziejów. Masz u nich posłuch. Sępy… Tylko czekają, aż zwolni się stołek, by Matyi Bús mógł na nim posadzić swój chudy tyłek! Ale ty mnie nie zawiedziesz…
Nie cierpiał być Brutusem.
– Proszę – powiedział Szenvey, podając ministrowi pergamin. Zielony lak połyskiwał w świetle lampy. Ferenc pogładził palcem nierówność pieczęci. – To twoja dymisja, podpisana przez wszystkich członków Rady Czarodziejów. Masz czas do jutra, żeby opuścić ministerstwo.
Et tu, Brute…
Za oknem płakał Budapeszt.

***

János wsiadł do samochodu i polecił szoferowi jechać do El-Fajum. Panowało nieznośne gorąco, szyby były otwarte na przestrzał, ale mimo to po Węgrze kropelkami płynął pot. Gdyby tylko był tu stryj… Jedno zaklęcie załatwiłoby sprawę. Ale Lászlo znajdował się tysiące mil stąd, w Budapeszcie.
Młody Szenvey nigdy nie wyrzucił kawałków różdżki po ojcu, którą połamał w ataku wściekłości, gdy dowiedział się, że jest charłakiem. Przeszkadzało mu to, bo utrudniało wiele rzeczy. Choćby podróżowanie. Gdy Lászlo z cichym pyknięciem znikał, teleportując się na duże odległości, János musiał czekać na świstoklik lub podróżować po mugolsku. Charłactwo jednak z wiekiem przyrosło do niego tak, że nie wyobrażał sobie siebie samego z różdżką w ręku. Czasami tylko czuł ukłucie żalu, kiedy widział stryja przywołującego do siebie dzbanek z kawą czy wykonującego inne podobnie nieistotne czynności. Myślał wtedy o resztkach orzechowego drewna, ukrytych głęboko w szufladzie i zaciskał z całej siły zęby.
Wyjeżdżali z Kairu, kiedy padły strzały. Trzy, a później jeszcze dwa. Kierowca zahamował gwałtownie, oglądając się na arystokratę.
– Jedź! – krzyknął János, wystawiając głowę przez okno. Trzęsły mu się ręce, głos drżał.
– To nie byli terroryści, jaśnie panie. Oni to robią inaczej – powiedział po chwili milczenia szofer. Mówił prostą angielszczyzną z silnym arabskim akcentem, twardo wymawiając „r”. – Zwykła strzelanina. Proszę się nie bać.
Skąd wiedział, o czym myślałem? – zastanawiał się Szenvey. – Skąd wiedział, że…
– Wszyscy z zagranicy myślą, że jak ktoś tutaj strzela to on jest terrorysta – wyjaśnił Arab, patrząc na zaskoczoną minę Węgra. Powoli dobierał słowa. – A to nie jest prawda.
Po co komu wymyślne klątwy zabijające, po co Avada, skoro wystarczy jedna mała kulka i już cię nie ma? – myślał János.
Niektórzy z jego przodków uważali, że mugole są prymitywni i nigdy nie prześcigną czarodziejów. Ale w zabijaniu osiągnęli przecież mistrzostwo. Przynajmniej pod tym względem jedni nie różnili się od drugich niczym, z wyjątkiem środków. Zarówno mugole, jak czarodzieje, opracowali setki sposobów pozbawiania innych życia.
Rodziców Jánosa również to spotkało. Zamaskowany sprawca, którego nigdy nie odnaleziono, klątwa zabijająca, jedna z wielu. Tylko tyle wystarczyło, by chłopakowi posypał się w jednej chwili cały świat. Miał jedenaście lat, kiedy to się stało. Nie był już małym dzieckiem, które nie zdaje sobie sprawy, co kryje się pod paskudnym, białym prześcieradłem w zimnej, sterylnej kostnicy Kwatery Aurorów. Lászlo po skończeniu szkoły wziął go pod opiekę, traktując raczej jak młodszego brata, niż bratanka.
Ten sypiący się świat, pomyślał János, to przecież taki banał, wyświechtany frazes. I jednocześnie prawda.
Młody Szenvey nie kochał pustyni jak jego stryj. Uważał ją za nieprzewidywalny żywioł, który człowiek powinien zostawić w spokoju, zamiast usiłować zgłębić jego skrywane pod zwałami piachu tajemnice. A mimo to przyjeżdżał razem z Lászlo do Egiptu, wspólnie jeździli na wielbłądach, odwiedzali stare świątynie i piramidy lub po prostu siedzieli o zmierzchu na szczycie wydmy, patrząc na bezkres pustyni. Lászlo był wtedy szczęśliwy. János udawał, że jest.
Mała willa w El-Fajum należała do hrabiego Szenveya, ale obiecywał, że zapisze ją bratankowi już niedługo. Położona na południowo-zachodnich krańcach miasteczka, otwierała się na zieloną oazę. Zajechali tam po drodze na wykopaliska, János przebrał się i zawiadomił gospodynię, że przyjedzie późnym wieczorem.
Teren prac łamaczy zobaczył już z daleka. Na wschodzie wznosiły się czerwonawe skały pustyni skalistej, po kilkuset metrach przechodzącej niespodziewanie w erg. W kamieniu wykuto szereg grobowców, zasypanych później przez piach. Dolina miała łagodne zbocza, otulone ze wszystkich stron wydmami. Na samym jej dnie stały rozłożone namioty czarodziejów.
– Pojedziesz do El-Fajum – powiedział János do kierowcy, kiedy parkowali na obrzeżach obozu. – Wrócisz po mnie o ósmej, tak, żebyśmy jeszcze zdążyli do miasta przed nocą.

***

Bill dostrzegł czarne auto, gdy zatrzymało się w pobliżu studni wykopanej w ziemi. Z zakurzonej nowiutkiej toyoty wysiadł młody, ciemnowłosy mężczyzna. Rozejrzał się niepewnie, po czym ruszył w stronę Weasleya.
– János Szenvey – przedstawił się. – Jakiś czas temu był tutaj mój stryj i rozmawiał…
– Tak, wiem – przerwał mu zniecierpliwiony łamacz. – Bill Weasley – zreflektował się, podając Węgrowi rękę.
– Przyjechałem zapytać, czy może zmienili państwo zdanie?
Bill westchnął w duchu, prowadząc rozmówcę do Bierniewa.
Dlaczego nie potrafili dać za wygraną? Siergiej powiedział im chyba dość wyraźnie, że na nic nie mogą liczyć.
– Muszę pana rozczarować. Nie zmieniliśmy – powiedział twardo. – Pracujemy dla Gringotta i dla nikogo innego. Nasz szef powie panu to samo.

***

János myślał intensywnie. Z każdym krokiem miał coraz większy mętlik w głowie, nie wiedział już, co o tym wszystkim sądzić.
A jeżeli Lászlo się mylił? A jeżeli tu naprawdę wszyscy są tacy nieprzekupni? Co wtedy zrobimy?
Nonsens! – mówił w tym samym czasie cichy głosik, dochodzący gdzieś z tyłu głowy. Na każdego można znaleźć haka. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.
Młody Szenvey czuł się tu nie na miejscu. Nie znał się na manipulowaniu ludźmi tak dobrze jak stryj. Brakowało mu umiejętności uważnej obserwacji, nie miał też w sobie tej stanowczości, jaka cechowała hrabiego.
To Lászlo powinien tu być. Ja nie umiem z nimi rozmawiać.

***

Bierniew przyjrzał się uważnie Jánosowi.
– Czy mógłbym zadać jedno pytanie, zanim znowu odeślę pana stąd z niczym? – zapytał. Jego usta wykrzywiły się nieznacznie w ironicznym uśmieszku.
Węgier zmrużył oczy, wyraźnie niezadowolony, ale skinął przyzwalająco głową.
– Po co wam te skarby? Tego nie potrafię zrozumieć. Dla bogactwa?
János zaprzeczył gestem.
– Więc po co?
Arystokrata milczał. Tego pytania bał się najbardziej.
Nie, nie pytania. Odpowiedzi.

KONIEC ODCINKA TRZECIEGO

* Naleśniki


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Pon 20:51, 06 Lis 2006    Temat postu:

Cytat:
czarno-białe i w dodatku nieruchome, na którym Geoffrey Craft – wąsaty mężczyzna w kepi – stoi pośród złocistych piasków pustyni.
Może i się czepiam, może i wygląda tak, jakbym chciała znaleźc coś, do czego można się przyczepić (a tak, mimo wszystko, nie jest (;), ale... Czarno-białe zdjęcie, an którym widać faceta stojącego wśród złocistych piasków pustyni? Eem...

Ten odcinek trochę mniej mi się podobał niż poprzednie, nie był aż tak klimatyczny, poza tym rzuciło się w oczy, że uwielbiasz te złociste piaski (po prostu uderzyło mnie to, bo użyłaś tego dwa razy, a to takie w mairę-w miarę specyficzne wyrażenie), ale mimo wszystko dalej bardzo dobry. Zawiązała się jakaś bardziej tajemnicza akcja, końcówka jak najbardziej interesująca. Czekam, czekam (;.

I tylko boli mnie - ciebie pewnie też - że tylko ja to komentuję. Ech, cięzko tu u nas z komentami, ciężko...

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Idril Celebrindal
Charłak



Dołączył: 06 Wrz 2005
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 13:51, 21 Lut 2007    Temat postu:

I oto nastąpił nasz ulubiony ciąg dalszy.
A tak poważniej - bardzo przepraszam, że tak długo nie było aktualizacji, ale miałam zwyczajny blok na ten tekst. Zdarza się. Trzymał mnie ten blok ponad dwa miesiące, przez ten czas niby coś skrobałam, ale wszystko lądowało w czeluściach komputera. Dopiero niedawno udało mi się napisać ten odcinek. To jest typowa zapchajdziura, ale musiała się tu pojawić.
Za betę serdecznie i nieustannie dziękuję Arthurowi Weasleyowi. Co złego, to ja, nie on.
A ta część dedykowana jest Skye. Za pewien pojedynek, bez którego pewne nawiązania by się pewnie nie pojawiły. Bo powiązania tu są. Z moim fanfiktem [link widoczny dla zalogowanych].
Koniec końców, mam zaszczyt oddać w Wasze ręce

ODCINEK IV:



Bill pochylił się nad papierami i ponownie przebiegł wzrokiem długą kolumnę cyfr.
– Przelicz to jeszcze raz. Tu gdzieś musi być błąd.
– Liczyłam to trzy razy – warknęła Katia, pocierając piekące oczy. – Za każdym razem wynik wychodził taki sam.
– Popatrz na to wejście. A teraz spójrz na obliczenia. Żeby te drzwi utrzymały taką ilość magicznych wiązań, musiałyby mieć z dziesięć stóp grubości!
– Może kondensowali zaklęcia? – odezwał się Igor. – Na kursie mówili, że to możliwe.
– Nie w tych warunkach. I nie wtedy. Kondensowanych zaklęć mógłbyś szukać w budowlach najwcześniej z pierwszego wieku. Z tamtego okresu pochodzą najstarsze wzmianki o takich praktykach – odparła Katia. – Jeśli te obliczenia nie są prawidłowe, to… To ja już nie wiem. Może zaklęcia maskujące zawyżają wynik?
– Tak nagle? Nigdy się z czymś takim nie spotkałem.
– Przecież jeszcze umiem liczyć, do cholery!
Bill westchnął. Katia ostatnio zachowywała się bardzo nerwowo i, szczerze mówiąc, to go martwiło. Śmierć Młodego wstrząsnęła nią bardziej, niż sama chciałaby przyznać i Weasley nie wiedział, jak jej pomóc. Układ pomiędzy nimi był już na tyle skomplikowany, że nie chciał go gmatwać jeszcze bardziej. Ale coś zrobić musiał.
Bezwiednie włączał mu się w takich chwilach instynkt najstarszego brata: zrobić coś, nim to drugie narozrabia, doradzić, ustawić do pionu, jeśli trzeba. Problem leżał w tym, że Katia nie była małą dziewczynką, tylko kobietą starszą od niego, a ich wzajemne kontakty ciężko było określić jako platoniczne.
– Co jest? – zapytał Siergiej, podchodząc do siedzących wokół stołu łamaczy.
– Patrz.
Bill podsunął mu pod nos kartkę z obliczeniami. Bierniew przeanalizował dane i obrzucił podwładnych zdumionym spojrzeniem.
– To się nie trzyma kupy. Albo te obliczenia są złe…
– Nie są – wpadła mu w słowo Katia.
– …albo natknęliśmy się na nowy rodzaj zabezpieczeń – dokończył spokojnie Siergiej. – Sprawdźcie to, tylko ostrożnie. Dość mieliśmy pogrzebów jak na jeden tydzień.
– Czym mamy sprawdzać? Różdżką? – prychnął Bill. – Bez specjalistycznego sprzętu nie ruszymy z miejsca. Niech w Gringotcie ruszą tyłki i załatwią porządny ekwipunek.
– Pisałem do nich w tej sprawie. Odpowiedzieli, że nie mają wystarczających środków.
– A pies im mordy lizał! – zirytował się Bill. – Co oni sobie wyobrażają? My tu codziennie ryzykujemy, a oni siedzą sobie w Kairze we własnych biurach i pieprzą trzy po trzy! Pieniędzy im brakuje, jasne! Za połowę tego, co my tu wydobywamy, można kupić Londyn z przyległościami!
– Napiszę do nich jeszcze raz – odpowiedział po chwili milczenia Bierniew. – A wy… nie ruszajcie na razie tych drzwi. Nie lubię chować kolegów.

***

János siedział w cieniu namiotu, popijając wodę ze skórzanego bukłaka. Co chwilę zerkał na zegarek i stawał się coraz bardziej zaniepokojony.
Ósma dwie.
Ósma dziesięć.
Ósma dwadzieścia cztery.
Ósma trzydzieści dwie.
Kierowca się nie pojawiał. A to – Szenvey musiał przyznać – było niecodzienne i zastanawiające. Adil pracował u Lászlo jako szofer od pięciu lat i ani razu nie zdarzyło mu się spóźnić. Wręcz przeciwnie, zazwyczaj przyjeżdżał przed czasem.
Coś się musiało stać, pomyślał János, podnosząc się, by poszukać zwierzchnika łamaczy. Cholerna pustynia!
Bierniew był u siebie. Siedział przy biurku z głową podpartą rękoma i coś czytał. Namiot Rosjanina został urządzony po spartańsku – polowe łóżko, biurko, mała szafa na ubrania i kilka półek z książkami. Węgra zdziwiła ta ascetyczność, spodziewał się raczej znaleźć komfortowo wyposażone wnętrze, jakie znał ze wspólnych wypraw z Lászlo.
– Przepraszam – powiedział cichym głosem, podchodząc bliżej. – Mój kierowca nie przyjechał. Boję się, że…
– Dostałem wiadomość, że burza piaskowa ominęła nas łukiem i poszła prosto na El-Fajum – przerwał mu Siergiej. – Pewnie nie mógł wyjechać z miasta.
– I co mam zrobić?
– Przenocuje pan tutaj. Nie powiem, żebym darzył pana bądź pańskiego stryja szczególną sympatią, ale są rzeczy, których się nie robi, będąc na pustyni.
Wychodząc, Szenvey zastanawiał się, czy istnieje rzecz, która jest zdolna wyprowadzić Rosjanina z równowagi. Wydawał się doskonale opanowany, skrywał emocje pod maską pozornego chłodu. I w gruncie rzeczy Węgier rozumiał, skąd płynie ten szacunek pozostałych łamaczy dla osoby ich przełożonego. Bierniew był dla nich kimś takim, jak Lászlo dla Jánosa.

***

Alice rozdzierała gorączkowo papier na kopercie. Znów to samo. Czy on nigdy nie da sobie spokoju? Odpisała mu przecież stanowczo, że odmawia, że musi poszukać kogoś innego. Nie zrozumiał. Albo nie chciał zrozumieć.
Znała go na tyle, by wiedzieć, co to oznacza.
– Jesteś głodna? – Bill zajrzał do namiotu i Alice szybko schowała list pod poduszkę. – Katia zrobiła kolację.
– Jasne, już idę – odpowiedziała dziewczyna, podnosząc się z miejsca.
W pierwszym momencie chciała się wrócić i schować list gdzieś głębiej, ale po krótkim namyśle stwierdziła, że nic mu się nie stanie. Ku swojemu zdumieniu, przy ognisku spostrzegła Węgra, który przyjechał wczesnym popołudniem. Siedział ze spuszczoną głową i grzebał łyżką w misce soczewicy z jarzynami. Alice usiadła na wolnym miejscu obok niego.
Accio menażka! – Zauważyła ze zdziwieniem, że drgnął, kiedy usłyszał wypowiadane przez nią zaklęcie.
Był intrygujący, musiała to przyznać. Nie tak przystojny jak Tim, ale zdecydowanie interesujący. Małomówny, raczej zamknięty w sobie. Jednak Alice była spostrzegawcza i od razu zauważyła czujne oczy obserwatora, spoglądające z uwagą na wszystko i wszystkich.
– Alice Craft, „Czarodziej Wędrowny” – przedstawiła się, wyciągając dłoń.
– János Szenvey.
– Co pana tutaj sprowadza?
– To wywiad? Przesłuchanie? – zapytał nieufnie.
– Po prostu jestem ciekawa. Może mi pan uwierzyć, że dziennikarze to nie takie hieny, za jakie się ich często uważa – odpowiedziała cierpko.
Odwrócił wzrok, wpatrując się w strzelający ku niebu ogień. Wydawał się być zawstydzony i zmieszany, jakby to jedno ostre zdanie pozbawiło go całej pewności siebie.
Dziwny człowiek, pomyślała Alice.
– …Katia odpuść sobie trochę. – Dziennikarka usłyszała strzępki cichej rozmowy, toczącej się obok. Bill obejmował Katię i usiłował coś jej wytłumaczyć. – Nie widzisz, jaka jesteś ostatnio nerwowa?
Rosjanka usiadła sztywno i zdjęła rękę Billa ze swoich ramion.
– Przepraszam, idę się przejść – powiedziała i odeszła, zostawiając Weasleya przy ognisku.

***

Bill dogonił Katię, kiedy ta wspinała się na wydmę, brnąc po kostki w stygnącym powoli piachu. Niebo było czyste, bez jednej chmurki, usiane gwiazdami. Księżyc w pierwszej kwadrze świecił jasnym, srebrnym światłem.
– Nie zachowuj się w ten sposób – powiedział, łapiąc ją za ramię.
O ile to wszystko byłoby prostsze, myślał, gdyby nie te cholerne trzy miesiące, które tak wszystko skomplikowały.
Mogli udawać, że wszystko jest po staremu. Mogli. Ale to nie była prawda. Nic nie było po staremu, bo odsłonili się przed sobą całkowicie i dali sobie do ręki broń zadającą ciężkie rany.
Jak Bill mógł ją trzymać za ramię i zapomnieć, że ma w zgięciu łokcia mały pieprzyk? Jak Katia mogła się wpatrywać ze złością w jego twarz, nie pamiętając, że ma na skroni ledwie widoczną bliznę po rykoszetującym zaklęciu?
Pokręcony układ.
– W jaki znowu sposób, do jasnej i ciężkiej cholery?! – Katia wyrwała się i kontynuowała wspinaczkę. Bill pobiegł za nią.
– Właśnie w taki. Jak cię lubię, tak ci mówię, że niedługo nawet moja cierpliwość się skończy! Rozumiem, że to, co się stało z Młodym wciąż nie daje ci spokoju. Ja też chciałbym, żeby wszystko było normalnie. Ale to taka praca i wybierając ten zawód oboje o tym wiedzieliśmy. Siadaj – powiedział łagodniej, kiedy weszli na sam szczyt wydmy. – Może… może urlop załatwiłby sprawę? Pojechałabyś do domu na tydzień albo dwa, odpoczęła. Siergiej na pewno by się zgodził, sam chyba widzi, co się z tobą ostatnio dzieje.
– Nie chcę urlopu – odparła Katia spokojniejszym tonem. – Oszalałabym, siedząc bezczynnie w Kairze przez dwa tygodnie.
– Wykończysz się.
– Och, naprawdę? – zapytała kobieta cierpko. – A ty? Kiedy ostatnio miałeś urlop? Nie licząc przyjazdu rodziny.
Bill milczał przez chwilę.
– Nie pamiętam – odpowiedział wreszcie.
Umilkli.
Cisza na pustyni była ciszą absolutną. Nie śpiewały ptaki, nie szeleściły liście, nie cykały koniki polne. Tylko od czasu do czasu wiatr przesypywał ziarenka piasku z miejsca na miejsce, gnając je poprzez całą olbrzymią połać.

***

Beduini pojawili się w akompaniamencie rżenia koni i parskania wielbłądów. Grupa była nieduża, może piętnastu mężczyzn i niewiele mniej kobiet, kilkoro dzieci. Rozłożyli się obozem niedaleko od miejsca stacjonowania łamaczy. Pozornie nie zwracali najmniejszej uwagi na swoich sąsiadów, ale tak naprawdę wszyscy zerkali ukradkiem na siedzących przy ognisku ludzi. Ludzi, którzy nie pasowali do pustyni i chcieli jej wydrzeć skrywane głęboko tajemnice.
János obserwował ich z uwagą, przypominając sobie okoliczności, w jakich spotkał się z Beduinami-czarodziejami po raz ostatni. Pamiętał Ghibli, siekący wściekle po twarzy, uczucie osaczenia w przysypanym przez piasek samochodzie i zimno, przeraźliwe zimno pustynnej nocy, mrok, a później widok ciemnej twarzy Araba.
– Pokój z wami, biali przybysze.
Jeden z Beduinów podszedł do ogniska. Przez jeden krótki moment jego spojrzenie spoczęło na Szenveyu i mężczyzna wyprostował się gwałtownie.
– To ty… – wyszeptał. János mocniej ścisnął trzymany w kieszeni Translator. – Wróciłeś na pustynię i znowu jesteś sam. A pustynia nie lubi takich jak ty. Myślałem, że pamiętasz moje słowa.
János czuł, że wszystkie spojrzenia kierują się na niego.
– Pamiętam – odpowiedział.
– Usiądź – zaprosił Siergiej, robiąc miejsce obok siebie.
Stary Arab usiadł, po czym znów wbił wzrok w Węgra.
– To nie jest dobre miejsce dla ciebie – powtórzył z uporem. – Nie wracaj tutaj. Pustynia jest dobra dla swoich dzieci, ale bezwzględna dla intruzów. Pamiętaj o tym, chłopcze. Pamiętaj.
Szenvey wzdrygnął się i zamknął oczy.

***

Adil przyjechał po Jánosa skoro świt. Tak jak przypuszczał Siergiej, burza piaskowa uniemożliwiła mu opuszczenie miasta poprzedniego dnia. Węgier już miał wsiąść do samochodu, kiedy z namiotu nagle wyszedł Bierniew. Był wściekły. W ręce trzymał kartkę papieru i miął ją w palcach z furią.
– [bluzg] mać – powiedział lodowatym tonem.
– Co się stało? – zapytał Bill.
– To wszystko przez nich – wydyszał Siergiej, wskazując na Szenveya.
János widział utkwiony w sobie wzrok Rosjanina.
– Ale co?! Co się stało?!
– [bluzg] cofnęły nam koncesję. Mamy się stąd zabierać.


KONIEC ODCINKA IV


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Idril Celebrindal
Charłak



Dołączył: 06 Wrz 2005
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Śro 7:25, 14 Mar 2007    Temat postu:

Dziękuję serdecznie za wszystkie komentarze (których nie ma :() i zapraszam do lektury następnego odcinka.
Arthurowi Weasleyowi dziękuję stokrotnie za ekspresową betę.
Dedykowane Eir. Za Stary Kair i rozmowy kominkowe.



ODCINEK PIĄTY



Jestem pierwszą i ostatnią,
Czczoną i nienawidzoną.
Jestem świętą i ladacznicą.
Małżonką i dziewicą.*
Zapada się w piasku coraz głębiej i głębiej. Pustynia ją pochłania, wyciąga zachłanne ramiona i połyka tak, jak lśniące, biało-różowe miasta. Mikroskopijne ziarenka wsypują się do oczu, uszu, zasypują usta. Rozcapierzone palce rąk rozpaczliwie przegrzebują zwały piachu.
Ciemność. A w tej ciemności słowa starego Beduina: Pustynia nie lubi takich jak ty. Pustynia jest dobra dla swoich dzieci, ale bezwzględna dla intruzów.
Jestem intruzem.
Intruzem.
Nagle czuje podmuch wiatru. Suchy, smagający spaloną słońcem skórę jak biczem. To Ghibli. Pustynia się gniewa.
Zawróć. Wróć do domu.
Cichy szept.
Nie czeka cię tu nic dobrego.
Pustynia ją pochłania, bierze na własność. Ludzie to zabawki w rękach żywiołu.
Piasek, wszędzie piasek.
Wszystko kiedyś zniknie. Zostanie tylko piach.


Wiatraczek pod sufitem szumiał cicho. Tak jak podczas pierwszego pobytu w tym miejscu, w pierwszej chwili nie potrafiła zorientować się, gdzie jest.
A, tak, mieszkanie Billa.
Właściciel kawalerki spał na kanapie, pomrukując coś niewyraźnie przez sen. Alice najchętniej wstałaby i poszła do kuchni, żeby się napić, ale nie chciała go obudzić, choć woda była czymś, czego panna Craft zdecydowanie w tym momencie potrzebowała. Musiała pozbyć się tego okropnego wrażenia, że całe gardło ma zatkane piaskiem.
Sen był tak realistyczny, że Alice do tej pory nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, iż naprawdę zapada się głęboko, po pierś, po szyję, po brodę, a później twarz również zanurza się w złocistych odmętach. Że jej ręce już nie wystają ponad powierzchnię. Że jest sama i skazana na pochłonięcie przez piasek.
Pustynia nie lubi takich jak ty.
Nerwowo przełknęła ślinę. Spojrzała jeszcze raz na Billa, śpiącego teraz na wznak, z rękoma rozrzuconymi na całą szerokość kanapy, po czym wstała i po cichutku poszła do kuchni. Kapsel na butelce udało jej się pokonać prawie bezszelestnie. Woda zmyła ostatnie ślady koszmaru – piasek z gardła zniknął.
– Nie możesz spać?
Zaskoczył ją. Drgnęła na dźwięk głosu Billa i odwróciła się w stronę drzwi. Stał oparty o framugę, z założonymi rękami.
– Przepraszam, że cię obudziłam – powiedziała z zakłopotaniem. – W ogóle przepraszam za to straszne zamieszanie i za to, że znowu masz mnie na karku, ale…
– Nie ma sprawy.
Przysunął sobie stołek i usiadł. Alice poszła za jego przykładem, bawiąc się kapslem od butelki. Nie wiedziała, co powiedzieć. Banały o tym, jak jest jej głupio, były nie na miejscu – Bill nie należał do gatunku ludzi, którym trzeba się nadmiernie tłumaczyć. On rozumiał. Problem w tym, że było jej głupio. Potwornie. Nie dość, że w napiętej sytuacji tak go wykorzystała – choć to tylko jedna noc, jak sobie tłumaczyła – to jeszcze obudziła go w środku nocy, bo akurat musiała się napić i narobić hałasu.
– Co się stało? – zapytał, ponownie zaskakując dziewczynę.
– A dlaczego coś by się miało stać? – odparowała, zastanawiając się, jak dostrzegł, że coś jest nie tak.
– Instynkt starszego brata. – Bill uśmiechnął się lekko. – Jak się ma szóstkę młodszego rodzeństwa, to takie rzeczy wyłapuje się natychmiast. Poza tym nikt nie bywa tak potwornie blady bez żadnego powodu.
Alice wbiła wzrok w stół. Teraz to poczucie lęku wydawało jej się kompletnie absurdalne i śmieszne.
– No?
– Takie tam głupoty… Miałam zły sen.
– I?
– I nic. A powinno być coś jeszcze? Złe sny z zasady nie poprawiają samopoczucia – powiedziała z irytacją w głosie.
Nie lubiła, kiedy ktoś zadawał jej tak wnikliwe pytania, kiedy chciała ich uniknąć. A Bill wydawał się mistrzem w drążeniu tematu. No tak, sam przecież powiedział. Szóstka rodzeństwa robi swoje.
– Co będzie z waszymi grobowcami? – zapytała Alice po chwili uciążliwej ciszy.
– Mam nadzieję, że to tylko chwilowe kłopoty i że Siergiej wszystko załatwi. – Bill potarł oczy. – To bardzo dziwne, że cofnęli zgodę akurat na te wykopaliska.
– Myślisz, że to naprawdę Szenveyowie…?
– Kto ich tam wie… János zarzekał się co prawda, że nie mają z tym nic wspólnego, ale może jego stryj załatwił to w tajemnicy. Z drugiej strony, gdyby tak im na tym zależało, to mogli nie jeździć i nie prosić, nie przekupywać, tylko od razu załatwić to w ten sposób. Oszczędność czasu, bo na pewno nie pieniędzy. Ciekawe swoją drogą, ile dostał w łapę szef Departamentu Magii Starożytnej w ministerstwie. W życiu nie widziałem Siergieja tak wściekłego.
– Nie dziwię się. Jesteście dobrzy w swoim fachu, ministerstwo nie powinno się czepiać.
– Że to było zaplanowane, to wiadomo – powiedział Bill, wzruszając ramionami. – Pytanie tylko, przez kogo.

***

Lászlo aportował się przed wejściem do swojej posiadłości. Była piąta nad ranem. Niebo zaczynało powoli różowieć i zapowiadał się wschód słońca niczym z kiepskiego landszaftu. Hrabia Szenvey nie miał jednak odpowiedniego nastroju, by zachwycać się pięknem otaczającego go świata. Chciał jedynie paść na łóżko i spać przez najbliższe dwa dni.
Był na nogach od czterdziestu godzin i jego senność sięgała zenitu. Oczy go piekły, pod powiekami czuł piasek. W marzeniach widział tylko poduszkę wypchaną pierzem i pikowaną kołdrę. Na nic innego nie starczało miejsca.
Ostatnie dwie doby spędził tak pracowicie, jak rzadko. Zebranie Rady Czarodziejów przedłużyło się do późnych godzin nocnych lub, jak kto woli, wczesnych godzin rannych. Wybór nowego Ministra Magii przeciągał się – głównie z racji tego, że Lászlo uparcie i twardo odmawiał przyjęcia tego stanowiska. Przez trzy godziny cierpliwie tłumaczył pozostałym członkom Rady Czarodziejów, dlaczego nie chce i nie ma zamiaru zostać Ministrem Magii, zaś oni z uporem godnym podziwu ponawiali swoją propozycję. Wreszcie padło na Matyi Búsa.
Cóż, Ráday wcale tak bardzo się nie pomylił, pomyślał Lászlo, wchodząc do domu.
– Panie hrabio, sir… – Piroszka odebrała od Szenveya palto i powiesiła je w garderobie. Miała zmartwioną minę. – Pan János fiukał cztery razy. Był bardzo zdenerwowany i mówił, żeby pan hrabia zafiukał zaraz po powrocie.
Lászlo zazgrzytał zębami, widząc, jak wizja padnięcia na łóżko oddala się coraz bardziej.
– Piroszka zrobiła herbatę, panie hrabio, sir – pisnęła skrzatka. – Podać?
– Podaj. Do mojego gabinetu. W kominku jest rozpalone? – zapytał, wchodząc na schody.
– Tak, panie hrabio, sir. Łóżko też jest pościelone, gdyby chciał pan spać. Piroszka już idzie po herbatę – powiedziała skrzatka i zniknęła z cichym pyknięciem.
– Spać! – prychnął Lászlo, pocierając piekące oczy.
Nad ranem w gabinecie było jeszcze ciemniej. Przez wychodzące na zachód okna wciąż wlewała się szarzyzna przedświtu, powodując, że pomieszczenie wyglądało jak tonące w gęstym oparze. Szenvey jednym ruchem różdżki zapalił wszystkie lampy, które zalały pokój ciepłym światłem. W kominku cicho buzował ogień.
Westchnąwszy z rezygnacją, sięgnął po kamionkową misę z Proszkiem Fiuu i wsypał garść w płomienie. Zielony ogień zawirował, kiedy Lászlo wywołał swoją kairską rezydencję. Czekał przez chwilę, aż wreszcie zobaczył, że János podchodzi do kominka. Widać było, że chłopak przez całą noc nie spał – był blady pod mocną opalenizną i miał podkrążone oczy.
– Gdzieś ty się podziewał tyle czasu? – zapytał bratanek z wyrzutem.
– O mało co nie zostałem Ministrem Magii – odpowiedział cierpko Szenvey. – Wybacz, ale od czterdziestu godzin nie spałem i padam z nóg. Możesz się streszczać?
– Streszczać, tak? – odparował János. – Proszę bardzo: mamy kłopoty.

***

To była długa noc. A jeszcze dłuższy okazał się poranek, który zastał Lászlo śpiącego z głową na biurku, na pergaminie z niedokończonym listem. Z pióra, trzymanego w opuszczonej ręce, skapywał na dywan szkarłatny atrament.
Żółty koc, którym Piroszka nakryła hrabiego, powoli zsuwał się z jego pleców. Kiedy wreszcie znalazł się na podłodze, Lászlo poruszył się i zaczął powoli wybudzać ze snu. Przetarłszy oczy, rozejrzał się po gabinecie, jakby nie wiedział, gdzie właściwie jest. Dopiero po chwili zorientował się, że zasnął przy biurku. Już dawno mu się to nie zdarzało.
Plamę na dywanie wywabił jednym zaklęciem i powrócił do niedokończonego listu. Słowa rozmywały mu się przed oczami.
– Panie hrabio, sir… – Skrzatka pojawiła się z cichym pyknięciem, dygając nerwowo. – Pan hrabia zasnął. Piroszka przyniosła śniadanie.
– Dziękuję, Piroszko. Postaw tutaj. – Zgarnął z blatu papiery, robiąc miejsce na tacę z posiłkiem. – I przynieś mi eliksir orzeźwiający, jest w błękitnej buteleczce.
Kiedy skrzatka zniknęła, Lászlo zajął się śniadaniem. Świeże bagietki z szynką parmeńską były przepyszne, a mocna czarna kawa powoli budziła hrabiego z otępienia.
Właściwie żałował, że mija już ten błogi stan, kiedy człowiekowi wszystko jest obojętne. Bo to oznaczało, że trzeba wrócić do rzeczywistości i zmierzyć się z nią jak równy z równym.
János nie przesadzał. Sytuacja była poważna i wymagała natychmiastowego działania. I Lászlo zamierzał się tym zająć. Ale najpierw musiał skończyć list.

***

Cisza panująca w wąskich uliczkach Starego Kairu była dla Alice czymś niezwykłym. Dziewczyna przyzwyczaiła się już, że Egipt jest gwarny, a Arabowie hałaśliwi. Ale w miejscu, do którego poprowadził ją Bill, było zupełnie inaczej.
Stary Kair miał w sobie coś niepowtarzalnego – bastion egipskiego chrześcijaństwa wyglądał, jakby nie poddawał się upływowi czasu. Ludzie mogli dotknąć historii, poczuć pod palcami chropowate kamienie koptyjskich kościołów, oddychać powietrzem, którym oddychali pierwsi chrześcijanie setki lat temu. Alice wydawało się, że zza rogu lada moment wyłoni się widmowa postać kapłana lub błądzący mnich z pobliskiego klasztoru. Nigdy nie przypuszczała, że znajdzie takie miejsce.
Ludzie przemykali się uliczkami w milczeniu, rozmawiając tylko szeptem, przesiąknięci atmosferą Starego Kairu tak bardzo, że głośniejsze słowa wydawały im się czymś niestosownym. Pozostałe dzielnice stolicy należały do ludzi. Ta należała do Boga. W tej dziwnej ciszy było coś ze spokoju starej świątyni – tak samo nieruchome, przesycone specyficznym aromatem powietrze, tak samo przytłumione, nieco mdłe światło.
Koptyjskie kościoły stały przytulone do ścian domów – milczący świadkowie historii, zachowanej jedynie w szorstkich blokach kamienia. Mugolscy turyści na przemian wchodzili i wychodzili, błyskały flesze aparatów, rozlegały się głośniejsze rozmowy. Tubylcy, zachowujący pełne szacunku milczenie, patrzyli na nich z dezaprobatą.
– A to co? – zapytała Alice, wskazując na lśniącą iglicę minaretu, wyrastającą ponad kłębiący się na placu tłum. Zawodzenie muezina niosło się ponad płaskimi dachami jasnych domów. – Mówiłeś, że to chrześcijańska dzielnica.
Bill kiwnął głową.
– To jeden z niewielu meczetów w tym miejscu, Amra Ibn al-Aasa, najstarszy w Egipcie – wyjaśnił. – Codziennie zbiera się tutaj takie mnóstwo osób. Ale chodź dalej, mamy jeszcze kawałek do przejścia.
Kompleks czterech budynków leżał na niewielkim wzniesieniu. Bicie dzwonów na wieży największego kościoła mieszało się z dźwiękami muzułmańskiej modlitwy.
Bill prowadził drogą wiodącą do klasztornych murów.
– Pamiętaj, gdybyś się zgubiła, to najstarsze przejście do magicznej dzielnicy znajduje się przy klasztorze świętego Merkuriusza. Do samego klasztoru nie wejdziesz, mniszki wciąż tam mieszkają, ale przejście jest łatwo dostępne. – Stanęli przed wysoką kamienną ścianą. – O, tutaj, przypatrz się dobrze. Widzisz zarysy bramy?
Alice przytaknęła. Na murze widniały ślady, jakby ktoś rysował po nim kredą. Bill wyciągnął różdżkę i wykonał kilka szybkich gestów, otwierając przejście.
– No, jesteśmy.

***

Po spokoju Starego Kairu jazgot na magicznej ulicy raził uszy. Jakby wynurzyła się spod wody na powierzchnię.
W pierwszym momencie Alice wydawało się, że magiczny Kair nie różni się zbytnio od Pokątnej. Taki sam tłok, taki sam gwar, tacy sami spieszący się dokądś ludzie. Ale później to wrażenie znikło. Nie, to nie była egipska Pokątna. To miejsce było przesiąknięte magią tak starą, jak ludzkość.
Wysoki, przeciągły śpiew kobiet niósł się po ulicy. Przypominał nieco zawodzenia islamskich duchownych, ale miał w sobie o wiele więcej melodyjności. To było niesamowite – widzieć kobiety z zakrytymi twarzami, śpiewające opowieści o dawnych dniach. Mocne, wibrujące dźwięki wwiercały się w uszy, zagłuszając nawet uliczny gwar.
Niewysokie, jednopiętrowe lub parterowe domki o jasnych fasadach, połyskujące w słońcu jak muszle, przytulały się do siebie, jakby w ochronie przed żywiołem. Rdzawy pył z ulicy unosił się w powietrzu, drażniąc oczy i gardło. A ludzie… Ludzie nie byli tak podobni jeden do drugiego, jak w Londynie – anonimowi, szarzy czarodzieje w ciemnych szatach, pokonujący swoją drogę na pamięć, automatycznie skręcający w odpowiednie przecznice. Kobiety w barwnych czadorach przemykały po cichu od straganu do straganu, mężczyźni, noszący ubrania w jaskrawych kolorach – każdy z nich był inny, każdy niósł ze sobą jakąś historię.
Alice patrzyła jak urzeczona na rozstawione w cieniu domów stoiska z kociołkami bez denek i denkami bez kociołków, afrodyzjakami i przyprawami, latającymi dywanami oraz składnikami do eliksirów, jakich dziewczyna nigdy w życiu nie oglądała na oczy.
I pachniało. Merlinie, jak pachniało. Zapach ziemi mieszał się z wonią sandałowca, piżma i ciepłego wiatru znad Sahary. Ale było tam coś jeszcze. Coś, co powodowało, że ten zapach odurzał, uderzał do głowy jak szampan i pozwalał, by ktoś nieprzyzwyczajony stracił nad sobą kontrolę.
Dwupiętrowy dom stał przy jednej z bocznych uliczek, w ślepym zaułku, wciśnięty pomiędzy dwa niższe budynki. Bill bez pukania wszedł do środka i ponaglił Alice, żeby poszła za nim. Wewnątrz, mimo świecącego oślepiająco słońca, panował półmrok. Wejścia do wszystkich pomieszczeń przesłoniono były kotarami.
– Kalil? Jesteś? – zawołał Weasley, zaglądając do jednej z izb.
– Tutaj, Bill. – Arab w średnim wieku zszedł ze schodów i przywitał się serdecznie z Anglikiem.
– Masz wolny pokój? Alice musi zatrzymać się tutaj na kilka dni, może trochę dłużej.
– Dla ciebie i twoich przyjaciół znajdzie się zawsze. – Po angielsku mówił płynnie, z ledwo wyczuwalnym obcym, twardym akcentem. – Proszę, madame. Pokój numer pięć.

***

Alice poznawała magiczny Kair powoli. Drugiego dnia, po godzinie słuchania napomnień Kalila i jego żony, Fadili, panna Craft przemierzała z Translatorem w kieszeni główną ulicę dzielnicy. Ludzie, podobnie jak na suku, przyglądali jej się z ciekawością. Co odważniejsi mężczyźni podchodzili do niej i usiłowali zagadywać, ci mniej śmiali tylko patrzyli na tak egzotyczną dla nich osobę. A kobiety zerkały spod swoich czarczafów wielkimi, ciemnymi oczami.
Alice czuła się tam nie na miejscu. Wiedziała, że nie pasuje do tego świata i do tej kultury. Ich magia była tak odmienna od tej, jaką dotychczas znała, niosła ze sobą nieznane zagrożenia. I jeszcze te sny. Znów obudziła się z potwornym uczuciem, że jest zasypywana przez piasek.
Intruz.
To jedno słowo wciąż siedziało jej w głowie i nie dawało spokoju. Myślała o swoim koszmarze kiedy wychodziła, kiedy spacerowała pomiędzy bajecznie kolorowymi straganami i kiedy wracała do hoteliku Kalila.
Kiedy przyszła, ani gospodarza, ani jego żony nie było w środku. Wzięła więc klucz z półki i weszła na schody. Przeszła wąskim, ciemnym korytarzykiem aż do samego końca, otworzyła drzwi i stanęła na progu jak wryta.
Po pokoju fruwały kartki papieru. Przez otwarte na oścież okno balkonowe wpadał porywisty wiatr, niosąc ze sobą piasek.
Wszystkie rzeczy Alice walały się po podłodze.
– O, Merlinie… – jęknęła dziewczyna.

KONIEC ODCINKA PIĄTEGO


* Hymn ku czci Izydy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Idril Celebrindal
Charłak



Dołączył: 06 Wrz 2005
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 12:42, 24 Sie 2007    Temat postu:

Po… khem, długiej przerwie powracam z kolejnym odcinkiem. Część była już publikowana na Mirriel, pod presją porządków, ale zdecydowałam, że na innych forach poczekam z wklejaniem, aż napiszę coś więcej niż marny kwit z pralni.
Za betę dziękuję jak zwykle Arthurowi Weasleyowi i kłaniam się w pas. Co złego to ja, nie Arthur.



Wysoki auror o smagłej twarzy pokrywał arabskimi robaczkami kolejny zwój papirusu.
Bijący od niego spokój wcale nie udzielał się Alice. Siedziała na brzegu fotela jak na szpilkach, mnąc w palcach materiał bluzki i odpowiadając na zadawane spokojnym, rzeczowym tonem pytania.
– Kto wiedział, gdzie pani przebywa? – Po angielsku mówił płynnie, ale z charakterystycznym twardym akcentem.
Alice zastanowiła się przez chwilę.
– Przyjechałam do Kairu dopiero dwa dni temu, wcześniej byłam na wykopaliskach na pustyni – odpowiedziała wreszcie. – Do tego hotelu zaprowadził mnie Bill Weasley i nikt oprócz niego nie wiedział, gdzie jestem.
– A czy podejrzewa pani, że to on mógł się włamać?
– W żadnym wypadku. Ja…
Alice rozejrzała się nerwowo po pomieszczeniu.
Biuro wyglądało naprawdę ohydnie. Gołe ściany w niezdrowym, zielonym kolorze, popękana szara wykładzina i jeden rachityczny kwiatek stojący na szafie. Na obłażącym z lakieru biurku stała zaśniedziała wizytówka z napisem: Lachsen Sallah. Widać egipskie Ministerstwo Magii nie troszczyło się przesadnie o swoich stróżów prawa. Aurorskie kwatery w Wielkiej Brytanii wyglądały dziesięć razy lepiej.
– Proszę pani? Chciała pani coś powiedzieć? – ponaglił auror. Alice wydawało się, że świdruje ją wzrokiem.
– Nie – skłamała szybko. – Tylko to, że Bill Weasley jest poza wszelkimi podejrzeniami.

***

Bill czekał na nią przed biurem, chodząc z jednego końca korytarza w drugi i z powrotem. Nim przesłuchanie Alice dobiegło końca, wydawało mu się, że przeszedł już co najmniej maraton. Kiedy wreszcie zobaczył dziewczynę wychodzącą z biura Sallaha, odetchnął z ulgą.
– Kalil mnie zawiadomił – powiedział, gdy Alice znalazła się już przy nim. – Masz pomysł, kto mógł to zrobić? I czego szukał?
– Nie wiem. Okazało się, że nic nie zginęło. Ktokolwiek to był, zrobił mi tylko kipisz w pokoju i nie znalazł tego, czego szukał.
Bill potarł ręką szczękę.
– A domyślasz się, czego mógł szukać?
– Nie. Chociaż… Może szukał moich notatek?
– Notatek?
– No wiesz, tych z waszych wykopalisk. Wzięłam je, kiedy wychodziłam do miasta, chciałam gdzieś usiąść i przejrzeć je na spokojnie. Najlepiej myśli mi się w knajpie, nad szklanką czegoś zimnego.
– Po co by temu komuś, ktokolwiek to jest, były potrzebne twoje notatki?
– Opisywałam tam wszystko bardzo szczegółowo. Metody pracy, wszystkie odkrycia, tego typu rzeczy.
Wyszli na nasłonecznioną ulicę i wmieszali się w tłum przelewający się ulicami magicznej części Kairu. Było jeszcze głośniej i jeszcze tłoczniej niż zazwyczaj.
– Możemy iść się czegoś napić i coś zjeść? – zaproponowała Alice. – Do jakiejś knajpy, obojętnie jakiej. Żeby była muzyczka, dobre jedzenie i kwiatek na stoliku. Wiesz, żeby przez chwilę było normalnie.
– Kwiatka na stoliku nie mogę obiecać. Ale reszta jest jak najbardziej możliwa – odparł Bill z uśmiechem.
Poprowadził dziewczynę w jedną z bocznych uliczek, gdzie ludzi było nieco mniej, a domy rzucały miły cień. Weszli w jedną z bram ozdobionych ażurowymi wzorami i Bill wskazał ręką na kremowy, niepozorny budynek.
– Masz swoją knajpę – powiedział. – Podają tutaj świetne jedzenie, a muzyka jest naprawdę miła.
Weszli do środka – Bill musiał się pochylić w drzwiach, by nie zawadzić głową o futrynę – i Alice miała wrażenie, jakby znalazła się w zupełnie innym świecie. W lokalu panował półmrok, mdłe światło wpadało tylko przez rząd niewielkich ażurowych okien. Wnętrze, utrzymane w czerwono-złotej tonacji, wyglądało jak przeniesione z jednej z baśni tysiąca i jednej nocy. Z gramofonu stojącego na barze sączyła się cicho arabska muzyka.
Usiedli przy stoliku tuż obok okna, z widokiem na znajdujący się na tyłach ogród. Po chwili z zaplecza wyszedł właściciel, niewielki i bardzo chudy, przepasany białym fartuchem sięgającym mu aż po kostki.
Przywitał ich tak wylewnie, jakby byli co najmniej parą królewską, a nie dwojgiem nieznajomych wyglądających na turystów, którzy przyszli zjeść kebab i El Menanas* na deser.
– Bill… – zaczęła niepewnie Alice, kiedy już złożyli zamówienie, a Arab znów zniknął na zapleczu.
– Tak?
– Co z waszymi wykopaliskami? Siergiej coś załatwił?
– Ciągle użera się z ministerstwem – westchnął Bill. – Rozmawiałem z nim wczoraj, jest wściekły jak stado głodnych hipogryfów. Mówił, że… a, może lepiej nie będę cytować, bo to się nie bardzo nadaje do powtórzenia. W każdym razie obsobaczył urzędników z ministerstwa równo. Ale szanse są. Ponoć ktoś jeszcze interweniował. W ministerstwie nabrali wody w usta i nie chcą powiedzieć, kto, ale chyba jakaś niezła szycha. Gorzej, że podobno na nasze miejsce ma lada dzień przyjść inna ekipa, więc trzeba się spieszyć.
Alice coś tknęło.
– Skąd ta ekipa? – zapytała.
– Z Hiszpanii, a co?
Billowi wydawało się, że dziewczyna lekko zbladła.

***

Lászlo zmiął pergamin i cisnął nim z wściekłością na podłogę. Odpowiedź na list przyszła nadspodziewanie szybko, jakby adresat domyślał się, że hrabia do niego napisze. Oczywiście, doskonale wiedział, że Szenvey jest zainteresowany egipskimi wykopaliskami i tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy zorientuje się, że ktoś mu wchodzi w paradę.
– Co za tupet… – syknął, wstając zza biurka. Otworzył z rozmachem drzwi gabinetu i podszedł do sekretarki.
– Płaszcz – warknął do Juliszki. Kobieta spojrzała na szefa ze zdumieniem, ale zaraz spełniła jego polecenie. – Wyjeżdżam. Jeśli ktoś będzie czegoś ode mnie chciał, niech fiuka do Egiptu.
– Ale panie hrabio… Minister… On… – zająknęła się Juliszka.
– Tak? – Lászlo uniósł brew. – Uważa pani, że minister nie poradzi sobie bez mojej pomocy? Cóż, wygląda na to, że jednak będzie musiał.
Aportował się przed swoją posiadłością. Piroszka otworzyła mu drzwi i odebrała płaszcz. W tym samym momencie Szenvey usłyszał czyjeś kroki w głębi domu.
– Ma pan gościa, panie hrabio, sir – poinformowała skrzatka. – Pan Ferenc Ráday czeka w salonie.
– Dziękuję, Piroszko. Podaj nam kawę.
Korytarz zdawał się wydłużać z każdym krokiem Lászlo. Szedł spokojnym, miarowym krokiem, stukając obcasami butów o dębowy parkiet i przez całą drogę zastanawiał się, czego może chcieć od niego Ráday oraz jak bardzo jest na niego wściekły.
– Wiedziałeś o tym! – krzyknął były minister, kiedy tylko Szenvey przekroczył próg salonu. – Wiedziałeś od samego początku! Może nawet brałeś w tym udział!
Piekielnie wściekły.
– Uspokój się, Ráday. Żyłka ci jeszcze pęknie – wycedził hrabia.
– Podpisałeś się pod tym! Podpisałeś się, a później pozwoliłeś, by posadzili na tym stanowisku Matyi Búsa! Ty, ze wszystkich ludzi… Wbiłeś mi nóż w plecy!
– Nie histeryzuj. Zrobiliśmy to, co trzeba było zrobić. Nikt ci nie kazał pakować się w ciemne interesy.
– I kto to mówi! – prychnął. – Jasne, wcale nie interesują cię wykopaliska w Egipcie! I wcale nie płacisz ciężkich pieniędzy łamaczom!
Lászlo zacisnął usta w wąską linijkę.
– Nie mieszaj się w cudze sprawy, Ferenc – powiedział powoli, akcentując każde słowo. – Dobrze ci radzę. Wiesz, gdzie są drzwi. I wybacz, że cię nie odprowadzę – uśmiechnął się zimno – ale się spieszę. Wyjeżdżam.

***

– Skąd Ráday wiedział, co robisz w Egipcie? – zapytał János, poprawiając się na krześle. Siedzieli na patio w kairskiej willi Lászlo i hrabia relacjonował bratankowi przebieg wydarzeń w Budapeszcie.
– Nie mam pewności, ale się domyślam. Czytaj. – Szenvey wyciągnął z kieszeni pomięty list. – To odpowiedź na pismo, które wysłałem naszemu staremu znajomemu.
János przebiegł wzrokiem zwój pergaminu, zapisany drobnym, pochyłym pismem.
– Myślałem, że dawno z tym skończył – powiedział, kiedy już skończył czytać.
– Też tak myślałem. Okazuje się jednak, że tylko przeniósł swoje interesy do Ameryki Południowej. Wiesz, grzebał w budowlach Majów i piramidach Azteków. Ma dość ludzi i na tyle duże wpływy, że mógł to zrobić bez zbędnego szumu. Dlatego nic o nim nie słyszeliśmy przez jakiś czas.
János sięgnął po stojącą na stoliku kawę i przez dłuższą chwilę milczał, wpatrując się w jeden punkt.
– Jeśli… – zaczął z namysłem – jeśli masz rację i w całą aferę jest wplątany Ráday, a może i Malfoy… Wszyscy wiedzą, jakie powiązania miał kiedyś Malfoy, prawda? Choćby nie wiadomo co mówił, to się ich nie wyprze. Myślisz, że to ma związek z Sam-Wiesz-Kim?
Lászlo pokręcił głową.
– Nie sądzę. Podejrzewam, że nasz stary znajomy ma w tym wszystkim swój własny interes. Obaj wiemy, co go pociąga. I myślę, że powinniśmy wreszcie jakoś zadziałać.

***

Kolumna samochodów brnęła z trudem przez zasypaną piaskiem drogę. Silniki rzęziły i krztusiły się pustynnym pyłem raz po raz, ale auta jechały, wszystko było w porządku. Rzecz jasna jak na egipskie standardy. Wszystkie okna były zamknięte – lepszy zaduch niż wszechobecny kurz.
Alice wyglądała przez zmatowiałą szybę, starając się ignorować siedzącego za kierownicą Billa, który klął jak szewc.
– Bill, na Merlina, nie zachowuj się jak dziecko! – zirytowała się wreszcie siedząca na fotelu pasażera Katia. – Mogło być gorzej. Mogliśmy trafić na burzę piaskową.
– Cały sprzęt nam cholera weźmie – zżymał się Weasley. – Plandeka się przekrzywiła, bo Thorkild źle przywiązał i nawiewa tam tony pyłu. Więcej nie trzeba, żeby wszystko uszkodzić. Mam być zadowolony?
– Cóż cię ugryzło?
Bill nie odrywał oczu od drogi.
– Nieważne.
– Jasne. Nie chcesz, nie mów. – Katia wzruszyła ramionami. – Ale nie musimy znosić twoich fochów.
– Dobra już, dobra! – Łamacz westchnął. – Miałem wiadomości z domu. Syriusz Black… Mówiłem ci, że zwiał? Prawdopodobnie usiłuje się dostać do Hogwartu. Mam tam piątkę rodzeństwa i…
– Black chce się dostać do Hogwartu? – Alice oderwała się od okna i wyprostowała gwałtownie. – I co na to Dumbledore?
– Sprowadził dementorów.
Na moment zapadła cisza.
– Żartujesz – odezwała się wreszcie Katia.
– Niestety nie. Zostaną w Hogwarcie, dopóki Black będzie na wolności.
– Ale… – zaczęła Alice – złapią go, prawda?
– Z tego, co pisała moja matka, wiem, że ministerstwo zarządziło szczegółowe śledztwo, aurorzy robią, co mogą, ale na razie nawet nie wpadli na jego trop. Ten skurczybyk jest piekielnie sprytny, jeśli udało mu się wydostać z Azkabanu, przepłynąć Morze Północne i nie dać się złapać przez tak długi czas.
– Ale Hogwart? Dlaczego Hogwart?
– Może chce dokończyć robo… Szlag! – Bill nadepnął z całej siły na hamulec. Samochód jadący przed nimi zarył się przednimi kołami w piasek i uniknęli zderzenia w ostatniej chwili.
Alice uważała, że przywrócenie łamaczom Siergieja koncesji na wykopaliska nosiło znamiona cudu. Do Bierniewa dotarł przeciek, iż ktoś bardzo wpływowy interweniował w Ministerstwie Magii po raz drugi i podejrzewał, że tylko tej osobie zawdzięczali możliwość powrotu. Ale jechali. I tylko to się liczyło.
– Thorkild, niech to szlag, uważaj trochę, jak jeździsz! – Bill wysiadł z samochodu i ruszył w stronę zakopanego w piach pojazdu. – Dawaj łopatę. Musimy was odgrzebać.
– Nawiało tu tego cholerstwa, koła mi się zabuksowały i tyle… – mamrotał Janssen, wyciągając łopatę spod plandeki okrywającej skrzynię ciężarówki.
Kiedy wreszcie dojechali na miejsce i skończyli rozkładać namioty oraz rozpakowywać sprzęt, zaczęło się już ściemniać. Wiatr ucichł, na płonącym, czerwonym niebie nie było ani jednej chmury, za to tam, gdzie czerwień zaczęła powoli przechodzić we fiolet, pokazały się pierwsze gwiazdy. Grobowce wyglądały niesamowicie w świetle wczesnego wieczoru. Purpura kładła się na kamieniach, tylko w zagłębieniach między skalnymi blokami panował półmrok. Filary rzucały wydłużone, drgające w gorącym powietrzu cienie.
Łamacze nie mieli nic do roboty. Snuli się po obozie, czekając do następnego dnia na rozpoczęcie pracy. Alice, nie mając lepszego zajęcia, wdała się w rozmowę o ich pracy.
– To nie jest tak, że łamaczem może zostać każdy, kto przejdzie odpowiedni kurs – powiedział Thorkild, siedzący u wejścia do swojego namiotu. Alice przysiadła tuż przy nim i wyciągnęła z torby samopiszące pióro. – Owszem, możesz mieć papiery, ale urzędowy świstek to nie wszystko. To coś się ma albo nie, i tyle. Siergiej to ma, Bill, Katia… My wszyscy to mamy. Inaczej by nas tutaj nie było. W najlepszym razie ozdabialibyśmy kominki u naszych rodzin, złożeni w gustownej urnie. Od małego chciałem pracować dla Gringotta. Co prawda wolałem Amerykę Południową, zawsze interesowała mnie historia Majów i Inków, ale Egipt też nie jest zły. I mam zdecydowanie bliżej do domu.
– Co na to twoi bliscy? Na to, że pracujesz z dala od domu i do tego narażasz się na niebezpieczeństwo?
Thorkild uśmiechnął się rozbrajająco.
– Mój dziadek był łamaczem, mój ojciec był łamaczem i ja też jestem łamaczem – wyjaśnił. – Moja rodzina już się przyzwyczaiła do tego, że Janssenowie wybierają sobie niebezpieczne zawody. Tak przynajmniej sądzę. Mój brat jest aurorem, ja łamaczem, a najmłodszy brat jeszcze się uczy, ale już wie, że też chce być aurorem, jak Thorsten.
Przez chwilę słychać było tylko miarowe poskrzypywanie samopiszącego pióra, zapisującego maczkiem zwój pergaminu. Zrobiło się już całkiem ciemno. Thorkild cichym Incendio zapalił lampę, wiszącą nad wejściem do namiotu. Światło migotało, raz ogień ledwie się tlił, by za chwilę buchnąć większym płomieniem. Powietrze znacznie się ochłodziło i Alice odeszła na chwilę do swojego namiotu, by przynieść chustę, którą narzuciła na ramiona, wtulając twarz w miękki materiał. Złota nitka błyszczała w ciepłym świetle lampy.
– A co byś robił, gdybyś nie był łamaczem? – zapytała po chwili milczenia, ogrzewając dłonie kubkiem parującej, aromatycznej herbaty.
– Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odparł szczerze, wzruszając ramionami. – Ty też masz fajny zawód. Jeździsz sobie po świecie i opisujesz różne historie, spotykasz ciekawych ludzi. I jeszcze ci za to płacą. Tak, podejrzewam, że mógłbym być dziennikarzem.
Alice zaśmiała się i zwinęła pergamin w rolkę.
– Ta praca ma też swoje ciemne strony, uwierz – powiedziała, skubiąc zadartą skórkę przy paznokciu. – Owszem, podróże są ciekawe, czasem nawet fascynujące, ale nie zawsze spotyka się tylko dobrych ludzi. Niektórzy… Nieważne – urwała, zmieszana, i upiła łyk herbaty. Zrobiło jej się gorąco. Nie wiedziała, czy to pod wpływem ciepłego napoju, czy niechcianych, złych wspomnień.
Janssen spojrzał na nią pytająco. Miał przenikliwe, bladoniebieskie oczy. Alice zmieszała się jeszcze bardziej, po czym odpowiedziała:
– Powiedzmy, że są ludzie, których wolałabym nigdy nie poznać.

***

W magicznej Kordobie było miejsce, które znały wszystkie osoby fascynujące się nielegalnymi praktykami magicznymi. Wystarczyło wejść w jedną z bocznych uliczek odchodzących od rynku i przejść kilkaset jardów, po czym skręcić w lewo, by stanąć przed starą kamienicą, nad której drzwiami wyciosano w kamieniu głowę sfinksa.
Esteban Delgado przystanął w cieniu rzucanym przez budynek po drugiej stroni uliczki i zastukał do drzwi. Kołatka w kształcie łba mantykory zasyczała cicho, wykrzywiając się w odpychającym grymasie, po czym zastygła na powrót bez ruchu. Mężczyzna czekał, co chwila odgarniając z czoła ciemne włosy nerwowym ruchem. Nasłuchiwał przez chwilę, ale wewnątrz panowała cisza. Widocznie nikogo nie było w domu albo Gabriel po prostu nie miał zamiaru otworzyć. Ten czarodziej był zdolny do wszystkiego.
Już miał odejść, kiedy wreszcie usłyszał skrzypienie wysłużonych schodów a później szczęk otwieranego zamka. Drzwi uchyliły się i Delgado zobaczył w nich drobną, smagłą dziewczynę w białej sukience.
– Bianka, przyszedłem do twojego stryja. Wpuść mnie.
Dziewczyna zaśmiała się nienaturalnie i wlepiła w Estebana nieco nieprzytomne spojrzenie. Mężczyzna poczuł, jak jeżą mu się włoski na karku. Nie cierpiał tam przychodzić właśnie ze względu na Biankę. Bratanica Gabriela miała nieco nie po kolei w głowie i z jakiegoś powodu nie lubiła Estebana, jednocześnie nie odstępując go ani na krok przy każdej wizycie.
– Wpuść mnie – zażądał stanowczo.
Dziewczyna znów się zaśmiała, ale uchyliła szerzej drzwi, pozwalając mężczyźnie wejść do środka. Wewnątrz było ciemno, wszystkie story z granatowego pluszu starannie zaciągnięto. Esteban wiedział, że to robota Bianki, która miała obsesję na punkcie światła słonecznego. Długi, wąski korytarz oświetlał rząd niewielkich kinkietów, rzucających słabe, mdłe światło.
Nic dziwnego, że dziewczyna wyrosła na dziwaczkę, pomyślał Delgado, zmierzając do pokoju w końcu korytarza. Wychowywać się w takim domu. I urodzić się w takiej rodzinie…
Ród Gabriela Garcii słynął z bardzo czystej krwi i wieków chowu wsobnego. Zważywszy, w jak bliskim pokrewieństwie zawierano tam małżeństwa, należało się dziwić, że tak niewiele dzieci przychodziło na świat nienormalnych. Bianka miała nieszczęście być jednym z nich.
Dziewczyna od razu, kiedy tylko wszedł, pobiegła zawiadomić stryja o niespodziewanym gościu, głośno stukając obcasami o podłogę, ale i tak Esteban zapukał dwukrotnie i poczekał, aż usłyszał szorstkie „wejść”, wypowiedziane zachrypniętym głosem.
Gabriel siedział w fotelu, grzejąc powykręcane artretyzmem palce przy kominku. W pokoju czuć było wilgoć, taką jak w długo zamkniętych, niewietrzonych pomieszczeniach.
– Czego chcesz? Jestem chory – powiedział i jakby na dowód zaniósł się suchym kaszlem. – Bianka ci nie powiedziała, że nikogo nie przyjmuję?
Esteban przewrócił oczami, mając nadzieję, że Garcia tego nie dostrzeże w panującym półmroku.
– Mamy problem – powiedział cicho, odgarniając włosy z czoła. Zawsze to robił, kiedy był zdenerwowany.
– Ty masz problem, chłopcze. Nie ja. – Gabriel wycelował w niego długim, kościstym palcem.
– Nie. Mamy problem – powtórzył Delgado. – Pan też, panie Garcia.
Stary czarodziej wyjął z szuflady bibułkę, tytoń i skręcił sobie papierosa, po czym zapalił go zaklęciem. Zaciągnął się, a chwilę później dopadł go kolejny atak kaszlu.
– Jesteśmy umoczeni. – Esteban podszedł bliżej i ściszył głos. – Wszyscy. Jeśli wpadnie jeden z nas, pociągnie resztę za sobą w sam środek wielkiego, głębokiego bagna. Będę się streszczać. Ktoś nam, nieelegancko mówiąc, robi koło pióra. Domyślamy się, kto. Ale już zdążył narobić smrodu i trzeba działać bardziej zdecydowanie.
– My, my… Zawsze to samo. My. Nie umiesz myśleć samodzielnie, Esteban? Potrzeba ci do tego jeszcze kogoś? – zakpił Gabriel. Delgado zgrzytnął zębami, ale nic nie powiedział. Naprawdę zależało im na pomocy tego człowieka. – A do czego ja wam jestem potrzebny?
– Musimy dostać kilka rzeczy, które są niezbyt legalne, szczerze mówiąc. Ale cena nie gra roli. Zapłacimy, ile tylko będzie trzeba. Zależy nam tylko na czasie.
– Masz listę? – zapytał Garcia.
Esteban sięgnął do kieszeni spodni, wyjął stamtąd zwitek pergaminu i podał go staremu czarodziejowi. Ten poszperał przez chwilę w biurku w poszukiwaniu okularów, po czym przebiegł wzrokiem spis i podniósł spojrzenie na stojącego w oczekiwaniu mężczyznę.
– Wiesz, że to będzie kosztować, prawda?
– Jak powiedziałem, cena nie gra roli. Musimy mieć te skarby z grobowców. Musimy. Reszta się nie liczy.



* El Menanas – egipskie ciasteczka z nadzieniem migdałowym.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Nie 19:48, 30 Gru 2007    Temat postu:

Trzeba to opowiadanie trochę wyciągnąć, bo aż żal, że nie ma za wiele komentarzy.
Tekst jest niesamowity. O pięknych opisach i świetnych dialogach wspominali już na pewno moi przedpiszcy (nie czytałam pozostałych komentarzy, więc z góry przepraszam, jeśli będą jakieś powtórzenia). Ale ja też muszę coś napisać, bo opisy są urzekające. Czułam ten upał, zapachy, piasek, słyszałam hałaśliwy targ i widziałam kolory egipskiego nieba. Dialogi też piękne, takie z prawdziwego zdarzenia, napisane świetnym językiem, ale nie sztuczne, przesadnie literackie.
Bohaterowie. Ja zazwyczaj nie lubię postaci kobiecych w książkach czy filmach. Naprawdę mało jest takich, które nie budzą mojej irytacji. Jednak polubiłam zarówno Alice, jak i Katię. Wokół tej pierwszej rodzi się jakaś tajemnica – te jej sny... Ciekawa jestem, co dalej z tym zrobisz. A Katię lubię ot tak, bez jakiegoś konkretnego powodu. Billa kupuję z całym dobrodziejstwem inwentarza. Co do panów Szenvey – János zdecydowanie budzi moją sympatię. Lászlo z kolei mnie intryguje, ale jeszcze nie wiem, czy go lubię.
Tematyka opowiadania jest bliska mojemu sercu ze względu na kierunek studiów. Może to trochę zbyt daleko idące porównanie – mugolska archeologia to nie łamanie klątw i uroków, ale mimo wszystko... Jeśli kiedykolwiek uda mi się wyjechać do Egiptu na wykopaliska, na pewno przypomną mi się Bill, Katia, Siergiej i inni.
Na koniec chciałam jeszcze pogratulować dopracowanego i bogatego świata. Rowling niewiele wspominała o pracy łamaczy, więc musiałaś włożyć sporo wysiłku w załatanie tej dziury w kanonie. I jak dla mnie, udało Ci się to nad wyraz dobrze. Tiary z głów.
Dziękuję i czekam na kolejny odcinek niecierpliwie, choć wyrozumiale, bo wiem, że Wen zwierzę kapryśne.

Vil.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin