Z potrzeby serca /zakończone/

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Arien Halfelven
Charłak



Dołączył: 27 Kwi 2006
Posty: 12
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków

PostWysłany: Pią 22:22, 05 Maj 2006    Temat postu: Z potrzeby serca /zakończone/

Moim domem i terenem bujnego <aż nadto :/> rozkwitu jest Forum Mirriel, ale czemuż by się nie porozpleniać trochę i w Krukolandzie? W imieniu Puchonów tego świata pozdrawiam wszystkie Ptaszyny Roweny. Wklejam Wam jeden zmoich fanfików "na poważnie". Będę bardzo wdzięczna za wszelkie komentarze :)

Z POTRZEBY SERCA

Ulisses Pringle uwielbiał organizować wycieczki. Pokazywać zasiedziałym we własnych domach czarodziejom egzotyczne, odległe zakątki. Obserwować, jak z ich zadziwionych, rozradowanych twarzy znika londyńska szarzyzna, ustępując peruwiańskiemu, egipskiemu czy arabskiemu słońcu, syberyjskim wichrom, tęczom Italii czy zapachom Balearów. Maleńkie biuro Ulissesa, przycupnięte dyskretnie między sklepem z odzieżą używaną a gabinetem magortopedycznym na Pokątnej, oferowało wszelkie rodzaje wypadów, wycieczek, wojaży i wypraw. Wielodniowych lub kilkugodzinnych, zaplanowanych co do minuty na grubaśnych zwojach pergaminu albo rajdów – niespodzianek, kiedy klient nigdy nie był pewny, z jakiego kominka wyskoczy następnym razem. Proponowało eskapady do sąsiedniej miejscowości równie chętnie co na drugi koniec świata, przeloty miotłą, przejazdy karawanami tyłorożców albo – przy gwarancji pełnego bezpieczeństwa – eksperymentalne jazdy mugolskimi środkami transportu, od lotów samolotem do Stanów Zjednoczonych po przejażdżki moskiewskim metrem. W ofercie było zwiedzanie zabytków albo rezerwatów, centrów handlowych i szkół magii, wyjazdy wypoczynkowe – zapewniano towarzystwo wykwalifikowanych przewodników w każdej części świata i wszystko inne, czego tylko mógł sobie zażyczyć klient, przekraczający progi czarodziejskiego biura podróży. A wszystkie te życzenia – choćby najbardziej wydumane, jak nocleg w osadzie olbrzymów, który, dzięki Merlinowi, skończył się na obiadku zapoznawczym z gurgiem i gwałtownej rejteradzie klienta – potrafił spełnić Ulisses Pringle. Wysoki, pucołowaty i promienny, uwielbiał wynajdować niezapomniane zakątki w każdej części świata, nawet w tej tuż za własnym progiem, oprowadzać stadka swoich podopiecznych po tych cudach, układać ich spać w przytulnych hotelikach, albo dla odmiany w luksusowych, niewidzialnych, latających czy pływających kurortach, osobiście zatroszczywszy się o opał do kominka i karmę dla sów. Nadmiernie podekscytowane staruszki odaportowywał troskliwie pod rękę na nocleg do ich własnych domów, malcom w wieku przedhogwarckim kupował lizaki i pamiątki – azteckie ptaszki czy inne indiańskie misie. Uwielbiał nawet te wlokące się w nieskończoność etapowe aportacje z Florencji czy innej Werony do Paryża z uperfumowaną zabójczo damą pod ramię, a z jej sadystycznym, pazurzastym kotem na drugim ramieniu.

Jak tego nie kochać?

Ulisses uwielbiał swoją pracę, podróże, nawet wszystkich swoich klientów, dawnych, obecnych i przyszłych, czyli w zasadzie każdego jednego mijanego na ulicy delikwenta, nieświadomego jeszcze swoich jutrzejszych planów wycieczki do Pragi czy wypadu na pierniki do Torunia. Trochę go wprawdzie niepokoili ludzie, którzy z własnego wyboru spędzali całe życie w jednym miejscu, ale uważał to za chorobę w pełni uleczalną.

Wystarczyło wejść do biura „Wędrówek Ulissesa” i zobaczyć fotografie swoich sąsiadów, znajomych i ich znajomych, machających rękami z grzbietu zebry, z orła Mickiewicza czy z kamienia mugolskiej Małej Syrenki.

„`Wędrówki Ulissesa` zaprowadzą cię gdzie tylko zamarzysz” – głosiły mrugające sugestywnie, zielono – złote litery reklamowego pergaminu, ostatniego ze stosiku, który przewodnik rozdał swoim aktualnym podopiecznym.
Mała grupka czarodziejów i czarownic, owiniętych ciepło szalikami i pelerynami, tkwiących wśród wczesnowiosennej zieleni, zwijała już nerwowo pergaminy w ruloniki, stukała nimi w nadgarstki albo drapała się po nosach. Czas było zaczynać. Ulisses, ciągnąc za sobą drobniutkiego, zaaferowanego młodzieńca, podbiegł szybko do swoich klientów, promieniejąc serdecznym, porannym uśmiechem powitalnym.

- Witam, witam! Dzień dobry państwu! Przed nami kolejny dzień wycieczki pod znanym wam już na pamięć – i zapewne kochanym - hasłem „Cudze chwalicie, swego nie znacie”. Dziś, jak zauważyliście, gościmy w Walii. Jest tu ze mną pan Herman Lawless, który opowie wam szczegółowo o swojej dumie i radości – największej enklawie zielonych walijskich smoków pospolitych. Prosimy, panie Lawless!
Odsunął się, a młodzieniec odchrząknął nerwowo i zaczął mówić, najpierw niepewnie, potem coraz bardziej entuzjastycznie – można by to ująć krótko słowami „Walijski zielony smok pospolity jest ósmym cudem świata i należy go czcić i adorować, koniec.” Podróżni jednak, którzy dopiero niebawem mieli się zetknąć ze smokami i walijskim krajobrazem, słuchali z zaciekawieniem i uznaniem. Zadowolony Ulisses pełną piersią wdychał zapach łąk i rozglądał się po zarumienionych, podekscytowanych twarzach.
Do licha.
Mógłby się przynajmniej uśmiechnąć.
Uśmiech Ulissesa, chociaż szczerze promienny, to jednak u podstaw zawodowy i profesjonalny, nie zbladł ani o ton, ale serce zabolało. Otulony szarą peleryną mężczyzna, od początku wycieczki upozowany na samych tyłach grupy, poważnie psuł morale podróżnika. Często trafiali mu się malkontenci, niezadowoleni ze wszystkiego grymaśnicy, ale takich traktował raczej jako wyzwanie dla swoich zawodowych talentów. Dopiero naprawdę trudni klienci, tacy właśnie jak ten tutaj, potrafili sprawić kłopot. Bezbarwny, a przecież jakoś nieprzyjemnie intensywny starszy pan, uprzejmy, choć zdystansowany – i kompletnie nieodgadniony. Ani się nie uśmiechnie, ani nie skrzywi, srebrzyste oczy nie rozbłysną żywiej ani na widok plantacji rurawca, ani w katedrze westminsterskiej, ani przy solnym jeziorze, na środku którego omyłkowo aportowała się jedna z pań.
Ech. I co tu z takim począć? Ulisses już parę razy próbował podejść jakoś klienta, wybadać, co mu się podoba, a co nie, jednak niezmiernie uprzejmy staruszek nie wydusił z siebie nic bardziej osobistego niż grzecznościowe zachwyty i wyrazy podziwu.
Miło, ale nie dość szczerze...
A, co tam. Przynajmniej wyszedł z tego swojego zakurzonego sklepiku, i to już na pewno zasługa Ulissesa. Ha. Podróżnik pamiętał Nestora Ollivandera z dzieciństwa, z tej jednej, jedynej wizyty w jego sklepie. Zażywna pani Pringle, pochlipując ze wzruszeniem, dzielnie poklepywała syneczka po plecach przy żonglerce rozmaitymi różdżkami i o mało nie pękła z dumy, gdy całkiem szybko wzbudził rezonans w pięknej sosnowej różdżce z piórem feniksa. Pan Ollivander wydawał się małemu Ulissesikowi równie peszący i nieodgadniony co dużemu Ulissesowi, ale tamtego dnia w sklepie był żwawy, rozgadany i niemal wylewny – to, jak widać, z czasem mu przeszło...
Nic to.
Każdy klient „Wędrówek Ulissesa” już na wstępie zostaje poinformowany, że ma prawo, a nawet obowiązek, zgłaszać się do szefa wyprawy ze wszystkim, co mu nie dogadza. Jeśli pan Ollivander nie zgłasza żadnych zgryzot, można spokojnie założyć, że jest zadowolony. Po prostu – woli się zachowywać powściągliwie.
A, co tam.
Musiał przecież zamarzyć o podróżach, skoro na jedną się wybrał. Zdrowy objaw. Wylewnemu czy nie, Ulisses zapewni na tej wycieczce wszystko, czego potrzebuje. I wszyscy będą szczęśliwi.
Bo czy Walia nie jest piękna o tej porze roku?

Walia była piękna o tej porze roku.
Słońce zachodziło w morzu, a fale pieniły się jak grzywy baraszkujących w zbrunatniałym błękicie jednorożców. Blade, gasnące promienie na wodzie, na południu ciemna linia zatoki jak kamienna poduszka dla zmęczonego olbrzyma. Łagodnie połyskujący wilgocią, szary piasek plaży, jak ogonowe łuski drzemiącego trytona.
Jak ładnie.
Jaka szkoda.
Nestor Ollivander chciałby wziąć kiedyś urlop, wsiąść do mugolskiego pociągu, zajechać do mugolskiego miasta, czy na mugolską plażę, podziwiać widoki i wypoczywać. Chciałby tygodnia bez jednorożców w kłębach chmur i feniksów, chichoczących kącikiem dzioba spod każdego głazu, oświetlonego czerwono – złotym zachodem słońca. Tyle, że taka Walia była na to stanowczo za bardzo przesiąknięta magią. I taka Japonia, i Meksyk, i Kornwalia, i Alzacja, i wszędzie była magia.
Ale w końcu po to tu przyjechał, nieprawdaż? Potrzebował magii... Odwrócił się za siebie – w pensjonaciku, w którym zainstalował ich wszystkich ów miły chłopiec z sosnową różdżką, zapalono już światła, niedługo kolacja. Do północy jeszcze mnóstwo czasu...

C.N. Skinner czekał na klienta już długą, nudną godzinę. Fakt, że gość umówił się z nim dopiero o północy, ale lepiej było siąść sobie wcześniej z piwem i wybadać klimaty. Cisza, spokój, ostatni goście w mugolskiej tawernie „Tresaith” wykłócali się niegłośno w rogu o rozpiętość sieci, wszystko w porządeczku. Niech no tylko zjawi się ten stary mieszczuch. Ciekawe, swoją drogą – przez kominek nie wyglądał na takiego zapaleńca, jak typowi klienci Skinnera. Ani na wariata. Ani na zboczeńca. Ale, póki galeony, porządnie wymacane przez gobliny, nie zamieniały się w szlam, Skinner nie zadawał pytań. U niego jak w burdelu – każde życzenie da się załatwić. I to musiał być porządny burdel – bo żylasty Walijczyk wiedział doskonale, kiedy się nie odzywać.
Jak teraz.
- Aaaaaa! – toczący się z wolna do wyjścia Rhys wycelował w niego oskarżycielsko palec. – Sieeeeeedzi sobie. Siedzi sobie! Siedzi!
Pozostali rybacy rzucili Skinnerowi kilka mętnych spojrzeń i wrócili do gołosłownego wymierzania sieci. Rhys oparł się obok niego o bar i tym samym palcem postukał w jego palec, burcząc coś z oburzeniem.
- Wracaj do domu, stary durniu, bo cię twoja zaraza prześwięci stąd do Cardiff i z powrotem – mruknął niezachęcająco C.N.
- A, aha! Aha! – ryknął Rhys. – A ty sobie siedzisz! O! – Złapał za jego palec i zaczął ciągnąć. – Siedzi sobie! I nikt ci nie przyświe... przyświa... przypierniczy. Ty!
- Ja. Mój palec. Zostaw go i spadaj.
- Nooo... – podpity rybak nagle posmutniał. – Do domu. Bo Dwyrrrrrrw... Dwynwen mi przypierniczy. Bo jestem zzzatentegowany. O tu. – Kiwał smętnie palcem przed nosem Skinnera. Próbował ściągnąć obrączkę, ale nijak nie chciała zejść. W końcu oderwał się od baru i potoczył dalej.
- Idę do domciu. Do żonci. Wwwwypchaj się, Zzzzzimmer. Możesz sobie siedzieć. Ale to ja mam żoncię...
Wyszedł. Skinner prychnął w swoje piwo. Znał rhysową Dwynwen wręcz doskonale.
- I od tej żonci dopiero dostaniesz opiernicz...
- Pan C.N. Skinner.
C.N odwrócił się gwałtownie razem ze stołkiem. Chudy, dobrze zakonserwowany staruszek przypatrywał mu się uważnie oczyma bladymi jak dwa zaśniedziałe knuty.
- Zdaje się, że byliśmy umówieni...
Skinner najpierw dopił piwo.
- Zdaje się – odparł krótko.
- Zakładam, że wypełnił pan swoją część umowy? – badał przybysz.
- Zakładam, że pan przyniosłeś swoją? – C.N. pstryknął palcami przed nosem gościa. Ten uśmiechnął się blado – oczy pojaśniały mu na moment, ale wystarczyło jedno mrugnięcie, żeby znów zmatowiały.
- Pańska należność... – wyciągnął pękaty woreczek, zawiązany porządnie na kokardkę ciemnym rzemykiem. Skinner bez słowa odebrał woreczek, groźnym łypnięciem odesłał ciekawskiego barmana na bok i przeliczył starannie złote galeony, sprawdzając każdy zaklęciem identyfikującym.
- Wszystko gra, możemy iść. – Schował złoto i ruszył do wyjścia, nie czekając na odpowiedź klienta. Skoro gość był taki zaradny, że wśliznął się do knajpy za plecami Walijczyka i nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi, na pewno jakoś zdoła nadążyć.
Wyszli w noc – wiatr niósł zapach morza i podgniłych ryb. C.N. poszedł w przeciwną stronę, odciągając starego od słonej bryzy. Za węgłem tawerny było zupełnie ciemno – ślepa ściana sąsiedniego budynku skutecznie ocieniała cały kąt.
- Chodź pan tu – Skinner skinął na klienta. Ten posłusznie podszedł bliżej i pewnym, mocnym chwytem ujął go za ramię.
- No to hop.
Nie było tam nikogo, kto mógłby przyuważyć, że wyparowali znienacka, albo usłyszeć aportację. Wszystko w porządeczku...
Wylądowali na kamienistym, częściowo porosłym zielskiem zboczu. Skinner rozejrzał się krótko po okolicy i bez słowa ruszył pod górę.
- Aaaaach.
Odwrócił się – i aż nim leciutko zatrzęsło. Oczy faceta błyszczały srebrzyście, dałby głowę, że jarzą się po ciemku jak lampki.
- Dalej już sam trafię – powiedział stary. Wpatrywał się faktycznie we właściwą stronę, nos mu drgał, jakby węszył zapach, można by przysiąc, że aż zaczęły mu się trząść ręce.
Pewnie jednak zboczeniec. Dementorza jego mać. Ale, skoro stać go na zboczeństwa...
- Słuchaj pan – odezwał się ostrzegawczo Skinner. – To nie jest...
Gość uśmiechnął się – blado i niezachęcająco.
- Poradzę sobie – uciął krótko i ruszył żwawo przed siebie, wymijając Walijczyka. Ten wzruszył ramionami i bez słowa przysiadł na głazie. Jak tam sobie chce stary zboczuch. On już załatwił towar, bez mała wstążeczką przewiązany. Jak facet chce iść sam, niech idzie. A jak wpadnie na kogoś – albo, jeszcze prędzej, na coś – jego problem. Za niańczenie Skinnerowi nie zapłacił. A za nie wtykanie nosa w nie swoje sprawy zapłacił dość.

Magia.
Uderzała do głowy, mrowiła w palcach, przyciągała. Musiało być całkiem niedaleko... Ach. Pan Ollivander zatrzymał się na szczycie wzgórza. Na zboczu poniżej w bladym świetle księżyca rozciągał się połyskujący zielonkawo kształt – wielkie jak pół wzgórza smocze cielsko. Nie czuć już było od niego dymu ani siarki, ani świeżego mięsa, nie ruszał się we śnie ani nie puszczał dymków nosem, leżał nieruchomo jak głaz. Pan C.N. Skinner rzeczywiście się postarał. Chyba nawet wypłukał biedne zwierzę, były jeszcze ślady wody. Cóż, to i tak nie miało znaczenia.
On potrzebował tylko odrobinę magii.
Smok leżał na boku – Ollivander obszedł potężny, nieruchomy łeb i podszedł od strony przednich łap. Wdrapał się po jednej z nich i przyklęknął. Założył przylegające ciasno, sięgające aż do łokci czarne rękawice, szyte na miarę długich palców różdżkarza.
- Ja tylko na moment. – Blady, niezachęcający uśmiech. – Potrzebuję tylko odrobinę.
Wyciągnął nóż – długi, rzeźbiony w smoczym kle, ostrzony smoczym rogiem, szlifowany litanią zaklęć. Nie wejdzie jak w masło – mało co mogło dać radę smoczym łuskom – ale będzie ciąć. Zresztą, raz już był wypróbowany. Raz wystarczyło – na ponad czterdzieści lat. Teraz wystarczy na następne...
Wbił nóż. Przechodził opornie, łuski jęczały zgrzytliwie, ocierając się o ostrze. Ostrożnie... Już krwawi. Jeszcze jeden blady uśmiech przewinął się po wargach starego człowieka. Podstawił drugą dłoń, żeby kapało tylko na rękawicę. Jak każdy amator czekoladowych żab, aż nadto dobrze pamiętał o dwunastu sposobach zastosowania smoczej krwi. Ale, to nie dla niego. Wbił nóż głębiej – było już blisko, ręka prawie do łokcia znikła w ranie. Im bliżej, tym oporniej szło – nóż drżał, kiedy zaklęcia na ostrzu reagowały na czystą esencję magiczną. Rzadka trawa na dole dymiła lekko, wyparowując przed rosnącą kałużą krwi.
- Tu je masz...
Końcówka noża dosięgła właściwego miejsca – strumień magii przepchnął się między palcami czarodzieja i uderzył go w nos, razem z mocną wonią smoczej krwi. Teraz trzeba się było zastanowić. Nie chciał przecież zabijać niewinnego stworzenia. Po cóż by?
Usztywnione, pergaminowe kartki pamiętnika - notatnika pierwszych Ollivanderów.
Pióra feniksa podbierać w pierwszym stuleciu cyklu od Dnia Spalenia...
Włosy z ogona samic jednorożców moczyć przed wróżdżkowaniem w Eliksirze Wiecznego Snu...
Smoki.
Rogogon powinien przeżyć utratę całej połowy serca... Ogniomiot potrzebuje prawie trzech czwartych... Walijskie. Najprawdopodobniej można bezpiecznie zabrać ponad jedną trzecią. Zaklęcie na wypełnienie...

Pchnął nóż w smocze serce. Tyle... O tak, tak będzie dobrze. Prawda? Wyciągnął rękę razem z nożem i ociekającym krwią łupem.
- A teraz zaczekaj moment. Nie chcemy, żebyś rozpuścił mi różdżkę. Najpierw zdejmę rękawice.
Strząsnął rękawiczkę z jednej ręki, wyciągnął różdżkę. Celne zaklęcie zamroziło cały kawał smoczego serca – Ollivander ułożył je starannie w zminiaturyzowanym dotąd, specjalnie przygotowanym kuferku i obłożył dodatkowymi zaklęciami. Esencja magiczna dookoła aż trzeszczała, szczypiąc go boleśnie w oczy.
- No już, już...
Zdjął drugą rękawiczkę, skierował różdżkę na smoka.
- Vulnerimplendo.
Nie zakładał już rękawic, żeby sprawdzić, czy ubytek wypełnił się ciałopodobną masą. Magia sama o siebie zadba. Prawda? On tylko jeszcze przesunął różdżką nad cięciem, zasklepiając podłużną, postrzępioną drgnieniami noża linię między łuskami.
- Dziękuję. – Uśmiechnął się bezbarwnie, chłonąc wszystkimi zmysłami promieniowanie magii. Smok zasyczał ledwo słyszalnie przez zęby, coś mocniej zapiekło w oczy. Czas iść.
Zaklęcie maskujące i lewitujące na kufer, spalić rękawice, poklepać smoczy ogon. Rano znajdą go smokerzy, obudzą, pomartwią się i puszczą. Ich różdżki może pomrowią trochę bardziej niż zwykle, smok może będzie mniej ożywiony przez jakiś tydzień albo rok. Może jeszcze spotka smokera ze smoczą różdżką, rezonującą na tych samych falach esencji magicznej... Pokiwał głową, żegnając walijskie wzgórza.
Po drugiej stronie czekał znudzony Skinner.
- Podobało się? – burknął, jakby rozczarowany, że klient wraca w całości. Leciutki ukłon starca.
- Bardzo... owocna wyprawa.

Przed biurem podróży „Wędrówki Ulissesa” Ulisses Pringle żegnał wylewnie swoją ostatnią grupę.
- Do widzenia państwu, do widzenia! I polecam się na przyszłość! W przyszłym miesiącu promocyjne przeskoki na koło podbiegunowe! Panno Midge, zachęcam serdecznie, mamy w planach zwiedzanie Chatki Pamięci Świętego Mikołaja! Niektóre z jego zaklęć wciąż działają! Panie Dawlish, pan jeszcze nie widział mugolskich reniferów, zapraszam koniecznie! Panie Ollivander, panu... też na pewno by się tam podobało?
Blady, niezachęcający uśmiech.
- Och, w Walii, Kornwalii i Szkocji było cudownie... Ale teraz czeka mnie mnóstwo pracy.
- Może za parę miesięcy? – podsunął Ulisses ze szczerym zapałem. Ollivander uśmiechnął się półgębkiem.
- Wątpię... Czeka na mnie w pracowni bardzo szczególny kawałek buczyny... Musiałem go zostawić na jakiś czas, ale teraz już jestem gotowy, żeby się nim zająć. Po buczynie pewnie znajdzie się jakaś dębina... I tak przez całe lata... – Podrzucił w dłoni jeden z bagaży, nieduży, okuty kuferek. – Pracy wystarczy na długo... Sam pan rozumie.
Ulisses pamiętał malutki, zakurzony sklepik z jeszcze mniejszą pracownią i nie bardzo rozumiał. Ale, rzecz jasna, nic na siłę. Pewien postęp już się dokonał.
- Więc, podobało się na naszych Wyspach... Może następnym razem skuszę pana na dalszą wyprawę? Trzeba się ruszać z domu!
Ollivander zdawał się to głęboko rozważać.
- Kto wie... Czasami nawet mnie nachodzi taka... hmmm... potrzeba... Może Indie... Albo Chiny... Jakieś górskie zacisze...
Ulisses kiwał z zapałem głową, Ollivander zaś marszczył czoło, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
Drżące pismo pradziadka Ollivandera.
Nie polecam egipskich feniksów, są zbyt dzikie...
Nieudomowione indyjskie... Doskonała harmonia z cisem...

- Taaak. – Starszy pan o wielkich, srebrzystych oczach skłonił się nisko. – Do zobaczenia...

KONIEC


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Arien Halfelven dnia Sob 12:33, 13 Maj 2006, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Sob 11:10, 06 Maj 2006    Temat postu:

Dzięki, Arien :*.
Cytat:
a gabinetem magortopedycznym
Wprawdzie to ty stworzyłaś to słowo, ale zastanawiam się, czy nie powinno byc czasem "magoortopedycznym", przez dwa "o"...
Cytat:
- No to hop .
Zbedna spacja.
Cytat:
- Vulnerimplendo .
Jak wyżej.
To tyle z tego, co mi sie nie podobało. Co z resztą?

Pierwszy raz czytałam coś poważniejszego w twoim wykonaniu. Jak dotąd poruszałam sie raczej w kręgu "Rozmów trumiannych", "Wejścia Smoka" i innych takich. Także dla mnie było to coś nowego.
Na początku myślałam, ze ała akcja będzie sie kręcić wokół Ulissesa... Ale nie. Poznajemy mrukliwego turystę... Kim on jest? Ach, to pan Ollievander. Nigdy nie podróżował? Nic dziwnego, tyle roboty... Czemu pojechał, skoro mu się to nie podoba?
Interesy. Ech, znowu te interesy. Aż przykro czytać. Ale, czytało się miło.
To zdanie:
Cytat:
U niego jak w burdelu – każde życzenie da się załatwić.
mnie rozwaliło XD. Obłędne porównanie XD.

Co jesczez mi się podobało? Dwuznaczny tytuł. Można najpierw odnieść wrażenie, że chodziło o to, że Nestor potrzebował tej wycieczki, oderwania sie od roboty... A tu takie coś.

Niom. Wspaniały ficzek, no.

Bądzia


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
inno0
Mugol



Dołączył: 15 Maj 2006
Posty: 3
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 16:06, 15 Maj 2006    Temat postu:

Opłaca się odwiedzać mniejsze fora - na Mirriel na pewno przeoczyłbym (swoją drogą nie lubie tam czytać). To było takie słodkie. I jak tu nie kochać starszych facetów! Szczególnie tych w typie Dumbla -- mądrych, spokojnych i znających najdziwniejsze fiksacje życia.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin