[Z] Zakończenie, czyli początek nowej Ery

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Śro 13:02, 01 Lis 2006    Temat postu: [Z] Zakończenie, czyli początek nowej Ery

Betowała - wspaniała Jupcia, jak zwykle :***.

Zakończenie, czyli początek nowej Ery

Rodzina Weasleyów to miała ciężko, oj, miała. Zwłaszcza dzieci. A co, może nie?
Taki Bill; buźkę miał jak, nie przymierzając, pierwszy lepszy kundel ze schroniska Fawcettów, do tego pracował dla brzydala z kompleksem niższości i musiał znosić wieczne narzekania Fleur, co, początkowo czarujące, okazało się na dłuższą metę meczące.
O Charliem nawet nie ma co pisać – on nie pracował wśród karłów, wręcz przeciwnie; mimo jego fascynacji smokami musiał przyznać, że ta robota po prostu go przerasta. Dosłownie i w przenośni.
Percy miał poważne problemy ze swoją trzepniętą rodzinką. On nie chciał, naprawdę! Jego wina, że nie wracał z pracy do domu, a wredna poczta odesłała sweter od mamusi? Nie jego. Znaczy, może i jego, ale w końcu musiał tam siedzieć, nie? No.
Fred nie radził sobie z Angeliną. I wszystko jasne.
Ron był najmłodszym synusiem i chociaż dostał w końcu funkcję prefekta, to wiadomo... Było to dla jego potrzeb tym, czym jest piętnaście minut dla wieczności. A Puchar Quidditcha? A Puchar Domów? A odznaka Prefekta Naczelnego? A prezesostwo w Klubie Gargulkowym? A bycie Kapitanem Drużyny? No, właśnie. I nikt nie chciał go docenić. A taki był kochany.
Ginny, jedyna oprócz matki samica w gronie bardziej lub mniej męskich facetów, miała kompleks niższości. Sięgała większości ludzi do wysokości bioder, co oczywiście powodowało nieprzystojne żarty... I jak tu być stuprocentową laską, gdy żeby popatrzeć kolesiowi w oczy trzeba zadzierać głowę? Litości!
Najgorzej jednak z nich wszystkich miał George. Biedaczek.
Krótko mówiąc – skarżył się na problem, opisany przez znaną w świecie psycholog z jakiejś zapadłej dziury, Alex Sour. Kompleks Kaczyńskiego. Nie dość, że brakowało mu talentu muzycznego, miał brata bliźniaka, niski wzrost i twarz upstrzoną piegami, a od piegów do brodawek nie jest wcale aż tak daleko (codziennie oglądał się na tę okoliczność w lustrze – a nuż rośnie mu coś na nosie...?), to jeszcze większość mugoli uważała go za geja, jak mamusię walijskiego zielonego kochał! Wystarczyło dobrać się do tego mugolskiego wynalazku, który ojciec przytargał do domu i obłożył Zaklęciem Elektrononanicznym, czy jak to się zwało, kliknąć na tę dziwną, niebieską ikonkę i odrobinę poszperać. Brr. Mógł tego nie robić. Podejrzenia, jakoby miał sypiać z własnym bratem nad sklepem pana Zonka odrobinę go rozbroiły. Brakowałoby tylko, żeby ktoś rozprowadził to po jego byłej szkole – kataklizm murowany! A wrogów mu przecież nie brakowało.
Fredowi też nie, ale to nie jest aż takie ważne. W tym momencie liczyli się akurat jego wrogowie.
George’owi jego Kompleks Kaczyńskiego coraz bardziej przeszkadzał w normalnym życiu. Wystrzegał się jak mógł szaleńców próbujących wcisnąć go wraz z bratem do jakiegoś przedstawienia teatralnego (choć może już by się nie nadawał, wszak niedawno skończył dwadzieścia trzy lata...) i ludzi namawiających go do rozpoczęcia kariery politycznej – ostatecznie był jednym z „tych sławnych Weasleyów”, którzy przyczynili się do walki o wolność – ale to mu nie wystarczało. George po prostu dostawał hysia.
Musiał wybrać się do specjalisty. Postanowione.
Równocześnie musi zrobić to tak, by Fred o niczym się nie dowiedział. Wciąż mieszkali razem (Może stąd te pomysły?, pomyślał), a jego bliźniak miał wystarczająco problemów z Angeliną, w której nagle obudziły się skłonności przywódcze i, szantażując go swoim wielkim brzuchem, żądała ślubu. Dziwna kobieta.
Dokładnie zaplanował swoją wyprawę. Zamierzał odwiedzić Jozajasza Browna, znanego magopsychologa, Izaaka Monroe, przewodniczącego Komisji Likwidacji Niebezpiecznych Schorzeń i Lovegooda, tego świra, który podobno wie wszystko o rzeczywistych i nierzeczywistych chorobach. Umysłowych również.
Wstał skoro świt, zaopatrzył się w trochę galeonów – nie swoich galeonów (Fred mi wybaczy, ostatecznie chodzi o moje szczęście... W końcu to tylko dycha... No, może dwie dychy...) – i wyruszył. Od tej pory miał być samotnym wędrowcem, zmagającym się z chłodem, głodem i innymi przeciwnościami losu, niestrudzenie zdążającym do celu, jakim był...
– Braciszku! Zmierzasz do magopsychiatryka?
Czy ta pijawka musi się wszędzie za nim wlec?
– Niee, Fred, skąd ci się to wzięło?
– Z ulotki, którą studiujesz, skarbie. – I jak ludziom mają nie przychodzić do głowy zboczone pomysły? Nazywać go „skarbem” w miejscu publicznym! Arrggh... Musi uciec, tak, musi uciec!
Puścił się pędem w jakąś boczną uliczkę, oglądając się co chwila przez ramię... Uff, uff... Tak, chyba go zgubił.
Fred spoglądał chwilę za oddalającym się bratem, po czym wzruszył ramionami. Należało mu się coś za te wszystkie żarty na temat potomka, wzrastającego w brzuchu Angeliny. Ot co.
Ale, ale, wróćmy do George’a. Zziajany i zadyszany stanął w końcu przed miejscem swojego przeznaczenia – Gabinetem Magopsychologa Jozajasza Browna, najlepszego wytwórcy świrów od roku 582 n. e.* Zapukał. Wszedł.
– Był pan umówiony?
Za biurkiem sekretarki siedziała najcudniejsza istota, jaką George widział w swoim życiu. No, może z wyjątkiem Fleur. Drobne ciałko ubrane było w krótką, opiętą spódniczkę w kolorze czerni, białą bluzkę z dekoltem i szarą apaszkę. Istota założyła swą zgrabną nogę na drugą zgrabną nogę i uśmiechnęła się kpiąco. Wiedziała, że wielu facetów ślini się na jej widok, ale żeby nawet on?
Ale ta figura, brązowe oczy i rude włosy... Zaraz, zaraz... Rude włosy? Popatrzmy od początku... Nogi, spódniczka, bluzka z dekoltem, łabędzia szyja, twarz... Znajoma twarz. Na sto zdezelowanych latających dywanów!
– GINNY? Co ty tutaj u licha wyprawiasz?
– Pracuję, braciszku, mówiłam wam przecież, że załatwiłam se pracę na lato. Lepszym pytaniem chyba jest, co ty tu robisz?
– Ja... ja... wpadłem tu przez przypadek, ot co. Pomyliłem drzwi, chciałem wejść tam obok. – Gorączkowo usiłował przypomnieć sobie, co też znajduje się w sąsiedztwie Gabinetu.
Ginny zaśmiała się. – Jesteś stuprocentowo pewien?
– Noo... Tak.
– Ale wiesz, że po prawej sąsiadujemy z klubem go–go... dla pań, a po lewej stoi kamienica starej Izoldy? Wiesz, to raczej mało przyzwoita dzielnica...
George spiekł raka. – Nic ci do tego, gdzie się wybierałem! Żegnam!
– Papa, braciszku!
Przeklęte baby! Nawet gdyby chciał się wybrać do starej Izoldy, nimfomanki rzucającej się na każdego faceta po tym, jak wypiła jakiś niezidentyfikowany eliksir, to co? Jego sprawa!
Jozajasza musiał skreślić z listy specjalistów do odwiedzenia. A szkoda. Podobno Brownowie już od wielu lat zajmują się różnymi, yyy... przypadłościami, o, właśnie.
Następny przystanek: dom Izaaka Monroe. Tam chyba nie pracuje żaden Ron czy inny denerwujący członek skądinąd licznej rodzinki?
Nie przeliczył się – żadnego krewnego w zasięgu wzroku. Niestety... Po okolicy kręcił się ten łysy mleczarz**, przyjaciel mamusi. Lepiej odpuścić albo wpaść tu później.
Powlókł się dalej, noga za nogą, bo tak w końcu trzeba, Mohair’s Avenue, aż do Verabanque, gdzie mieszkał Lovegood wraz ze swoja trzepniętą córą. Miał nadzieję, że... Jak ona miała? Muna? Że ta Muna gdzieś wywędrowała. Nie miał ochoty na spotkanie z nią.
Dzięki Bogu, nie ma jej w zasięgu wzroku. Może jeszcze kryć się w domu, ale...
– A żeby ci wynędzniały nietoperz między zęby wleciał!
Już się nie kryła. Młoda dziewoja z naszyjnikiem z kapsli od piwa i wyłupiastymi oczami – Luna! George przypomniał sobie w końcu jej imię – wybiegła do ogrodu, miotając przekleństwami – na szczęście nie miała różdżki.
– Do kroćset mać! Ja tu mu sprzątam, gotuję, piorę, poprawiam poduszki, a on mi nawet nie chce załatwić szczenięcia chrapaka krętorogiego? Do kroćset mać! Nigdy więcej tam nie wrócę, niech się wypcha, on i ta jego gazeta, którą jak ta debilka promuję po całej szkole...
– Eee... Luna? – Dziewczyna najwyraźniej go nie zauważyła. Może jednak warto by się do niej odezwać, by dowiedzieć się, czy z jej ojcem da się teraz pogadać...
–...nie proszę o żadnego chłopaka, tych mam w końcu pod dostatkiem...
George zdziwił się. Luna i chłopacy...? – Yyy... Luna? Hej, słyszysz mnie?
–...tylko o małego chrapaczka, do kroścet mać, a on...
– Luna?
–...wredny, podły, nieogolony, do kroćset mać, nawet tego sam nie zrobi, tylko gazetą się zajmuje... – Dziewczyna ominęła już George’a, stojącego na środku chodnika z bardzo głupią miną. Żeby Luna, tak przywiązana do ojca...?
– Luna!
– Och... Cześć, nie zauważyłam cię...
– Taa... No, wiem. Słuchaj, twój ojciec jest w domu?
Prychnęła. – Jest, jest, ten dziennikarz od siedmiu boleści, do kroćset mać... Idź do niego, może ciebie wysłucha, w końcu ty nie jesteś jego córką... – I, złorzecząc na cały świat, a w szczególności na swego rodziciela, odmaszerowała.
George, prawdę mówiąc, nie wiedział, co robić. Miał wprawdzie rozchwianą emocjonalnie siostrę, która też przechodziła okres buntu, ale żeby Luna, teoretycznie dorosła? No, trudno. Ona zawsze miewała swoje odchyły.
Zebrał się w sobie i zapukał do drzwi w kolorze odblaskowej żółci. Kogoś w końcu musiał się poradzić! A że najwyraźniej pomóc mu może tylko facet wierzący w chrapaki i w to, że oczowalne kolory ładnie komponują się z trawą... Bywało gorzej.
– Proszę!
Wszedł i natychmiast pożałował, że nie wziął ze sobą okularów przeciwsłonecznych. Okazało się, iż żółte drzwi były tylko przygrywką; prawdziwy koncert rozbrzmiewał wewnątrz domu Lovegoodów. Trawiastozielony dywan wyraźnie odcinał się na tle posadzki w kolorze oranżu, a błękitne jak niebo w letni dzień ściany i sufit tylko dodawały pomieszczeniu pikanterii. Dzięki Bogu, nigdzie niczego różowego... Ale jeśli to jest hol, to co z pozostałymi pokojami?
Brrr. George nie był już tak absolutnie pewien, czy bywało gorzej.
– Dzień dobry, panie...
– George Weasley, proszę pana. Spotkaliśmy się kiedyś w sklepie moim i mojego brata. Mógłbym zająć panu chwilkę?
– Ach, tak, pan Weasley. Zapraszam do salonu.
Chudy mężczyzna pod pięćdziesiątkę z łysiną na czubku głowy otworzył drzwi do salonu. George zajrzał tylko przez szparę, ale to wystarczyło, by dyskretnie odwrócił głowę; lepiej nie narażać się na oślepniecie przez zbyt wielkie natężenie najbardziej żarówiastego różowego, jaki miał nieszczęście widzieć.
– Nie, nie... ja tylko na chwilkę. Widzi pan... Mam pewien problem i nie bardzo wiem, co zrobić... Chodzi o to, że czytałem taki artykuł jakiejś psychoterapeutki i... Ona mówiła o takim... Yyy... Takiej przypadłości, że się ma brata bliźniaka, niski wzrost i...
– Aaa! Wiem, o co ci chodzi!
George ucieszył się. – Naprawdę?
– Nie. Ale ja nie jestem psychologiem, nie pomogę ci, ale mogę dać ci adres specjalistki od wszystkich chorób psychicz...
– Ja nie jestem psycholem! – zaperzył się.
– Nie, ależ oczywiście, że nie. W każdym razie... Masz tu wizytówkę Madam Lalou – podał chłopakowi mały kartonik. – Powodzenia – mrugnął na pożegnanie, zamykając za wychodzącym George’em drzwi.
– Dziwny facet – mruknął pod nosem. – Ale całkiem sympatyczny.
Cross Road... To niedaleko. Zdąży jeszcze dziś, mimo tylu zmarnowanych na chodzenie po oszołomach godzin. Komu w drogę, temu kop na popęd, jak to mówiła stara babcia Weasley. Z cichą piosenką George wyruszył w stronę domu świetnej hipnotyzerki (jak głosiła wizytówka).
I szedł, i szedł, i szedł... I czasem jechał, ale mimo wszystko rzadko ktoś zechciał go wziąć na miotłostopa. Ostatecznie do tej lali nie było aż tak blisko.
Wreszcie dotarł. Zapukał i poczekał, aż melodyjny głos wypowie krótkie „Wejść!”.
Wtedy, oczywiście, wszedł. Dom wyglądał jak słynna klasa Wróżbiarstwa w Hogwarcie, z pufami i ciężkim powietrzem. Jego właścicielka była tak podobna do Trelawney, zwłaszcza pod względem ubioru, że George mimo woli przypomniał sobie tę starą nietoperzycę; miał tylko nadzieję, że „Madam Lalou” posiada więcej talentu.
– Wejdź, wejdź, młodzieńcze... Co cię do mnie sprowadza?
– Yyy... Polecił mi panią pan Lovegood...
– Ach! Johnny! W porządku, w porządku... – Dama sprawiała wrażenie, jakby mówiła na poły do siebie. – Więc? O co chodzi?
– Widzi pani, ja mam taki problem...
– Wszyscy mamy problemy, tak, wszyscy... Co cię dręczy?
– Chodzi o, o... – George nie bardzo wiedział, jak to ująć. W końcu wyrzucił na jednym oddechu: – Chodziokomplekskaczyńskiego.
– Kaczyńskiego? Tak, tak... Niemiłe wrażenie, ale nic strasznego, hipnoza sobie z tym poradzi. Połóż się tu wygodnie. – Wskazała upierścienioną dłonią kozetkę i wyciągnęła dziwny wisior z rubinem wielkości kciuka. – Madam Lalou ci pomoże, tak, tak...
A gdyby tak...? Zawsze chciała to zrobić, wiedziała też, że mogłaby, w końcu wprowadzić takiego młodzieńca w trans to nic wielkiego... Ale zawsze ktoś ich pilnował, nigdy nie przychodzili sami... A ten jest sam, i, jak widać, zdesperowany... Można by się trochę zabawić jego kosztem...
Machała mu wisiorem przed oczami, mrucząc jakieś dziwne słowa. W końcu, gdy zapadł w głęboki trans, położyła na jego piersi swoja dłoń i wyszeptała ponętnie:
– Jesteś orangutanem!
Spuśćmy może zasłonę milczenia na to, co się wówczas wydarzyło. Dość powiedzieć, że nie wszystkie ozdobne pufy doszły do siebie po tym wstrząsie, a Madam Lalou musiała się ratować przed oberwaniem bananem po głowie. W końcu George sam skonsumował to, co ta miła pani przyniosła mu z kuchni, chcąc go tym sprytnym wabikiem ściągnąć z żyrandola. Uznał, że banany nie nadają się na amunicję.
Kiedy w końcu hipnotyzerka zdołała go uspokoić, zakrzyknąć „nigdy więcej” i doprowadzić do stanu używalności, znowu wprowadziła go w trans. Tym razem postanowiła być grzeczną dziewczynką i wyleczyć chłopaka z Kompleksu.
Niestety, podczas zabiegu, jak to zwykle bywa, zdarzył się wypadek, a wypadki to coś, czego przy hipnozie absolutnie należy się wystrzegać. Nawet drobny szczegół może zaważyć na wynikach, a już to, by hipnotyzerka popijała w czasie pracy Inkę! Nie, no, kawa, nawet zbożowa, to nie jest napój, który by pomagał w prawidłowym hipnotyzowaniu.
Na dodatek Madam Lalou wysypała trochę tej swojej pysznej, zbożowej kawy na stół. I to właśnie zmieniło George’a całkowicie.
Po kilku dniach przemądrzania, obrażania się za nazywanie „chuliganem bez skończonej szkoły”, składania durnych obietnic, paplania na forum publicznym bez możliwości zamknięcia jadaczki, niezależnie od tego, ile zaklęć uciszających rzucili inni, jakby George miał swoje własne wspomagacze głosu i powtarzania „Fred musi odejść!” wszystko stało się jasne.

~*~*~

Alex Sour usiadła przy swoim pięknym, dębowym biurku i przejrzała dokumentację eksperymentu. Zanotowała parę zdań, wyszła, gdy jeszcze wilgotny atrament połyskiwał w świetle dogaszającej się świecy.
„Kompleks Kaczyńskiego przeminął, mieszkańcy okolic Stoatshead najwyraźniej uodpornili się. Równocześnie jednak rozwinęła się nowa przypadłość. Nadeszła nowa era. Era chłopców z Syndromem Leppera”.

---
* Parafraza tekstu z wystawy pana Ollievandera, gdyby ktoś nie zauważył (;.
** Nie mogłam się powstrzymać. Delikatne nawiązanie do tekstów Madlen.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin