[Z] Stała czujność

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Elennial
Charłak



Dołączył: 03 Gru 2005
Posty: 23
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wałcz/Krajenka/Toruń

PostWysłany: Sob 18:05, 03 Gru 2005    Temat postu: [Z] Stała czujność

Jak publikować, to wszędzie...
Miłej!

Korekta: Nilc

-Prolog-

Zimowy las przypominał krainę z bajki o Królowej Śniegu. Śpiące drzewa okryły się swymi najbardziej strojnymi szatami tkanymi z kryształków lodu, a ziemia otuliła się zmarzniętym puchem, który trzeszczał pod nogami jak lukrowa polewa.
Jednak coś niszczyło tę nieskalaną biel. Rażący, krwawy ślad ciągnął się przez cichy las, znacząc trasę wyczerpującej wędrówki dwóch ludzi.
- Uda mi się - szepnął z nadzieją bardzo młody, płowowłosy mężczyzna, o gładkiej twarzy.
Splótł mocno dłonie, przylgnął do pleców kolegi. Ten, nieco starszy, może dwudziestokilkuletni, o kasztanowej czuprynie, odparł natychmiast:
- Dasz radę.
- Dam radę - powtórzył młodzieniec.
Z potwornych, szarpanych ran na jego nodze pociekły strumyczki krwi. Nieregularna, szkarłatna plama zbrukała czystość ziemi.
- Wytrzymasz - odrzekł natychmiast jego starszy przyjaciel i mimo drżenia przeciążonych, zmęczonych łydek, z uporem ruszył dalej.
- To mój szczęśliwy dzień.
- I to jak.
- Mam szczęście.
- Jasne, Bobby.
- To drobnostka - mruknął młokos, ale głos się mu załamał.
- Jak spacer po parku - padła szybka odpowiedź. - Co jest, stary?
- Chcę do domu.
- Już lecisz do domu.
- Lecę do domu...
- Masz, cholera, rację!
- Do domu! - w głosie wyrostka zabrzmiała szaleńcza radość.
- Trzymaj się, Bobby.
- Trzymam się.
- Dasz radę - powiedział twardo ciemnowłosy młodzieniec, nie przerywając wycieńczającego marszu.
- Dam radę.
Kolejna fala ciepłej posoki spłynęła po bezwładnej kończynie i wielkimi kroplami skapała na nieskazitelny śnieg.
- Jesteś twardy jak tłuczek!
Ranny poruszył bezgłośnie ustami.
- Za cicho!
- Tłuczek... - wyszeptał z ogromnym wysiłkiem.
- Jakie są tłuczki?
- Twarde.
- Twarde, jak jasna cholera! - ciemnowłosy młodzieniec prawie krzyknął, lecz jednocześnie poczuł, że ciało spoczywające na jego plecach zaczyna drżeć. - Niech cię szlag, trzymaj się Bobby! Weź się w garść! Kto jest twardy jak tłuczek?!
- Ja...
- Racja, twardziel, jak co?
- Jak tłuczek... - wyjąkał Bobby, ale na jego twarzy odmalował się wyraz olbrzymiego cierpienia.
- Powtórz to!
- Twardy jak tłuczek.
- I tu masz rację, jak tłuczek! - odrzekł ciemnowłosy, jednak do jego uszu dobiegło ciche skomlenie towarzysza. - Wytrzymaj, stary...
- Boli...
- Wiem. Już tylko mila. Mniej niż mila.
- Za daleko - Bob zamknął oczy i westchnął ciężko.
- Wcale nie.
- Nie dam rady... - wychrypiał, a potem zaczął szlochać, jak przerażone dziecko.
- Przestań skowyczeć!
- Ja umrę!
- Nie jęcz, dasz radę - odparł jego starszy kolega, jakby poprzednie stwierdzenie było tylko nieudanym żartem.
- Dam...
- Dasz radę.
- Radę...
- Racja, psiakrew!
Po tych słowach, ciemnowłosy młodzieniec zwolnił chwiejny krok i zatrzymał się pod strzelistą sosną.
- Bobby, słuchaj... muszę chwilę odpocząć, dobra? Może być? - ostrożnie zsunął rannego ze swoich pleców i usadził go na oblodzonych korzeniach drzewa. - Psiakrew...
Z przerażeniem spojrzał na nieruchomą twarz towarzysza; oczy miał szeroko otwarte, a usta rozchylone, ale nie oddychał.
- Bobby, przestań! Opanuj się! - natychmiast chwycił go za ramiona i zaczął brutalnie potrząsać. - Bobby, słyszysz? Bobby!
Wtedy młodzik zamrugał, jakby obudził się z głębokiego snu.
- Witaj wśród żywych, sukinsynu! - rzekł z ulgą jego towarzysz, a potem opadł w śnieżną zaspę.
Przyłożył zmarznięte dłonie do rozgrzanych policzków i dyszał ciężko. Był bardzo zmęczony.
Tymczasem Bob oparł głowę o chropowaty pień. Nie patrzył na swoją poszarpaną nogę, wbił tępy wzrok w przestrzeń.
- Obiecaj, że mnie więcej nie podniesiesz. To boli - powiedział ledwo słyszalnie. - Nie podnoś mnie już.
- Słuchaj, jak cię tu zostawię, nikt cię nie znajdzie - jego starszy kolega powoli uspokajał swój przyśpieszony oddech. - Skończysz tu marnie.
- Posiedzę sobie tylko trochę. I tak umieram.
Śnieg między korzeniami sosny przybierał coraz intensywniejszą barwę rubinu.
- Nie możemy tu siedzieć, podnoszę cię i zabieramy tyłki - ciemnowłosy młodzian powstał i powoli zbliżył się do rannego kompana.
- Nie.
- Daj spokój - mruknął, chwytając go za zgrabiałe ręce.
- Nie! Nie! Już nie chcę! - zawył Bobby. - Proszę, nie!
- Już dobrze, dobrze! Uspokój się! - starszy odskoczył od swego przyjaciela jak oparzony. - Więcej cię nie tknę, tylko się uspokój. Spokojnie.
- Już nie chcę, nie chcę... - szeptał Bob.
Tymczasem ciemnowłosy młodzieniec ruszył na przód, nawet nie oglądając się za siebie. Zmarznięty puch trzeszczał pod jego stopami.
- Chyba nie chcesz odejść?
- Nie mam wyboru - padła natychmiast odpowiedź.
- Dobrze... - mruknął Bobby, znacznie mniej przytomnie. Ale zaraz potem panika wróciła mu świadomość: - Al... Nie zostawiaj mnie tu. Proszę, nie zostawiaj mnie tak. Nie zostawiaj mnie! Alastor! Nie zostawiaj mnie tutaj!
- Przestań!
- Nie zostawiaj mnie!*

Czterdzieści lat później...

-Część pierwsza-

- Hej, żółtodziobie! Wyciągaj nogi, nie mam zamiaru stracić przez ciebie całego dnia!
Czarnoskóry młodzieniec w brązowej szacie, z burzą kręconych włosów na głowie, natychmiast przyśpieszył kroku i dogonił swego naburmuszonego przełożonego.
- Dzień dopiero się zaczął, proszę pana. Jest wpół do jedenastej... - odezwał się swoim niskim głosem.
Alastor Moody zamknął oczy, po czym zaczął powoli liczyć do dziesięciu.
Raz... Nienawidził pracy w dwuosobowych drużynach. Dwa... Był samotnikiem i doświadczonym wyjadaczem, któremu nie jest potrzebne żadne wsparcie. Trzy... Tym bardziej ze strony cudownego, przemądrzałego dzieciaka, świeżo wypchniętego ze szkolenia z certyfikatem wybitnych osiągnięć we wszystkich możliwych zakresach. Cztery... Podobno miał służyć pomocą i być przykładem dla nowego adepta. Pięć... Gówno prawda - był aurorem, nie mamuśką. Sześć... A wzorców do naśladowania, to niech Ministerstwo szuka sobie gdzie indziej. Siedem... Jego sposób działania nie przewidywał cackania się z debiutantami. Osiem... Ani dbania dodatkowo o ich skórę. Dziewięć... Powierzone mu zadania zawsze załatwiał szybko i schludnie. Dziesięć... A balast w postaci tego pryszczatego małolata, mógł tylko przysporzyć dodatkowego sprzątania.
Może obejdzie się bez tego?
Al próbował pocieszyć się faktem, że misja, którą wypełniali polegała jedynie na rutynowym przeszukaniu starego mieszkania, należącego podobno do śmierciożercy - Evana Rosiera. Auror wątpił, by ktokolwiek był na tyle głupi, aby ukrywać się w portowych przedmieściach Liverpoolu. Uśmiechnął się pod nosem: teraz, gdy szlag trafił Voldemorta, jego poplecznicy uciekali, gdzie pieprz rośnie i wpełzali w najbardziej brudne dziury, jak robactwo. Dla nich zabawa się skończyła. Trudność polegała na tym, żeby ich wszystkich wyłapać i zamknąć w Azkabanie.
- Chyba jesteśmy - zakomunikował uprzejmie czarnowłosy młodzieniec.
- Stul pysk, Shacklebolt - odwarknął Moody, rozglądając się wokół.
Stali na zalanym słońcem nabrzeżu. Brudnozielona, pokryta tęczowymi kręgami woda chlupotała cicho, obijając się o betonowy brzeg, przy którym zacumowany był tylko jeden statek. Kilka białych mew przysiadło na blaszanym dachu magazynu, przed którym stali - skrzeczały przeraźliwie, kłócąc się o starą rybę. Od północy wiatr niósł gwar z głębi portu, którego strzeliste żurawie wznosiły się ponad dachy przysadzistych, ciasnych zabudowań.
- Idziemy... - rzekł doświadczony auror i pchnął ciężkie drzwi prowadzące do opuszczonego składu. - Shacklebolt, masz mi siedzieć w tylnej kieszeni.
- Tak jest!
Wkroczyli do przestronnej hali, pogrążonej w półmroku. Moody wskazał na strome, metalowe schody, prowadzące do pomieszczeń znajdujący się na poddaszu. Mimo iż swoimi wyostrzonymi zmysłami nie wyczuwał zagrożenia, dla pewności sięgnął po różdżkę, którą trzymał w kieszeni połatanego płaszcza.
Shacklebolt zrobił to samo, wpatrując się w swego przełożonego jak w posąg boga. Właśnie dlatego nie dostrzegł pierwszego stopnia i prawie się przewrócił, robiąc przy tym trochę niepożądanego hałasu.
Alastor odwrócił się szybko, a na jego pokiereszowanej twarzy odmalowała się wściekłość.
- Proszę mi wybaczyć - bąknął ledwo słyszalnie młody Kingsley.
Doświadczony pogromca czarnoksiężników nie zwrócił uwagi na te przeprosiny, tylko bezszelestnie ruszył na górę. Chwilę później zatrzymał się u drzwi obskurnej mansardy. Przyłożył różdżkę do dziurki od klucza i szepnął:
- Acolloportus!
Wejście stanęło otworem. Moody gestem nakazał Shackleboltowi zostać na zewnątrz, a sam przekroczył próg. Maleńkie mieszkanie Rosiera nie wyglądało zbyt zachęcająco, było brudne i zaniedbane. Śmieci rozkładały się w koszu, uwalniając słodki zapach zgnilizny, a w akwarium, pływała plumkatyle że brzuchem do góry. Wszystko wskazywało na to, że od dłuższego czasu nikt się tu nie pojawiał.
Wtedy uwagę Moody'ego przykuł pewien szczegół: na równomiernie zakurzonej podłodze dostrzegł zarys śladu buta, który urywał się pod drzwiami do łazienki. Auror błyskawicznie wyciągnął przed siebie różdżkę, gotowy do odparcia ataku. Ostrożnie sięgnął do mosiężnej klamki...
Jednak drzwi otworzyły się same. Wypadł zza nich mężczyzna w czarnej szacie, który natarł całym ciałem na Alastora. Ten okazał się szybszy i w porę odsunął się na bok. Śmierciożerca skorzystał skrzętnie z tego momentu nieuwagi:
- Avada Kedavra! - wrzasnął dziko, celując wprost w aurora.
Moody ratował się wykonując skok tygrysi za sofę, która natychmiast stanęła w płomieniach.
- Drętwota! - usłyszał zaklęcie wypowiadane przez swego małoletniego podopiecznego; wykorzystał okazję i opuścił kryjówkę.
Był przekonany, że Shacklebolt załatwił śmierciożercę, ale mylił się. I to bardzo.
Rosier nadal stał pewnie na nogach. Kiedy tylko spostrzegł, że auror wrócił do walki, natychmiast posłał ku niemu srebrny promień. Nie trafił. Al błyskawicznie uniósł różdżkę, by samemu i raz na zawsze zakończyć tę sprawę.
- Uwaga! Z lewej! - krzyknął Kingsley.
Moody zdążył jedynie lekko odwrócić głowę w tamtym kierunku... Oślepił go biały blask. Potem poczuł piekący ból. Upadł na zakurzoną posadzkę.
Zaklęcie, które przed sekundami ominęło jego, ugodziło w akwarium z martwą plumką. Odbiło się od gładkiej powierzchni i trafiło wprost w lustro zawieszone na ścianie. Alastor miał pecha - oberwał rykoszetem. Był jednak wytrzymałym, odpornym mężczyzną i mimo szoku pourazowego nie stracił przytomności. Jedną ręką trzymał się za nos, z którego płynął strumień krwi, a drugą usiłował sięgnąć po różdżkę. Jak przez mgłę widział, że Rosier staje naprzeciwko Shacklebolta.
Drań zaraz ubije tego młokosa!
Pod palcami wyczuł twarde drewno...
- Żegnaj się ze światem, aurorze...
Moody pewnie chwycił różdżkę.
- Avada Kedavra! - krzyknął celując w ciemną masę, która musiała być plecami śmierciożercy.
Rozbłysło zielone światło. Stało się. Rozległ się rumor spadającego ciała.
Alastor mimowolnie zamknął oczy. Czuł się dziwnie lekko - bardzo szybko tracił dużo krwi. Za szybko.
Trzeba zatamować, ten cholerny krwotok.
- Wszystko w porządku? - usłyszał nad sobą głos Shacklebolta.
Na szczęście auror nie miał już sił, by wybuchnąć:
- Nie, co widać na załączonym obrazku. Wyczaruj szybko jakieś bandaże, coś żeby zatkać tę dziurę... - odjął zakrwawioną rękę od twarzy.
Shacklebolt aż krzyknął: połowa nosa jego przełożonego po prostu wyparowała, a strzępki skóry zwisały po bokach. Z poszarpanych tkanek wystawał fragment kości. Rana była straszna.
- Gdzie jest ścierwo tego śmierciożercy? - zapytał Alastor, krzywiąc się z bólu.
- Niech pan lepiej nic nie mówi - odparł młody Kingsley, po czym dodał ze zgrozą: - Ciało spadło ze schodów.

Minęły dwa tygodnie...

Przez wielkie okna Kwatery Głównej Aurorów wlewały się kaskady słonecznego światła. Najwyraźniej pracownicy Służb Porządkowych mieli wyjątkowo doskonałe humory, czemu ostatecznie nie należało się dziwić. Do historii odeszły ciemne czasy związane z Lordem Voldemortem. Życie powoli wracało do normy.
Dla Alastora znaczyło to tylko jedno - mniej pracy w terenie i więcej znienawidzonej papierkowej roboty przy biurku.
Doszedł już do siebie po wypadku w porcie. Uzdrowiciele ze świętego Munga dobrze się nim zajęli. Jednak nosa nie udało się już uratować. Cóż... nabył po prostu kolejny, nieodzowny znak swojej niebezpiecznej służby.
Moody odgarnął siwe włosy z pooranego zmarszczkami czoła i wrócił do uzupełniania akt Mulcibera, którego niedawno schwytano.
- Witam Al! - usłyszał nagle wesoły, dźwięczny głos. Przed wejściem do jego boksu zatrzymała się Lena Harbor, krótko ostrzyżona kobieta z przepaską na oku. - Jak się masz?
- Doskonale - odparł auror, rozsiadając się wygodniej w krześle.
- Cieszę się - rzekła z uśmiechem Harbor, a potem dodała przyciszonym głosem: - Słyszałeś najnowsze pogłoski? Przed godziną schwytali Bellatriks i Rudolfusa Lestrange, ale nie to jest najciekawsze. Podobno był z nimi syn Croucha!
Moody gwizdnął przeciągle.
- Wpadł w złe towarzystwo. Stary Barty porządnie się wkurzy.
- Tak, już teraz wychodzi ze skóry, jest wściekły. Ciekawe, jak wyciągnie swojego jedynaka z tego bagna...
- O ile zechce go wyciągnąć.
Lena Harbor spojrzała na Alastora z niedowierzaniem.
- Zobaczymy... - mruknęła, wycofując się z boksu: - A tak przy okazji, wszyscy jesteśmy zdania, że teraz wyglądasz znacznie lepiej niż poprzednio.
Mrugnęła żartobliwie i poszła do swojego biura, stukając metalowymi obcasami butów.
- Mają, cholera, ubaw... - Moody dotknął ubytku nosa.
Prawdę rzekłszy, już się do niego przyzwyczaił. Zresztą, nigdy nie zwracał większej uwagi na wygląd, to nie było godne aurora. Zerknął na zegar, który wisiał nad drzwiami do Kwatery - dochodziło wpół do szóstej.
- Uwaga! Z drogi! Niosę obiad! - rozległo się nagle wołanie.
Wygłodniali łapacze czarnoksiężników wybiegli ze swych boksów i niczym szarańcza rzucili się na gońca z miejscowego bufetu. Ministerstwo miało zwyczaj serwowania swoim pracownikom, zostającym po godzinach, darmowego posiłku.
- Ja zamawiam kurczęce udka!
- A ja hot-dogi i frytki!
- Dla mnie pizza!
Alastor poruszył się niespokojnie i także opuścił swoje biuro - musiał działać szybko i sprawnie, bo jego porcja mogła zostać wkrótce przywłaszczona.
- Dla pana Moody’ego to, co zawsze - mruknął dostawca, wydostając się z tłumu i wręczając mu talerz opakowany folią. - Dietetyczna sałatka grecka plus chuda ryba, bez ości. Do picia: sok pomarańczowy.
- Dzięki - rzucił sędziwy auror i wrócił do swojego biurka, by zająć się spokojną konsumpcją.
Zawsze korzystał z darmowych posiłków, tym bardziej, że w domu nigdy nie czekał na niego ciepły obiad. Mieszkał sam, a jego jedynymi towarzyszami były doniczkowe kwiatki, stojące na parapecie.
W kwaterze aurorów zapanowała radosna atmosfera. Wszędzie słychać było beztroskie rozmowy i śmiechy. Moody nie zamierzał przyłączyć się do towarzystwa, wolał delektować się egzotycznym smakiem swojej ulubionej sałatki. Kiedy skończył, zrobił porządek na biurku - posegregował papiery i akta, schował pióro i kałamarz do szuflady. Nim wyszedł, zawołał jeszcze:
- Shacklebolt! - czarnoskóry młodzieniec, natychmiast przybiegł do jego boksu. - Pamiętaj, że o ósmej rano, masz mi dostarczyć do domu gotowy raport na temat Mulcibera. Osobiście, nie przez sowę. Zrozumiano?
- Tak jest!
- Tylko mi się nie spóźnij.
- Tak jest!
Moody zabrał połatany płaszcz z krzesła, przewiesił go przez ramię i ruszył w kierunku wyjścia.
- Do zobaczenia - mruknął, siląc się na uprzejmość.
Młody Kingsley był tak zaszokowany, że nawet nie zdążył odpowiedzieć. Tymczasem jego przełożony wyszedł na korytarz, by spokojnie deportować się do swojego domu.
Kilka sekund później stanął w mrocznym przedpokoju. Odetchnął głęboko i nie rozwiązując sznurowadeł, ściągnął ciężkie buty. Odwiesił płaszcz na wieszak i poszedł do salonu, na oknie, którego stały jego piękne, delikatne kwiaty. Chwycił za konewkę z ostaną wodą i podlał je, nie żałując życiodajnego płynu.
- Pijcie, pijcie... - szepnął czule.
Był przekonany, że rośliny reagują na ludzką mowę. I często do nich przemawiał, zdając sobie jednocześnie sprawę, że gadanie z doniczkowym zielskiem powszechnie uważane jest za objaw obłąkania.
Wtedy, nie do końca niespodziewanie, poczuł dziwne wirowanie w okolicy żołądka.
O, zaczyna się...
Natychmiast odstawił konewkę i ruszył w kierunku łazienki. Wiedział, czego może się spodziewać po swoim sześćdziesięcioletnim ciele... I na pewno nie było to nic przyjemnego.
Jednakże do tych przykrych wirów dołączył się jeszcze ból głowy, niesamowicie ostry i dojmujący. Obraz salonu zaczął się rozmywać przed oczyma Alastora. Upadł, skręcając się w konwulsjach.
Psiakrew... Co się dzieje?!
Wszystko pogrążyło się w ciemności.
___________________________
*zaczerpnięte z filmu: Gdy ucichną działa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Nie 18:13, 04 Gru 2005    Temat postu:

pierwsze opowiadanie twojego autorstwa, które przeczytałam, o ile dobrze kojarzę. mhm, chyba jedyne xD... jakoś nigdy nie mogłam sie zabrać za coś innego twojego... znaczy, za jedno chyba sie zabrałam, ale nie skonczyłąm. bywa.

ten fick genialnie tłumaczy, czemu Moody jest, jaki jest. genialnie. jego obrażenia, jego psychikę... wstęp, opis biura aurorów, pojedynku - argh (;. nie jest jakieś porażajace długie, ale świetne. z chęcią je sobie przypomniałam.

i czekam z utęsknieniem na następną część, też miło będzie przeczytać ją jeszcze raz (;.

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Elennial
Charłak



Dołączył: 03 Gru 2005
Posty: 23
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wałcz/Krajenka/Toruń

PostWysłany: Śro 21:00, 07 Gru 2005    Temat postu:

Dziękuję ogromnie za komentarz, Atuś (:

-Część druga-

Muzyka...
Szybka... Żywa... Porywająca...
- Dobry wieczór, Alastorze...
Słodki, kobiecy głos...
Niespokojna melodia... Urwana.
Wszechogarniający zapach dzikiej róży i jaśminu...
Dotyk delikatnej dłoni na policzku.
- Czas wstawać, mój śpiący rycerzu...
Moody z wysiłkiem uniósł ciężkie powieki. Ciemny zarys czyjejś twarzy odcinał się wyraźnie na pomarańczowym tle.
- Nareszcie jesteś, śpiochu...
Wzrok aurora powoli zaczął się wyostrzać. Z mroku wyłoniły się duże, bursztynowe oczy i kształtne usta, na których igrał figlarny uśmiech.
Alastor odruchowo cofnął głowę i zaczerpnął powietrza. Znów otoczył go kojący zapach kwiatów.
- Gdzie jestem? - wychrypiał.
Spróbował się podnieść, bo wciąż leżał na ziemi. Chciał się wesprzeć na rękach, lecz spostrzegł, że jest skrępowany - porządnie więzy łączyły jego nadgarstki. Tak samo było z nogami. Przez ułamek sekundy poczuł się, jakby spadał w otchłań bez dna.
- Długo kazałeś mi na siebie czekać - kobieta siedząca obok niego, przemówiła po raz kolejny.
Moody przeniósł na nią swe, coraz bystrzejsze spojrzenie. Wyglądała na bardzo młodą - miała wąską talię, pełne piersi i hoże, dziewczęce ramiona. Jej skóra była gładka, niesamowicie kontrastowała z czernią skromnej sukni. Płomienne włosy zostały splecione w długi warkocz.
- Gdzie jestem? - powtórzył Alastor.
- W miejscu, do którego prędzej, czy później byś trafił - odparła ognistowłosa, gładząc długim palcem po jego policzku.
Nagle przestała być delikatna i zahaczyła ostrym paznokciem o skórę. Na pokiereszowanej twarzy aurora pojawiło się płytkie nacięcie, które natychmiast zaczęło wypełniać się krwią. Rudowłosa uśmiechnęła się przelotnie.
- Słyszałeś moją muzykę? - zapytała, wskazując na stojący nieopodal klawesyn.
Moody dopiero teraz spostrzegł, że leży na posadzce wysokiego, lecz stosunkowo niedużego lochu. Jedynym źródłem światła, był przepastny kominek, w którym tańczyły szkarłatne jęzory ognia. Prócz siedemnastowiecznego instrumentu, umeblowanie pomieszczenia stanowił dębowy stół, kilka krzeseł z wysokimi oparciami i przeszklona komoda.
- Kimkolwiek jesteś, proszę, rozwiąż mnie - rzekł Alastor i zbierając siły usiadł, nie pomagając sobie rękoma. - A przede wszystkim, wskaż tego, kto minie tu sprowadził.
Coś podpowiadało mu, że zagrożenie jest blisko... Czai się w pobliżu. A bez różdżki, ze skrępowanymi rękoma i nogami czuł się przerażająco bezbronny.
Tymczasem dama w czerni roześmiała się perliście. Z gracją podniosła się z ziemi i lekkim krokiem podeszła do klawikordu.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Alastorze.
- Proszę wybaczyć moją gruboskórność, ale nie mam teraz ochoty, ani czasu na recenzowanie utworów muzycznych. Rozwiąż mnie - dodał z naciskiem.
Rudowłosa pokręciła głową, a następnie sięgnęła po coś, co leżało na skrzyni klawesynu - jej smukłe palce chwyciły różdżkę z jasnego drewna.
- Nie jesteś zbyt interesującym rozmówcą, starcze. Jak jest cel kontynuowania czegoś, co pozbawione jest głębszego sensu?
Skinęła lekko różdżką i wokół Alastora, błyskawicznie zmaterializowała się przestronna, metalowa klatka, które całkowicie odcinała jakąkolwiek drogę ucieczki.
- Co robisz?! - Alastor klęknął i podpełznął do ściany swojego nowego więzienia. Z całych sił natarł na nią barkiem.
- Ostrożnie, bo zrobisz sobie krzywdę - przemówiła kobieta głosem pełnym słodyczy. Potem podeszła bliżej i wyciągnęła rękę, by pogładzić mężczyznę, po jego zmierzwionych, siwych włosach. - Życzę sobie byś, mimo wszystko, jeszcze trochę mi potowarzyszył.
Moody popatrzał na nią, jakby opowiadała mało wyrafinowane kawały.
O, co, do ciężkiej cholery, tej pannie chodzi?
- Ojej... Cóż za nietakt, zapomniałam się przedstawić - zabrzmiał znów jej zmysłowy ton: - Nazywam się Marcella Rosier, jestem siostrą Evana.
Ta wiadomość była niczym grom z jasnego nieba - całkowicie poraziła Alastora. Przez myśl mu nawet nie przeszło, że owa śliczna istotka może być spokrewniona ze śmierciożercą, którego kilkanaście dni temu wysłał na tamten świat. Lecz natychmiast nasunął się tu pewien oczywisty wniosek:
- Byłaś zwolenniczką Voldemorta?
Marcella wyprostowała się i odparła:
- Nie. Wciąż nią jestem. Mimo, że nas opuścił... Ale nie jesteś tutaj przez niego - dodała. - Jesteś tu z powodu mojego brata.
- Ach... tak - mruknął Moody. - Ostatecznie, nie ma czemu się dziwić, przecież zasponsorowałem mu bilet na niebiańskie polany. Pewnie chcesz się zemścić i mnie zabić?
- Bystry jesteś, jak na aurora przystało - odparła ognistowłosa kobieta, z uśmiechem przyglądając się swojemu więźniowi. - Musisz mi wybaczyć te wszystkie nieprzyjemności: użyłam trucizny, aby cię tu ściągnąć. Jednak dzięki temu wyrównały się moje szanse w starciu z tobą, doświadczonym wyjadaczem. Wyznajesz chyba zasadę fair play?
Moody kiwnął z udawanym uznaniem.
Do bani z taką sprawiedliwością... Gdybym tylko miał różdżkę!
- Wspaniale. No, ale dość tej czczej gadaniny, czas ucieka... Zaraz się tobą zajmę, cierpliwości.
Rudowłosa roześmiała się i znikła z cichym trzaskiem.
Po plecach Alastora przebiegł nieprzyjemny dreszcz, ale zachował olimpijski spokój, jak na mężczyznę i łapacza czarnoksiężników przystało. Musiał przyznać, że jego sytuacja nie wyglądała zbyt wesoło - był związany, bezbronny i zamknięty w kojcu, jak wściekły pies. W dodatku dokonała tego kobieta! To kalało jego dumę i honor. Jednak przede wszystkim, żałował, że tak łatwo dał się podejść. Pozwolił sobie na nieuwagę, nie zachował odpowiedniej czujności...
Nie ma, co, to była najlepsza sałatka, jaką kiedykolwiek jadłem. Niech to szlag! Wpadłem w gówno po szyję...
Alastor wiedział, że nie ma szans na przekonanie siostry Rosiera, by go uwolniła. Na pewno była bardzo zdesperowana i żądna odwetu. Po za tym, nietrudno było poznać, że ma raczej nierówno pod sufitem... A on nie zamierzał łatwo oddawać skóry jakiejś wariatce.
Priorytetem stało się, więc odnalezienie sposobu na wydostanie się z tej klatki. Moody ruszył na czworakach wzdłuż metalowych ścian. Okazało się to dość trudną do wykonania i wyczerpującą czynnością. Auror nie odkrył jednak niczego, co mogłoby mu pomóc w ucieczce; nawet drzwiczki zostały zamknięte na solidną kłódkę.
Wrócił, zatem na miejsce i zaczął rozważać inne możliwe wyjścia z sytuacji. Wszystko wskazywało na to, że jego jedyną szansą jest obezwładnienie Marcelli oraz odebranie jej różdżki. Musiał poczekać na właściwy moment...
Wtedy przyszła mu do głowy inna, bardziej krzepiąca myśl - Shacklebolt, miał przecież do ósmej rano osobiście dostarczyć mu raport. Alastor oddałby wszystko za mugolski zegarek. Ile czasu mogło upłynąć od chwili, gdy stracił przytomność? Godzina, dwie, a może trzy? W lochu nie było nawet lufcika, więc nie potrafił ocenić, czy wciąż jest noc, czy już wstał nowy dzień. Cóż... pozostawało mieć nadzieję, że kiedy Shacklebolt odkryje jego nieobecność, wykaże się odpowiednią inteligencją i zawiadomi, kogo trzeba. Alicję i Franka zaczęto szukać zaledwie po kilku godzinach od ich tajemniczego zniknięcia. W jego przypadku pewnie będzie tak samo... Musiał czekać.

- Już jestem. Mam nadzieję, że się nie nudziłeś - wkrótce, w lochu znów pojawiła się rudowłosa kobieta.
Z uśmiechem na twarzy zbliżyła się do klatki.
- Nie - odparł Alastor. - Obmyślałem, jak się stąd wydostać.
- Co za szczerość. I masz dobry pomysł?
- Oczywiście, jak na aurora przystało.
Wesołość jakby na chwilę zeszła z twarzy Marcelli, ale raczej nie przejęła się tym stwierdzeniem. Przynajmniej nie dawała tego po sobie poznać.
- Zobaczymy... - rzekła przyciszonym, lecz wciąż uroczym głosem, po czym wycelowała różdżką w Moody’ego: - Pertificus Totalus!
Auror padł sztywny na ziemię, ale zachował pełną świadomość. Słyszał szelest stóp ognistowłosej, potem cichy zgrzyt w kłódce, znów kroki...
- Senpersortia!
Rozległo się złowieszcze syczenie...
Gdy Marcella pojawiła się w zasięgu wzroku Alastora, spostrzegł, że wokół jej smukłego ramienia owija się ciało gładkiego, brunatnego gada. Skojarzenie mogło wydać się dziwne, ale rudowłosa przypominała mu teraz starożytne, kreteńskie boginie płodności.
- Przedstawiam, ci mojego znajomego... - kobieta przyklęknęła tuż obok i podwinęła nogawkę jego spodni. - Bardzo chciałby się przywitać...
Wąż, sycząc niespokojnie, powoli spełznął z jej ramienia i swym ohydnie miękkim podbrzuszem dotknął nogi Moody’ego, który, gdyby tylko mógł się ruszyć, wzdrygnąłby się z obrzydzenia. Chwilę później jadowite stworzenie, w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca, usadowiło się w pobliżu jego kolana, otaczając śliskim splotami sztywną łydkę.
Marcella przyglądała się temu z żywym zaciekawieniem. Kiedy wąż przestał się poruszać, zbliżyła swą dziewczęcą twarz, na odległość zaledwie kilku cali od twarzy mężczyzny. Znów wyraźnie dało się odczuć zapach róży i jaśminu...
- Spokojnie... - szepnęła, z czułością odgarniając siwe włosy z jego czoła. - Nie zamierzam cię torturować. Nie mam w zanadrzu rozgrzanych prętów, ostrych kolców, noży, czy haków... Nie jestem mugolskim katem. Nie będę także rzucać Crucio, bo to byłoby zbyt proste. Potrzebuję czegoś bardziej wyrafinowanego... Zdam się, więc na jego śmiercionośne trucizny i trupie jady... Dzięki nim poznasz, co to jest prawdziwe cierpienie, zarówno fizyczne jak i psychiczne, Alastorze - nagle głos się jej zmienił, stał się bardziej twardy i pełen nienawiści: - A ja z radością będę się wsłuchiwała w jęki i zawodzenia, podtrzymując twoje nędzne życie. Będziesz mnie błagał, żebym cię dobiła, ale to ja sama zadecyduję, kiedy masz odejść... Do piekła!
Po tych słowach, silnie uderzyła ręką w gada, usadowionego na nodze aurora. Rozdrażniony wąż syknął krótko i w obronnym odruchu wbił parę swych ostrych kłów w mięsień łydki. Błyskawicznie wtłoczył jad w zastygłe ciało...
Psiakrew! Przeklęta dziewka!
Marcella zerwała się z ziemi i jakby jeszcze było mało, przydepnęła zwierze stopą. Znów ukłucie i kolejna dawka toksyny dostała się do tkanek i krwi.
Psiakrew!
Rudowłosa roześmiała się perliście, po czym szybkim Diffindo rozcięła więzy krępujące Alastora. Następnie lekkim skinieniem różdżki zamieniła oślizłego węża w strzępek dymu i tanecznym krokiem wybiegła z klatki, którą znów zamknęła. Dopiero wówczas zdjęła zaklęcie Pertificus Totalus.
Ciało Moody'ego odzyskało dawną zdolność ruchu. Natychmiast skorzystał z tej swobody i uniósł nogawkę. Nieco poniżej kolana widniały cztery niewielkie, czerwone punkty, z których małymi kropelkami, sączyła się posoka. Z niepokojem ucisnął owe miejsce. Jego nogę przeszył ostry, palący ból.
- Niech to szlag! - przeklął na głos.
Bez namysłu rozdarł spodnie wzdłuż szwu i z kawałka materiału uformował opaskę uciskową, którą obwiązał miejsce powyżej ukąszenia.
- Naprawdę sądzisz, że pomogą ci te mugolskie sztuczki? - zapytała drwiąco Marcella, stając tuż przy kracie. - To nie jest zwyczajny jad. Działa o wiele szybciej niż trucizny grzechotnika, powoduje większy ból... Znacznie większy.
- Zostaw mnie w spokoju! - krzyknął Alastor, desperacko zaciskając supeł na prowizorycznym bandażu.
- Jak sobie życzysz... - odrzekła rudowłosa.
Ukłoniła się z wdziękiem i deportowała się.
Jak to w ogóle mogło się wydarzyć?! Jak on, doświadczony auror, znalazł się w tak paranoicznej i beznadziejnej sytuacji?! Jak?! Jak...
Nagle targnął nim nagły atak silnych dreszczy.
Toksyna... rozchodzi się po ciele.
Nie mógł opanować, drżenia swojego ciała. W ustach poczuł nieprzyjemny, metaliczny smak, od którego robiło się mu niedobrze. Szara mgła zaczęła zasnuwać jego oczy.
Nigdy więcej...
Upadł na posadzkę, trzęsąc się, jak w agonii. Zrobiło się strasznie zimno...
Wyśmienity żart...
Po raz kolejny tego dnia, otoczyła go ciemność.
A potem, jak przez grube szkło, znów słyszał muzykę...
Szybką... Żywą... Porywającą...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Śro 21:41, 07 Gru 2005    Temat postu:

ależ nie ma za co xD.

Cytat:
Pertificus Totalus!
powinno być Petrificus Totalus
Cytat:
Priorytetem stało się, więc odnalezienie
przed takim więc nie musimy stawiać przecinków. ba, nie powinniśmy (;.

piękna, okrutna Marcella, utrata nogi, zblizajaca się śmierć... co to dla Alastora xD. wizja moze, jak to ktoś kiedyś określił, bardzo "mhroczna", a równocześnie... równocześnie porywająca. aż sie hcce przeczytać kolejne części.
z jednej strony trochę nierzeczywiste - porwanie Alastora? wiadomo, jakoś musiał nabyć tą jego nieufność, ale żeby porwała i torturowała go kobieta? (takie trochę szowinistyczne z mojej strony, wiem (;...) - a z drugiej... w koncu kobiety bywają straszne. tak, jak piękna, rudowłosa, szalona Marcella...
świetnie wykreowałaś tę postać, podoba mi się.

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Elennial
Charłak



Dołączył: 03 Gru 2005
Posty: 23
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wałcz/Krajenka/Toruń

PostWysłany: Śro 13:46, 14 Gru 2005    Temat postu:

-Część trzecia-

- Nie zostawiaj mnie!
- Siedź cicho!
- Al, ja nie chcę umierać! Nie chcę, rozumiesz?!
Dwudziestokilkuletni Moody, obrzucił histeryzującego kolegę gniewnym spojrzeniem.
- Przestań się wydzierać! - warknął, robiąc krok na przód. - Tracisz tylko siły!
- Chcę do domu! Proszę... Nie chcę tu umrzeć!
- To nie jęcz, weź się w garść i zabierajmy się stąd! Podniosę cię...
- Nie! Boli! Boli! - skamlał Bobby, odsuwając się od Alastora.
- Chcę ci pomóc... Nie zrobię ci nic złego.
- Nie dotykaj mnie!
- Niech cię szlag! Przez ciebie zginiemy tu obaj! - wrzasnął Moody.
Zapadła chwila ciszy, którą mącił szmer płytkich oddechów Bobby’ego
- Acha... Więc to taki z ciebie przyjaciel? - syknął z szaleństwem w oczach. - Dbasz tylko o swój tyłek!
- Gówno prawda!
- No, dalej! Uciekaj, ratuj się! Zostaw mnie, niech zdechnę! Nie chcę cię znać, sukinsynu! Słyszysz? Słyszysz?!
Alastor nawet na niego nie spojrzał. Odwrócił się i pobiegł przed siebie, zmarznięty śnieg trzeszczał pod jego nogami.
Miał już serdecznie dość tego zawodzenia, tych jęków... Miał dość tego mięczaka Bobby’ego!
- Al!
- Al... - powtórzyło echo.
- Nie daruję ci tego, co zrobiłeś!
- Co zrobiłeś...
Moody pozostał głuchy na krzyki towarzysza i z uporem parł przed siebie, raz po raz, potykając się o oblodzone korzenie. Pragnął znaleźć się, jak najdalej stąd. Nie mógł już pomóc swojemu przyjacielowi. On musiał umrzeć.
- Nie zapomnę!
I bardzo dobrze!
- Al?! Al, gdzie jesteś? Nie zostawiaj mnie! - niespodziewanie Bobby zmienił ton.
Jednak Alastor nie zatrzymał się.
- Wracaj! Proszę, wróć! Boję się!
Idź dalej...
- Proszę, wróć!
Nastała cisza, a potem znów rozbrzmiało nawoływanie:
- Al!
Głos Bobby’ego stawał się coraz słabszy:
-Al...
Wreszcie umilkł.
Dopiero wtedy młody auror stanął, jak wryty i zaczął nasłuchiwać. Gdy uświadomił sobie, że dociera do niego jedynie szum strzelistych sosen, kołyszących się na wietrze, serce podeszło mu do gardła. Natychmiast rzucił się na oślep w drogę powrotną. Biegł ile sił w nogach, przewrócił się kilka razy. Dyszał ciężko, gdy dotarł pod drzewo, przy którym zostawił przyjaciela.
- Bobby?
Młodzieniec o jasnych włosach wciąż siedział oparty o chropowaty pień. Jego szeroko otwarte, lecz dziwnie blade oczy, nadal tępo wpatrywały się w przestrzeń. Alastor na drżących nogach, podszedł bliżej. Bob nie oddychał, jego pierś nie opadała równomiernie. Plama krwi na śniegu powoli krzepła...
Moody klęknął tuż obok i sprawdził jego tętno. Niczego jednak nie wyczuł... Bobby nie żył.
- Nie...
Alastor spojrzał na jego bielejącą twarz.
- Cholera! Co ja narobiłem? Nie powinienem cię tu zostawiać...
Poczucie winy wsiąkało w jego serce, niczym jad. To on za to wszystko odpowiadał. To on sprawił, że Bob odszedł. A przecież obiecał, że odstawi go do domu w jednym kawałku. Schrzanił zadanie. Zawiódł...
- Proszę, wybacz mi, stary - wyszeptał Al i zamknął martwe oczy swojego przyjaciela. - Wybacz...

- Bobby!
Auror zerwał się z krzykiem, który odbił się od ścian lochu.
Siedząca tuż przy nim Marcella, uśmiechnęła się lekko.
- I jak tam?
Alastor opadł z powrotem na kamienną posadzkę. Był w szoku - jego świadomość brutalnie powróciła do realnego świata. Oddychał bardzo szybko, ale mimo to, nie mógł nabrać powietrza. Nagle poczuł, że rudowłosa zwilża mu spotniałe czoło.
- Wywrzaskiwałeś tu naprawdę ciekawe rzeczy, wiesz? - a potem zaintonowała złośliwie: - Przez ciebie zginiemy tu obaj! Proszę, wybacz mi, stary...
Moody przełknął z trudem resztki śliny. W ustach wciąż miał ten okropny smak, a do tego zaschło mu w gardle. Na przemian zalewały go fale gorąca i zimna. Dokuczał mu pulsujący ból, tuż pod czaszką. Z wysiłkiem uniósł głowę, by sprawdzić, jak się miewa pokąsana kończyna. To, co zobaczył wprawiło go w osłupienie - jego noga spuchła, niemal dwukrotnie powiększając swoje normalne rozmiary. Skóra i tkanka pod nią, przybrały ohydną, brunatno-czerwoną barwę... A całość uwalniała niezbyt przyjemną woń.
- Tylko spokojnie, najlepsze jeszcze przed tobą - Marcella pieszczotliwie pogładziła martwiejącą łydkę.
Ku swojemu przerażeniu, Alastor, nie poczuł nawet muśnięcia jej palców.
- Diabelska [bluzg]... - wycharczał.
- Nieładnie. Takie słowa nie przystoją mężczyźnie. Zwłaszcza takiemu, jak ty - odparła rudowłosa, wstając z podłogi. - Muszę przyznać, że zemsta ma naprawdę słodki smak. Co za radość patrzeć, na wielkiego pogromcę śmierciożerców, który zwija się w męczarniach. Wielu oddałoby wszystko, za taki spektakl.
- To jeszcze nie koniec...
Marcella przekrzywiła głowę i przez chwilę, przyglądała się mu z uwagą. Potem, bez słowa wyszła z klatki, szeleszcząc czarną suknią.
Alastor opuścił powieki, choć starał się zachować przytomność. Nie chciał popadać w stan tego paranoicznego półsnu.
Nie możesz się dać. Jesteś twardy. Twardy jak tłuczek...
Znów spróbował zaczerpnąć powietrza.
Bobby... Prawie zapomniał o tym wszystkim, przez czterdzieści lat intensywnego życia. Umiejętnie zepchnął owe wspomnienie w najgłębsze zakamarki pamięci. Nie mógł pozwolić, by wciąż powracało do niego echo tamtej nieudanej misji. Nie chciał, by go dręczyło... Nie zdołał jednak wymazać wszystkiego.
Moody z wysiłkiem otworzył oczy. Nagle wydało się mu, że w rogu klatki, widzi zarys jakiejś postaci. Odwrócił głowę w tamtym kierunku... Zamarł. Od razu poznał tę jasną, rozwichrzoną czuprynę, drobne barki i chude nogi...
- Bob? To ty? - wyszeptał.
Postać zrobiła krok na przód i weszła w krąg pomarańczowego światła, rzucanego przez płomienie buzujące w kominku.
- Chciałem zobaczyć, jak się masz, Al.
Jego głos był tak wyraźny i prawdziwy...
- Bywało lepiej - rzekł gorzko Alastor. - Ale cieszę się, że jesteś, bracie.
Młodzieniec odpowiedział jedynie uśmiechem.
Czy ja wariuję?
- Bob, mam prośbę... - Moody opuścił powieki, bo zaczynały go boleć oczy.
Po sekundzie otworzył je, ale jego przyjaciela już nie było.
Al odetchnął najgłębiej, jak mógł.
Tak bardzo chciałby przeprosić, za to, że zostawił go wtedy samego. Że pozwolił mu odejść w samotności...
Czy to ważne? Pewnie niedługo znów się spotkamy, stary...
Znów stracił przytomność, pogrążając się w mrocznych czeluściach, gdzie czekały na niego tylko najgorsze wspomnienia.

Alastor ocknął się z trudem. Czuł jakiś niewyraźny, lecz ostry zapach. Przez chwilę leżał nieruchomo wtulając twarz w przedramię i wstrzymując oddech. Potem wciągnął powietrze przez nos... W tej samej chwili, jego żołądek wywinął dzikiego kozła, a on sam, z największym trudem powstrzymał odruch wymiotny.
Całe powietrze przesycone było ciężką wonią gnijącego mięsa.
Moody, walcząc z nudnościami, próbował sobie uświadomić, gdzie jest i co się z nim dzieje. Gdy tego dokonał, jego wzrok niemal bezwiednie skierował się na pokąsaną nogę. Niegdyś sprawna kończyna, przypominał teraz kłodę - była straszliwie napuchnięta. Mięśnie i skóra przybrały postać miękkiej masy, a ich kolor przeszedł z ciemnego brązu, w czerń, co przywodziło na myśl przypaloną wołowinę, którą zbyt długo zostawiono na ruszcie. Nieco poniżej kolana otwierało się podłużne pęknięcie, z którego wyciekała cuchnąca, brunatna ciecz.
Auror zacisnął zęby i mimo bólu, który paraliżował jego ciało, wyciągnął rękę. Z trudem rozsupłał prowizoryczną opaskę uciskową, by przyłożyć ją do jątrzącej się rany. Potem opadł zmęczony na zimną podłogę.
Nie chciał tego przyznawać, ale czuł, że zaczyna brakować mu sił. Gasła ostatnia nadzieja na ratunek z tej beznadziejnej sytuacji - minęło przecież tyle czasu, a pomoc nie nadeszła. Mimo to, Alastor nie zamierzał się poddawać.
Przykro mi, kostucho. Musisz poczekać jeszcze trochę...
Zawsze spokojnie przyjmował myśl o śmierci. Spotykał ją setki razy, w ciągu wielu lat pracy. Ocierała się o niego, zaglądała mu w oczy... Znał ją doskonale. Była wliczona w profesję aurora, choć tak naprawdę nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że może zginąć w akcji.
Jednak na starość dopadły go refleksje. Jakiś czas temu doszedł do wniosku, że niewiele go trzyma na tym padole. Nie miał już przy sobie osoby, która tęskniłaby za nim i rozpaczała po jego odejściu. Kariera, której poświęcił niemal całe życie, powoli dobiegała końca - jeszcze rok, może dwa i zostanie wysłany na emeryturę. A wtedy, po, co miałby żyć? Chyba tylko dla tych kilku roślinek, stojących na parapecie okna w salonie. Dlatego właśnie, Alastor, nie obawiał się swojej starej, dobrej przyjaciółki.
- Co za niespodzianka! - z tych rozważań, wytrącił go niespodziewanie głos Marcelli. - Odzyskałeś przytomność.
Kobieta przystanęła przed klatką, trzymając różdżkę w dłoni. Potem ruszyła wzdłuż krat, uderzając nią rytmicznie o stalowe pręty.
Stuk! Stuk! Stuk!
- Pożegnałeś się już z życiem, Al?
- Zrobiłem to jeszcze przed twoimi narodzinami - wycharczał Moody.
Marcella roześmiała się, nie kryjąc swego rozbawienia.
- Tak? To ci dopiero zaskakująca wiadomość. Wszyscy aurorzy tak robią, czy tylko tacy wybitni, jak ty? - zadrwiła, a potem zapytała cicho: - Chcesz bym uwolniła cię od tych cierpień? Mogę ci pomóc...
- Niedoczekanie twoje...
Rudowłosa wzruszyła ramionami.
- Jeszcze o to zaskomlisz, mój drogi - odetchnęła pełną piersią: - Czujesz ten smród? Rozkładasz się już za życia. Może założymy się, ile jeszcze pociągniesz? Obstawiam... maksymalnie dwie godziny.
- Masz szczęście, że nigdy się nie zakładam. Przegrałabyś.
- Zaczynasz mnie drażnić, Al. Nie podoba mi się to...
Znów rytmicznie uderzyła różdżką w kraty.
Stuk! Stuk! Stuk!
Za czwartym razem zatrzymała rękę i zaczęła nadsłuchiwać. Po kilku chwilach, ruszyła wolnym krokiem, w kierunku stromych schodów, znajdujących się w ciemnym rogu lochu. Zatrzymała się wcelowując wprost w drzwi.
Alastor niczego nie usłyszał, ale postanowił zareagować. Zbierając ostatnie siły, krzyknął:
- Uważajcie! Wleziecie prosto pod...
- Crucio!
Marcella skutecznie uciszyła swojego więźnia, trafiając w miejsce tuż nad kolanem nabrzmiałej nogi. Moody padł bez zmysłów, porażony chwilowym, lecz potężnym i przeszywającym bólem.
Rudowłosa natychmiast odwróciła się w stronę drzwi, jednak te, w tej samej chwili otworzyły się z trzaskiem. Na schody wbiegła jakaś wysoka postać.
- Avada Kedavra! - wrzasnęła wściekle Marcella.
Zielony promień pognał w kierunku nieznajomego, który wykonał unik i zwinnie zeskoczył na kamienną posadzkę. Ognistowłosa kobieta błyskawicznie wybiegła na przód. Właśnie wtedy z różdżki jej przeciwnika wystrzeliła czerwona strzała, która trafiła ją prosto w pierś. Siła zaklęcia była tak duża, że odepchnęła ogłuszoną Marcellę, aż pod ścianę klatki. Uderzyła o nią plecami i upadała, wypuszczając różdżkę z ręki.
- Accio! - rozległ się niski głos.
W krąg światła, bijący od kominka wkroczył Kingsley Shacklebolt. Broń panny Rosier wylądowała posłusznie na jego szerokiej dłoni. Czarnoskóry młodzieniec rozejrzał się czujnie wokół i natychmiast dostrzegł swego, teraz półżywego, przełożonego. Otworzył zamek w kłódce i wszedł do jego więzienia. Gdy podszedł bliżej, skrzywił się od wszechobecnego odoru, jednak pośpiesznie przyklęknął tuż obok Alastora. Z przerażeniem spojrzał na jego nogę, ociekającą brunatna cieczą - pierwszy raz w życiu widział coś tak okropnego. Niepewnie przyłożył dwa palce do tętnicy, na szyi Moody’ego. Poczuł ulgę, gdy odkrył, że stary auror wciąż żyje. Delikatnie poklepał go po nierównym policzku.
- Proszę pana... Proszę, otworzyć oczy.
Alastor nie poruszył się nawet.
- No dalej, niech się pan ocknie. Niech się pan obudzi!
Kingsley ponownie sprawdził puls.
- Pan żyje! Proszę natychmiast otworzyć oczy!
Cisza. Młodzieniec zacisnął powieki i polecił głową.
- Wstawaj, Moody! Wstawaj! To rozkaz!
Cisza... Kingsley ukrył twarz w dłoniach.
- N-Niczego... nie będziesz mi... rozkazywał, żółtodziobie... - rozległ się nagle bardzo cichy, zachrypnięty głos: - I... trzymaj łapy... przy sobie...
Shacklebolt spojrzał na starego aurora z mieszaniną zdziwienia, strachu i radości jednocześnie.
- Co ty tu robisz, King? - wychrypiał Alastor, siląc się na cień uśmiechu.
- Ja, przyszedłem po pana.
- Tak?
- Trafiłem tu po bardzo słabym śladzie aportacyjnym, który odkryłem rano w pańskim domu. Wyrzuciło mnie jakąś milę stąd i minęło sporo czasu nim odszukałem... - zaczął natychmiast tłumaczyć Shacklebolt.
- Masz raport, o który... cię prosiłem? - przerwał mu Moody.
- Tak jest!
- Dobra... robota, dzieciaku...
Alastor znów zamknął oczy. Oddychał bardzo powoli. Czuł się tak słabo...
- Niech to szlag! - usłyszał zdenerwowany głos Kingsleya - Ta ruda kobieta uciekła!
- Nieważne... - mruknął Moody. - Zostaw ją.
Młody auror nie wierzył własnym uszom, ale nie zadawał zbędnych pytań, widząc ogromne cierpienie na twarzy swego przełożonego.
- Już cię stąd zabieram.

-Epilog-

Zapuszczony ogród okazałego, lecz zrujnowanego domu zalewało złociste światło. Poranne słońce wznosiło się coraz wyżej, ponad ciemnoniebieską linię horyzontu. Zapowiadał się piękny dzień.
- Nie przeżyję tego... - wyszeptał Alastor, starając się znów nie stracić przytomności. - Już za późno.
Splótł dłonie tak mocno, jak tylko mógł i przylgnął do pleców Shacklebolta. Ten zatrzymał się na zarośniętej ścieżce i odparł natychmiast:
- Dasz radę!
- Jesteś idiotą.
- Będziesz mi sporo winien - rzekł czarnoskóry młodzieniec, ruszając dalej.
- Gówno ci będę winien! - odburknął Moody.
Jego opuchnięta noga zwisała bezwładnie. Wciąż sączył się z niej cuchnący płyn przemieszany z brunatną krwią.
- Zaraz będziesz w domu!
- Wcale nie!
Nagle Alastor zaczął cicho chichotać.
- Co cię tak śmieszy? - zapytał zdezorientowany Kingsley.
- Ty.
- Ja? Czemu?
- Nieważne.
- Zabiorę cię do domu, Al.
- Jasne.
- Już lecisz do domu.

Koniec.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Pon 0:02, 26 Gru 2005    Temat postu:

Nie jest złe, ale specjalnie mnie nie wciągnęło. I stwierdziłabym, że narracja jest niejednakowa. Czasami czyta się lekko i płynnie, ale czasami staje się tak przyciężka, że ma się ochotę przestać.

Kojarzę twój nick z lepszymi kawałkami, przy czym - zaznaczam - nie twierdzę, że ten jest zły.

Nel


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Darkness_
Samuraj



Dołączył: 27 Gru 2005
Posty: 371
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Włocławek

PostWysłany: Śro 11:25, 28 Gru 2005    Temat postu: Re: [Z] Stała czujność

"Elennial" napisał/a - "Acolloportus!"
Powinno być "Colloportus".
Ogółem, opowiadanie dobre, ale nie wciągnęło mnie za bardzo...
Pozdrawiam!
Darkness_


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Śro 12:34, 28 Gru 2005    Temat postu:

Darkness, mylisz się. jak już, to bardziej Alohomora by pasowała... ale nei Colloportus.

Colloportus to zaklecia zamykające drzwi. Eli dodała do niego przedrostek "a", tworzący zaprzeczenie (por. chociażby aspołeczny). czyli wszystko jest okej (;.
to nie jest zaklęcie z książki, tylko takie... wymyślone przez Eli, no.

jejuś, jak mi się podoba końcówka tego ficka! coś, co wyszło ci świetnie. historia lubi się powtarzać... to jest to, co mi się w tym opowiadaniu anjbardziej podoba.

no, i ogółem, twój styl, orygianlnośc pomysłu. to też jest w końcu ważne (;.

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin