Turtor zwany Dudriem

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Spod pióra
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Medea
Elf



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 66
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zabrze

PostWysłany: Nie 19:15, 11 Wrz 2005    Temat postu: Turtor zwany Dudriem

Jest to moje pierwsze dzieło literackie. Wcześniej pisałam tylko nic nie warte bajeczki, krótkie historyjki albo wypracowania.
Zaczęłam to pisać w wieku około 13 lat. Teraz mam 17 i jak dotąd powstało 21 stron. Mam pomysł, nawet ładnie rozpisany na sceny, ale nie mam Wena, który jest bestią upartą i nie ma zamiaru mnie oświecać.
Historia przesiąknięta na wskroś Tolkienem, ulepszana tyle razy, ile razy ją czytałam (czyli przynajmniej 15) i generalnie ani niezbyt ciekawa, ani niezbyt odkrywcza, ale mam do niej ogromny sentyment jako do czegoś, od czego tak naprawdę zaczęła się moja przygoda z pisarstwem.
Dodam też, że naprwdę niewiele osób to czytało.
Kończąc ten przydługi wstęp, proszę o szczere i konstruktywne komentarze na temat rozdziału pierwszego (w zanadrzu mam jeszcze cztery).
Pozdrawiam!


Rozdział 1. Po co przyszedł Giltar?
Zwykle bajki zaczynają się tak: za górami, za lasami. Jednak w tym oto przypadku takie rozpoczęcie jest jak najbardziej na miejscu, gdyż ma odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Tak więc: za górami, za lasami żył sobie pewien turtor. Turtorzy to zwykli ludzie, którzy sami siebie nazwali turtorami dla podkreślenia pewnych mało wyraźnych, ale jednak istniejących różnic między nimi a „zwykłymi” ludźmi. Różnice te niełatwo dostrzec gołym okiem, chociaż można się domyślić, czy dany człowiek jest turtorem, czy nie — wystarczy znać jedną osobę w mieście i jeśli ona nim jest, prawdopodobnie wszyscy inni mieszkańcy również, ponieważ turtorzy z reguły trzymają się razem w obawie przed zatraceniem swojej indywidualności. Poza tym żaden szanujący się turtor nie omieszka poinformować rozmówcę o swojej przynależności, więc raczej nie sposób mieć z turtorem do czynienia i o tym nie wiedzieć.
Szablonowy turtor jest niezwykle żywiołowy, wesoły i uwielbia przepych. Na dodatek większość rozmów z nim sprowadza się do opowieści przywiezionych z licznych podróży, które bardzo często traktują o jego bohaterstwie i niezwykłej wręcz odwadze. Nie sposób nudzić się w towarzystwie turtora, ponieważ ten zawsze ma pomysł na ciekawe i pożyteczne spędzenie czasu. Ma także wyjątkowe zamiłowanie do przygód, najlepiej ryzykownych, ale u ich celu musi znajdować się bogactwo lub chociaż jakiś niewielki skarb. Taka już jest mentalność turtorów, że dużą część życia spędzają na wzbogacaniu się, lecz mimo, że są wielkimi materialistami, lubią dzielić się z innymi, a dobro społeczeństwa stoi u nich na piedestale wartości.
Jedną z charakterystycznych cech tego (umówmy się) plemienia turtorów jest fakt, że nie należą do niego kobiety, które nie wyruszają w podróże i nie szukają bogactw. Nie są one zaliczane do turtorów, nawet jeśli ich dziadek, ojciec czy mąż jest turtorem z prostej przyczyny - brakuje im tych szczególnych doświadczeń, cechujących ów szczep. Z kolei każdy mężczyzna, mając za ojca turtora, automatycznie sam się nim staje, niezależnie od tego, czy wyrusza w świat, czy nie. Ponieważ jednak w czasie, gdy turtorzy szukają przygód, kobiety są wolne, mogą się kształcić. Z tego powodu to właśnie one zajmują najwyższe stanowiska w społeczeństwie i chociaż tradycyjnie to mężczyzna zasiada na tronie, wszystkie inne funkcje pełnią kobiety i w praktyce zarządzają miastami.
Wśród turtorów istnieje pewna stara tradycja niedziedziczenia bogactwa. Za życia turtor musi corocznie składać raporty o swoim stanie materialnym, które są surowo egzekwowane i często dochodzi do kontroli ich wiarygodności przez tzw. jednostkę kontrolną. Kiedy umiera, część jego dobytku dostaje żona (proporcjonalnie do jej dotychczasowego standardu życia i wieku, by mogła spokojnie doczekać swojej śmierci, a jeśli jest także matką — wychować dzieci), pozostaje jej też dom. Resztę zabiera miasto, a jeśli nieboszczyk był władcą, oddaje jedynie bogactwa należące bezpośrednio do niego, a nie do skarbca królestwa. Miasto zabiera dziesięć procent skarbu, a resztę ukrywa się, by przyszłe pokolenia mogły je odnaleźć. To zmusza turtorów do kontynuowania tradycji poszukiwania skarbów, ponieważ miasto zapewnia im jedynie wyprawkę (zwykle jest to koń, spory zapas jedzenia, mapy i trochę pieniędzy na dobry początek), a o resztę muszą zadbać sami.
Ukrywaniem skarbów zajmują się turtorzy zwani skarabeuszami. Są oni wybierani spośród najszlachetniejszych, a bycie skarabeuszem wiąże się z ogromnym szacunkiem, którym się ich darzy. Związani są uroczystą przysięgą, że nigdy nie wyjawią, gdzie jest skarb, nawet pod groźbą śmierci, a złamanie tej przysięgi karane jest dożywotnim zamknięciem w podziemnej grocie, bez żadnego kontaktu z innymi turtorami, jedynie o suchym chlebie i wodzie (wśród turtorów nie uznaje się kary śmierci). Na szczęście turtorzy, jako naród z natury bardzo honorowy, bardzo rzadko dopuszczają się tej zbrodni. Skarabeuszowie nie mogą ponadto zakładać rodzin i żyją samotnie, ale dostatnio, ponieważ utrzymuje ich miasto.
Wracając do naszego turtora, był on dość niezwykły, gdyż jako jedyny spośród milionów turtorów na świecie miał rude włosy i twarz obsypaną piegami niczym niebo gwiazdami w bezchmurną noc. Miał na imię Dudrio i mieszkał we wsi Turów, na skraju lasu w niewielkiej drewnianej chatce zwanej Tharti. Mimo, że miał dopiero trzydzieści siedem lat (dla turtorów to jeszcze wiek młodzieńczy, gdyż ich średnia długość życia wynosi aż sto dwanaście lat), dni spędzał na rozmyślaniu o życiu, czytaniu książek i robieniu wielu rzeczy, które przeciętnemu turtorowi wydałyby się co najmniej nudne. Tymczasem jego rówieśnicy błąkali się po świecie w poszukiwaniu coraz to nowych przygód.
Dudrio uwielbiał słuchać opowieści swoich znajomych, gdy wracali z wypraw, ale sam nie chciał poczuć tego dreszczyku emocji w trakcie przeprawy przez ciemny las pełen niebezpieczeństw lub podczas spływu na kłodzie rwącą rzeką. Na próżno zdały się namowy jego przyjaciół, by wybrał się z nimi. On nie próbował nawet wyjaśnić im, dlaczego tak się wzbrania przed przygodą. Prawda była taka, że bał się niebezpieczeństw, czyhających w lesie lub rwącego nurtu rzeki, podczas gdy on miałby siedzieć na kawałku lichego drewna. Nie chciał przyznać, z jaką zazdrością i podziwem spoglądał na powracających z dalekich podróży przyjaciół, przywożących niezliczone skarby. Wiele razy starał się przełamać swój strach, ale zaledwie oddalał się kilka kilometrów, już wracał do swojej chatki. Po pewnym czasie zaniechał tych prób i postanowił prowadzić osiadły tryb życia, pracując jako bibliotekarz, choć często zastanawiał się, co by powiedział na to jego ojciec, gdyby jeszcze żył.
Nie spodziewał się, że wkrótce jego życie tak bardzo się zmieni...
Dudrio siedział właśnie w swojej chatce, popijając popołudniową herbatkę i czytając kolejną powieść przygodową, gdy usłyszał pukanie. Z niechęcią wstał z fotela i powlókł się w stronę drzwi, gotów zwymyślać każdego, kto przeszkadza mu w spokoju spędzić niedzielę. Ledwo je otworzył, został wyściskany przez nieznanego sobie turtora.
— Witaj kuzynie, stary druhu! — usłyszał rozradowany głos.
— Przepraszam, ale nie przypominam sobie pana osoby — powiedział najgrzeczniej, jak potrafił, kiedy udało mu się uwolnić z uścisku nieznajomego.
— Nie poznajesz mnie? A z kim spędziłeś najpiękniejsze lata swego dzieciństwa? To ja, Giltar!
— Giltar?! — wykrzyknął zaskoczony Dudrio. — O matko turtorowa i wszystkie jej bękarty! Kuzynie! Tak bardzo się zmieniłeś, że cię zupełnie nie poznałem! Witaj, witaj!
Minęło parę minut, nim kuzyni przestali ściskać się i przekrzykiwać w komplementach. Dopiero wtedy Dudrio przypomniał sobie o wymogach grzeczności i zaprosił kuzyna do chatki. Usadził go w fotelu, a sam udał się do kuchni, by przygotować herbatę.
„Och, jak wspaniale znów go widzieć! Ileż to lat mogło minąć? Chyba z ćwierć wieku! Jak ten czas szybko płynie…” — rozmyślał, krzątając się pospiesznie po swojej małej kuchni.
Gdy Dudrio wrócił do pokoju z dzbankiem pełnym gorącego napoju, zauważył, że Giltar bacznie przygląda się portretom leżącym na kominku. Położył dzbanek na stoliku i podszedł do kuzyna.
— Co tak przykuło twoją uwagę? — zapytał po chwili milczenia.
— To my… — rzekł Giltar, wskazując kolorowy rysunek przedstawiający dwóch turtorów, z których jeden był nieco starszy od drugiego i miał jasne loki. To był właśnie Giltar. Teraz miał blond włosy sięgające za ramiona, był wysoki i postawny, a jego ubranie lśniło drogimi kamieniami. Nic dziwnego, że z początku Dudrio nie poznał w nim tego małego, pyzatego turtora ubranego w zabłocone spodnie, którego uwiecznił ów portret.
— Tak. Pamiętasz? Twoja mama koniecznie chciała sportretować nasze zabawy w błocie. Przez trzy dni starała się namówić nas, żebyśmy pozowali do tego rysunku. Przypominasz sobie, czym nas przekupiła?
— Hmm… Chwileczkę… A! Tak, pamiętam! Obiecała nam placek z jagodami! Oczywiście zjedliśmy go w parę minut, a potem koniecznie chcieliśmy znów dać się narysować, żeby dostać drugi! — zaśmiał się Giltar.
— A jak tam się mają twoi rodzice? — zapytał Giltar, przysiadając na kanapie i upijając łyk herbaty ze swojego kubka.
— Niestety już nie żyją… W mieście panowała epidemia i zachorowali.
— Och, przykro mi…
Zapanowała chwila niezręcznego milczenia, którą w końcu przerwał Dudrio.
— Lepiej zmieńmy temat. Pamiętasz może Tima?
— Tego małego grubasa, który zawsze za nami łaził?
— Wiesz, że dorobił się niezłego bogactwa i teraz jest sołtysem Turowa?
Kuzyni długo rozmawiali o przeszłości i wspominali swoje dzieciństwo. W końcu Dudrio zadał pytanie, które dręczyło go od początku wizyty Giltara.
— Drogi kuzynie, co właściwie sprowadza cię w moje skromne progi?
— Och, Dudrio... Czyż nie mogę po prostu odwiedzić mojego ulubionego kuzyna? — zapytał w odpowiedzi Giltar, ale widząc podejrzliwy wzrok Dudria, przyznał po chwili: — Masz rację. Przybyłem tu z konkretnego powodu.
— Wiedziałem! — wykrzyknął Dudrio, klaszcząc w ręce. — Przez ponad dwadzieścia lat jakoś o mnie nie pamiętałeś, więc szczerze wątpiłem, byś tak nagle przypomniał sobie o mnie, nie mając w tym żadnego interesu.
— Zawsze czytałeś w moich myślach. — Giltar uśmiechnął się, ale zaraz spochmurniał. — Wiesz… Wyjechałem z rodzicami, gdy miałem piętnaście lat, a już rok później ojciec stwierdził, że nie muszę czekać do pełnej dwudziestki i kazał mi wyruszyć w poszukiwaniu szczęścia. Jednym słowem — wyrzucił mnie z domu…
— Jak to? Przecież byłeś jeszcze niepełnoletni! Rodzice mieli obowiązek cię utrzymywać! — Dudrio był wyraźnie zbulwersowany zachowaniem swojego wujostwa, choć, jak sobie przypomniał, oni zawsze byli lekkomyślni.
— Mój ojciec nigdy nie był zbyt odpowiedzialny, a matka nie miała na niego żadnego wpływu. Jednak teraz jestem im wdzięczny za tę decyzję, bo w ciągu dwóch lat zdołałem osiągnąć naprawdę wiele. Zebrałem znajomych i razem z nimi udało mi się stworzyć królestwo pośród Przeklętego Lasu, nad którym objąłem władzę. Niewielkie królestwo, zaledwie trzystu mieszkańców, ale…
— Lepsze ciasne, ale własne — podpowiedział Dudrio, a Giltar uśmiechnął się i pokiwał głową.
— Właśnie. Miałem prawie wszystko — władzę, pieniądze, nawet miłość. Byłem naprawdę szcęśliwy. Ale jakiś czas temu całe moje szczęście runęło… — W tym momencie Giltar wydał z siebie zduszony jęk i ukrył twarz w rękach.
— Co się stało?! — Dudrio był bardzo zaaferowany tym, co usłyszał.
— Czy znasz Eberharda? — zapytał Giltar, podnosząc głowę.
— Tak, czytałem o nim. To potężny mag.
— Dokładnie. To było kilka miesięcy temu. Eberhard zjawił się w moim mieście i w jakiś tajemniczy sposób wykradł Klejnot Heliosa.
— Co wykradł? Nigdy o czymś takim nie słyszałem — zdziwił się Dudrio.
— Niewielu o nim wie. Klejnot Heliosa to legendarny kamień stworzony kilkaset lat temu przez Gildię Alchemików pod natchnieniem Boga Ładu. Dzięki temu Klejnotowi mogłem wybudować miasto w Przeklętym Lesie. On odpędza zło i nie pozwala zbliżać się do mojego królestwa stworzeniom o niecnych zamiarach — wytłumaczył Giltar.
Dudrio patrzył na Giltara szeroko otwartymi oczami, próbując dokładnie zrozumieć to, co właśnie usłyszał, ale skutecznie utrudniały mu to pytania, rodzące się w jego głowie. Po chwili uznał, że zapyta o zagadnienie, które najbardziej go ciekawiło, chociaż prawdopodobnie nie było najważniejsze w całej tej historii.
— Skąd wziąłeś tak cenny klejnot?
— Znalazłem go zupełnie przypadkowo w jednej z opuszczonych jaskiń trollów. Odtąd ludzie z mojego miasta byli bezpieczni. Ale teraz… — Giltar nagle rozpłakał się. — Wilki zabiły kilku turtorów, wielu uciekło, ale któregoś dnia do miasta wdarł się smok. Zabił mojego najstarszego syna. Był taki młody, zaledwie osiągnął pełnoletność… — zaszlochał Giltar. — Muszę znaleźć Eberharda i Klejnot Heliosa, inaczej wszyscy, którzy mi zaufali, zginą. Teraz ukrywają się w Północnej Jaskini, ale nie mogą tam żyć wiecznie. Muszę pośpieszyć się z pomocą, bo wkrótce skończą im się zapasy.
— Ale co ja mam z tym wspólnego? — zapytał Dudrio, jednocześnie zauważając, że to pytanie zabrzmiało bardzo egoistycznie w obliczu tragedii Giltara.
— Musisz mi pomóc, sam nie podołam temu wszystkiemu.
— Chyba żartujesz! Ja?! Jestem niezdarny, prędzej ci przeszkodzę niż pomogę! — Dudrio poderwał się na równe nogi przerażony perspektywą wyruszenia w jakąś niebezpieczną podróż.
— Nie rozumiesz? Nie mam nikogo innego, kogo mógłbym poprosić o pomoc. Muszę odzyskać Klejnot, a sam sobie nie poradzę. Jesteś moją jedyną nadzieją!
— A ludzie z twojego miasta? Oni ci nie pomogą? — zapytał Dudrio, który za wszelką cenę próbował wymigać się od wyprawy.
— Strach i choroby, które nawiedziły moje miasto po tym strasznym zdarzeniu, uniemożliwiają mi korzystanie z moich ludzi. A poza tym…— Tu Giltar zatrzymał się, by przetrzeć załzawione oczy rękawem. — Poza tym moje miasto jest bardzo ubogie w ludzi zdolnych do walki. W razie kłopotów mogłem liczyć na góra pięćdziesięciu mężczyzn, a i oni w większości znikli w jakiś niewyjaśniony sposób lub zapadli na tajemniczą chorobę, której moi medycy w żaden sposób nie mogli pokonać, natomiast pozostali muszą bronić miasta pod moją nieobecność. Reszta to kobiety i dzieci, albo ludzie starsi, nienadający się na jakiekolwiek wyprawy. Jestem sam, bez kogokolwiek, kto mógłby mi pomóc. Pozostałeś mi tylko ty. Błagam, Dudrio. W tobie cała moja nadzieja!
— Niemożliwe, żeby naprawdę nikt się nie znalazł.
— Ależ znalazł się! Miałem ze sobą czterech ludzi. Ale kiedy wyjeżdżaliśmy z Czarnej Głuszy, zostaliśmy zaatakowani przez Mearów.
— Tych dzikich ludzi z jaskiń?
— Tak. Moi towarzysze zginęli, a mnie przed śmiercią ocalił jedynie cud. Dudrio, proszę…
Dudrio nie był pewien, czy to łzy Giltara, czy też w końcu odezwała się w nim żyłka do przygód, ale niespodziewanie dla samego siebie rzekł:
— Dobrze. Wyruszę z tobą…
Na twarzy Giltara odmalowała się ulga.
— Dziękuję, kuzynie. Vilandra miała rację co do twojej osoby. W twoim ciele drzemie wielkie serce.
— Kim jest Vilandra? — Dudrio był wyraźnie zaciekawiony.
— To jedna z mieszkanek mojego miasta. Obdarzona jest mocą, której nie posiadają nawet wielcy magowie, ale która na nic się zda w starciu z ich potęgą. To ona wysłała mnie do ciebie i dała liczne wskazówki. Twierdziła, że dzięki tobie mam szansę odzyskać to, co straciłem. Nie myliła się, mówiąc o twojej wielkości. Jeszcze raz dziękuję — powiedział Giltar, uspokajając się nieco i wycierając mokre od łez oczy chusteczką.
— Kiedy więc wyruszamy? — zapytał Dudrio, nie zastanawiając się nawet nad pytaniem, gdyż był zbyt pochłonięty staraniami poukładania wszystkiego, co mu powiedział Giltar w jedną spójną całość.
— Jak najszybciej. Najlepiej jutro o świcie.
— Dobrze — zgodził się turtor, podczas gdy jego mózg usilnie próbował znaleźć niezawodny sposób na wymiganie się od podróży. — Tymczasem zjedzmy coś i wyśpijmy się porządnie.
Dudrio oddał Giltarowi swoją sypialnię, wiedząc, że ten przebył długą drogę, a sam ułożył się na sofie w saloniku. Niemalże całą noc nie spał, pogrążony w myślach. Zastanawiał się nad słowami Giltara. Rozsądek podpowiadał mu, by pozostał w domu, ale lojalność wobec kuzyna nakazywała wyruszyć razem z nim. Po długich rozmyślaniach to właśnie lojalność wzięła w nim górę. Zdecydował, że nie może zostawić Giltara bez pomocy.
Następnego dnia, nieprzyzwyczajony do wczesnego wstawania, został obudzony przez Giltara.
— Wstawaj, kuzynie. Już świta.
Dudrio podniósł się z sofy, przeciągnął z głośnym ziewnięciem i wyjrzał przez okno. Zobaczył szare niebo i chmury, przez które nieśmiało wyglądały promyki słońca. Obok zauważył dwa konie, które wcześniej umknęły jego uwadze. Wczorajsze postanowienie trochę w nim zbledło, ale czuł, że teraz nie może się wycofać.
Po zjedzeniu śniadania zaczęli przygotowania do podróży. Dudrio dobrze wiedział, co i jak spakować. Nieraz pomagał w tym swoim znajomym, gdy ci wyruszali na wyprawy. Kiedy chował właśnie drugą parę skarpetek, podszedł do niego Giltar.
— Czy jesteś tego pewien? — zapytał, patrząc mu prosto w oczy.
— Czego? — Dudrio udał, że nie wie, o co chodzi i zwrócił wzrok w stronę pakowanej torby. Nie chciał przyznać, że najchętniej zostałby w Tharti, nie mając nic wspólnego z żadną tajemniczą kradzieżą.
— Och, Dudrio… Wiem, co cię trapi. Rozumiem, że się boisz i nie mam zamiaru zmuszać cię do tej wyprawy. Myślałem nad tym w nocy. Nie chcę cię narażać na takie niebezpieczeństwo, bo wiem, że ty się wciąż wahasz. Jeśli nie chcesz, nie musisz ze mną jechać, naprawdę. To niebezpieczna podróż, strach przed nią jest całkiem naturalny.
Giltar nieświadomie ugodził w dumę Dudria. Turtor nigdy nie przyznał się przed nikim, że się czegoś boi, ani też nikt nie odważył się powiedzieć głośno w jego obecności, że jest tchórzem. Gdy usłyszał słowa Giltara, w jego oczach zapłonęły iskierki gniewu. Jednocześnie poczuł nagły przypływ odwagi.
— Ja niczego się nie boję! Ani smoków, ani magów! Obiecuję, że Klejnot Heliosa wróci do ciebie! — wykrzyknął, ściskając w ręku skarpetkę.
Giltar patrzył w zaskoczeniu na Dudria, nie mogąc wykrztusić z siebie nawet słowa. Widać było, że zdumiała go ta nagła złość kuzyna i stanowczość, których nigdy by się po nim nie spodziewał.
— Musimy więc ruszać — rzekł w końcu i wyszedł przed chatkę, by zaprząc konie.
Dopiero teraz Dudrio zaczął zastanawiać się nad tym, co przed chwilą w sposób niemalże niekontrolowany wyszło z jego ust. Poczuł, jak odwaga go opuszcza i znów staje się tchórzliwym turtorem, który podróżuje jedynie do lasu po grzyby i z powrotem. Ale było już za późno. Teraz nie mógł się już wycofać.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Medea dnia Sob 21:33, 01 Paź 2005, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nefhenien
Erotomanka



Dołączył: 25 Sie 2005
Posty: 145
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 8:15, 01 Paź 2005    Temat postu:

Ładne. Bardzo ładne. Wciągające, przemyślane, świetnie napisane. Widać wpływ pana Tolkiena. Jedynie opis turtorów, ten na początku, lekko przydługawy i nudzący.

Ale ogólnie podobało mi się. Zainteresowałam się.

Błędów żadnych nie zauważyłam oprócz:

Cytat:
Rodzice mieli obowiązek utrzymywać cię!


Lepiej by brzmiało: Rodzice mieli obowiązek cię utrzymywać!

I tyle. Naprawdę mi się podobało:)

Pozdrawiam i na cd czekam
nefh

Dziewczyno, nawet nie wiesz, jaką radość mi sprawiłaś tym komentarzem! Bardzo mi zależy, żeby ktoś przeczytał "Turtora". Niegdyś wiązałam z tym opowiadaniem wielkie nadzieje na kariere. Oczywiście już tak nie jest, ale sentyment został.
Wkleiłam teraz wersję poprawioną z uwzględnieniem twojej drobnej sugestii.
Dziękuję bardzo za tę chwilę czasu!
Uszczęśliwiona Med.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Medea
Elf



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 66
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zabrze

PostWysłany: Nie 22:41, 16 Paź 2005    Temat postu:

Rozdział 2. Kto włada Księżycowym Miastem?
Gdy wyjeżdżali z Tharti, Dudrio myślał jedynie o tym, by jak najszybciej znaleźć się z powrotem w swojej chatce. Chociaż nie chciał dać tego po sobie poznać, strach paraliżował go. Gdyby nie fakt, że jechał na koniu, sam nie poruszyłby się o krok. Oczami wyobraźni widział, jak staje twarzą w twarz z Eberhardem, a ten z szyderczym śmiechem mierzy w niego swą różdżką i zamienia w mysz.
Eberhard był naprawdę potężny. Bali się go wszyscy — od tchórzliwych karparów (małych stworzonek o zielonej skórze, które zamiast włosów mają na głowie kwiat), poprzez dzielne i majestatyczne elfy, aż po mordercze smoki. Nawet nierozgarnięte trolle czuły przed nim respekt, którego co prawda nie rozumiały, ale stosowały w praktyce. On sam rzadko korzystał ze swoich mocy, bo po prostu nie musiał. To, czego chciał, dostawał bez prezentacji swojej siły, a nikt nie był na tyle odważny, by mu się przeciwstawić. Poza tym ostatnimi czasy w zasadzie w ogóle nie pokazywał się, ponieważ miał już wszystko, czego potrzebował, a jego ekscentryczne, pustelnicze usposobienie wymagało ciszy oraz samotności. Ukryty w swoim zamku i otoczony przepychem, którego dorobił się już bardzo dawno temu, żył sobie spokojnie. Dudrio miał nadzieję, że gdy dotrą do niego, okaże się, że umarł. Płonne nadzieje, zważywszy na pogłoski o jego nieśmiertelności…
Turtorzy jechali długo w zupełnym milczeniu. Tymczasem w głowie Dudria zrodziło się pytanie, którego bał się zadać Giltarowi. W końcu ciekawość odpowiedzi wzięła w nim górę.
— Gitarze, nie potrafię czegoś zrozumieć. Dlaczego zdecydowałeś się wybudować miasto w Przeklętym Lesie? Przecież zdawałeś sobie sprawę z niebezpieczeństwa mieszkania tam. Nie bez powodu nosi on miano przeklętego...
— Och, Dudrio... Budowa królestwa to było moje marzenie od dzieciństwa, sam zresztą doskonale o tym wiesz. Kiedy już miałem wystarczające możliwości finansowe, by je ziścić, stanęła przede mną kolejna przeszkoda. Wszystkie ziemie były już zajęte, a moja siła militarna była zbyt słaba by podbijać. Jedyną niezajętą ziemią w przeciągu kilku tysięcy kilometrów był teren Przeklętego Lasu. Skoro miałem Klejnot, mogłem pozwolić sobie na takie ryzyko. Nie przewidziałem, że ktoś może go ukraść.
— Nigdy nawet nie przeszło ci to przez myśl? — zdziwił się Dudrio. — Przecież wielu chciałoby mieć tak cenną rzecz. Powinieneś był lepiej chronić Klejnot. — Nawet nie zauważył, kiedy zaczął mu czynić wymówki.
— Teraz wydaje się to oczywiste, ale wtedy... Wiem, byłem zbyt pewny siebie i teraz żałuję, ale nie odwrócę już tego, co się wydarzyło. Właściwie myślałem, że nic mi nie grozi. Nikomu się nie narażałem, więc nie było obaw o atak ze strony jakiegoś innego miasta. Poza tym Klejnot miał chronić właśnie przed takimi przypadkami.
— Rzeczywiście… Więc dlaczego zawiódł? Jak to możliwe, że ktoś, kto chciał go ukraść, mógł się do niego zbliżyć? — Dudrio wcześniej nie pomyślał, że Klejnot miał zapobiegać także kradzieżom.
— Nie mam pojęcia. — Giltar wzruszył ramionami. — Ale to bardzo tajemnicza sprawa...
— Kto miał dostęp do Klejnotu? — zapytał Dudrio.
— Tylko ja i moi trzej synowie. Teraz już dwaj, bo Quentor nie żyje...
— Quentor?
— Mój najstarszy syn — mruknął Giltar, a Dudrio dostrzegł na jego twarzy głęboki smutek.
— To on został zabity przez smoka? — zapytał bezmyślnie, jednocześnie zdając sobie sprawę, że rozdrapuje niezabliźnioną jeszcze ranę w sercu Giltara.
— Tak, ale to jeszcze zbyt świeży żal, bym mógł o nim mówić… — westchnął Giltar i ponaglił konia.
Dzień powoli chylił się ku końcowi, więc turtorzy postanowili zatrzymać się na pobliskiej polanie. Od Tharti nie dzieliło ich wiele. Mimo, że jechali cały dzień, udało im się zaledwie przeprawić przez las, który graniczył z chatką Dudria. Nie było to zadanie trudne, bo las nie był niebezpieczny, a można by nawet przypuszczać, że przyjaźnie nastawiony do każdego podróżnika. Wysokie, ale dość rzadko rozsadzone drzewa przepuszczały promyki słońca, a ścieżka była prosta i równa. Mimo tych dogodności, podróż szła im trochę opornie. Może dlatego, że mieli wiele obaw, a może dlatego, że konie widać były zmęczone poprzednią wyprawą. W każdym razie turtorzy zdawali sobie sprawę, że w takim tempie do Eberharda dotrą za jakiś rok.
Gdy rozkładali na polanie coś na wzór namiotów, czyli koce podtrzymywane przez patyki, Dudrio zapytał:
— Jak masz zamiar pokonać Eberharda? I gdzie on właściwie mieszka?
Giltar położył na krawędzi koca kamień, podniósł się, ocierając czoło i spojrzał w poszarzałe już niebo.
— Mieszka w Panthalirionie, olbrzymim zamku na wschód od gór zwanych Górami Wilczego Kła. A jeśli chodzi o pokonanie Eberharda, to nie mam pojęcia, jak to zrobię — przyznał szczerze i wszedł do swojego „namiotu”. — Dobranoc, kuzynie.
Dla Dudria była to kolejna bezsenna noc. Jego myśli błąkały się pomiędzy Panthalirionem a Tharti. Był też zły na kuzyna, że ten prowadzi go na, jak uważał, pewną śmierć.
„Przecież nie mamy żadnych szans! Wielu już przecież próbowało, dlaczego nam miałoby się udać? Och, czemu ja się zgodziłem?! Teraz mógłbym siedzieć sobie w ciepłym Tharti i popijać herbatę. Jaki ja jestem głupi i naiwny! Powinienem chociaż spisać testament…” — myślał.
Rozważania zakończył stwierdzeniem, że Giltar jest nieodpowiedzialny i że brak konkretnego planu jest z jego strony zupełnym nieprzygotowaniem do wyprawy. W końcu, gdzieś nad ranem, udało mu się zasnąć.
Obudził go rześki wiatr i ptaki, które uwijały się pomiędzy gniazdami. Z początku nie wiedział za bardzo, gdzie się znajduje. Miał wrażenie, że leży w swoim własnym łóżku w swojej własnej chatce. Ale gdy tylko jego otumaniony snem mózg zaczął nieco szybciej pracować, przypomniał sobie gdzie jest, a co najgorsze — gdzie zmierza. Zupełnie nie miał ochoty wstawać i pewnie by tego nie zrobił, gdyby nie nagłe krzyki Giltara.
— Co się stało? — zapytał, gramoląc się ze swojego „namiotu”, przecierając podpuchnięte oczy i ziewając.
— Ukradli! — krzyknął Giltar.
— Co ukradli? — Dudrio był jeszcze na wpół uśpiony.
— Ukradli nasze konie i większość prowiantu! — krzyczał Giltar, chodząc wokół namiotów, jakby w nadziei, że konie nagle wyskoczą spod kamienia z okrzykiem „mamy cię!”.
— Ukradli konie?! — Dudrio rozbudził się już całkowicie i zerwał na równe nogi. — No pięknie… Nie dość, że ryzykuję życie, to jeszcze mam iść na piechotę?!
— Czekaj, spokojnie. Złodzieje nie mogli uciec daleko. Obudziłem się kilka godzin temu i konie jeszcze były. Pewnie poszli do Orlego Boru. Musimy się pośpieszyć, jeśli chcemy ich dogonić.
— No tak… Będę teraz gonił za jeszcze jednymi złodziejami! Jakby Eberhard nie był wystarczającym problemem! Trzeba było przyczepić do koni jakieś dzwoneczki! — zrzędził Dudrio, pakując to, co im pozostało.
Po zebraniu wszystkich rzeczy, turtorzy skierowali swe kroki w stronę Orlego Boru. Było im to co prawda nie po drodze, ale nie mogli przecież wyruszyć do Panthalirionu bez żadnego prowiantu i to na piechotę.
— I co masz zamiar zrobić, gdy już ich znajdziesz? Myślisz, że jak cię zobaczą, to oddadzą ci wszystkie nasze rzeczy? — Dudrio był bardzo niezadowolony, jeśli nie rzec wściekły.
— Nie wiem — stwierdził Giltar z obojętną miną. — Mimo wszystko musimy je odzyskać.
— Nie wiem, nie wiem... Ciągle to od ciebie słyszę. Mam już tego dość! Jak ty sobie wyobrażasz całą tę wyprawę, jeśli nie masz żadnego planu?! Nie jesteś przygotowany na ewentualną kradzież, a co dopiero na walkę z tak potężnym magiem, jak Eberhard! Jesteś nieodpowiedzialny i nie myśl, że przez twoją głupotę będę ryzykował życie! — Dudrio wybuchnął. Nie potrafił dłużej dusić w sobie tego, co myślał, a czego wcześniej nie miał sumienia powiedzieć i tak już zgnębionemu Giltarowi.
Giltar zatrzymał się. Zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mu się w dłonie.
— Nie chciałem cię w to mieszać, ale nie miałem wyboru. Przepraszam, że obarczam cię moimi problemami.
Dudrio nie widział twarzy Giltara, bo ten stał do niego tyłem, ale w jego głosie wyczuł smutek.
— To ja przepraszam. Nie powinienem był tego mówić — szepnął Dudrio karcąc się w duchu za swoje niemiłe zachowanie.
Giltar obrócił się w stronę Dudria. Na jego twarzy pojawiła się mieszanka smutku i zaciętości.
— Nie... Wszystko, co mówiłeś to prawda. Narażam cię na wielkie niebezpieczeństwo. Dziwię się, że w ogóle się na to godzisz, ale jesteś jedyną osobą, która jest w stanie mi pomóc, rozumiesz?
— Wiem, powinienem cię wspierać, a nie narzekać i robić ci wyrzuty. Jeszcze raz przepraszam. A teraz chodźmy poszukać tych rabusiów, mam ochotę na kimś się wyżyć. — Dudrio uśmiechnął się pojednawczo.
Około południa turtorzy dotarli do granic Orlego Boru. Po drodze znaleźli kilka swoich rzeczy nierozważnie porzuconych przez złodziei. To umocniło ich w przekonaniu, że właśnie tutaj się skierowali.
Bór nie wyglądał zbyt przyjaźnie. Wchodząc do niego, nie można było oprzeć się wrażeniu przekraczania granicy światłości, aby chwilę potem znaleźć się w krainie mroku i cienia.
— Straszne miejsce — rzekł ponuro Dudrio, rozglądając się uważnie dookoła. — Jesteś pewien, że złodzieje tu są?
— Wszystkie ślady prowadzą właśnie do tego Boru — powiedział Giltar. Dudrio też doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak zapytać nigdy nie zaszkodzi. — Ale, podobnie jak ty, wolałbym tu nie wchodzić.
Szli powoli, trzymając się blisko siebie, uważając na każdy stawiany krok. Wciąż mieli wrażenie, że słyszą za sobą czyjeś szepty, ale ilekroć się obracali, okazywało się, że nikogo za nimi nie ma. Bali się wydobyć z siebie choćby najcichszy odgłos, starali się oddychać jak najwolniej, zupełnie, jakby obawiali się, że wkrótce może zabraknąć im powietrza. Czuli na sobie czyjś wzrok, ale próbowali nie zwracać na to uwagi. W końcu doszli do rozwidlenia dróg. Milczenie przerwał Giltar.
— I co teraz? — zapytał.
— Musimy zdecydować się na którąś z nich. Tyle, że nie mam pojęcia na którą...
Stali tak przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, która droga zaprowadzi ich do rabusiów. Gdy zdecydowali się na tę po lewej, krętą i dość zarośniętą, usłyszeli szelest wydobywający się z krzaków. Nagle poczuli uderzenie i zostali powaleni na ziemię przez dwóch rosłych mężczyzn. Rozpoczęła się szamotanina.
— O wy! Śledziliście nas! — krzyczał jeden z napastników, przygniatając Giltara do ziemi.
Nagle powietrze przeszył krzyk.
— Stop! Zostawcie ich!
W ich kierunku szedł wysoki turtor ubrany w mszystozielony, maskujący płaszcz. Jego twarz skryta była pod kapturem.
— Powiedziałem, zostawcie ich! — ponowił rozkaz nieznajomy, tym razem jeszcze głośniej i bardziej stanowczo.
Turtorzy natychmiast odsunęli się od Dudria i Giltara i stanęli z boku, łypiąc na nich groźnie. Tymczasem zakapturzona postać zbliżyła się do Dudria, który pomagał podnieść się Giltarowi.
— Przepraszam, Dudrio, za to niemiłe powitanie. Varith i Thorn mają problemy z rozpoznaniem prawdziwego niebezpieczeństwa, ale zrozum, że musimy być bardzo czujni.
— Skąd znasz moje imię? — zdziwił się Dudrio. Mężczyzna uśmiechnął się i odsłonił kaptur. Ich oczom ukazała się sympatyczna twarz otoczona kaskadą srebrzystych włosów.
— Morti! — wykrzyknął Dudrio. — Jak dawno żeśmy się nie widzieli!
Przyjaciele wzięli się w objęcia i zaczęli witać ze sobą.
— Co, u licha?! — zdziwił się nieco poturbowany i posiniaczony Giltar, ocierając rękawem strużkę krwi płynącą z rozciętej wargi.
— To mój kolega, Morti. Tak jak większość moich znajomych, wyjechał dawno temu. Och, Morti. Zupełnie się nie zmieniłeś. Nadal wyglądasz znakomicie!
— I ty także, Dudrio — powiedział Morti. Nie była to jednak w pełni szczera odpowiedź, bo Dudrio w porównaniu z Mortim wyglądał dość mizernie - był niski, jego postura zdradzała zamiłowanie do jedzenia, włosy miał zmierzwione, a obsypany piegami nos trochę przypominał kartofel. Tymczasem Morti był wysoki, sylwetkę miał smukłą, włosy srebrzyste i długie, twarz piękną i dostojną, a jasne, błękitne oczy wspaniale kontrastujące ze śniadą karnacją.
— Morti, chciałbym przedstawić ci mojego kuzyna, Giltara.
— Ach, Giltar! Wiele o tobie słyszałem. — Morti uśmiechnął się, wyciągając do turtora rękę.
— To bardzo dziwne, bo ja o tobie nic — powiedział Giltar dość niechętnie, ściskając jego dłoń.
— Dobrze się złożyło, że właśnie byłem w pobliżu na polowaniu, bo Varith i Thorn prawdopodobnie nie omieszkaliby odpowiednio potraktować „szpiegów”.
— O tak… Macie specyficzny sposób witania nieznanych sobie podróżników. Czy według was każdy obcy to szpieg, który koniecznie chce okraść wasz piękny, bogaty bór? — zadrwił Giltar, rozglądając się po ciemnych drzewach i zwiędłych roślinach.
— Nie, po prostu uwielbiamy spuszczać łomot każdemu, kto się napatoczy, a obrona miasta jest tylko dobrym pretekstem — stwierdził ironicznie Morti.
Nagle za drzewami pojawili się dwaj turtorzy, prowadzący pięć koni. W dwóch z nich Dudrio rozpoznał swoją zgubę.
— Panie! Przyprowadziliśmy konie, tak jak kazałeś.
— Dobrze — mruknął Morti, a turtorzy ukłonili się nisko i odeszli. — Wsiadajcie na konie, zapraszam was do mojego miasta. — To mówiąc, wsiadł na pięknego rumaka, którego sierść przypominała czerń węgla.
— Te dwa są nasze! — powiedział Giltar, wskazując swoją zgubę.
— Naprawdę?
— Nie, tak sobie tylko powiedziałem. Oczywiście, że naprawdę!
— Jak to możliwe? — zdziwił się Morti.
— Już ty dobrze wiesz, jak. Dzisiaj rano ukradziono nam je, a one w jakiś tajemniczy sposób znalazły się właśnie u ciebie… — stwierdził Giltar.
— I sądzisz, że teraz byłbym na tyle głupi, żeby podstawiać ci je pod nos? Ale, ale… - Morti zamyślił się na chwilę. - No nie, niech ja tylko dopadnę Bama i Telka! Już oni mnie popamiętają. Przepraszam was bardzo. Wysłałem wczoraj tych dwóch łajdaków, żeby kupili dwa konie, a nie kradli je! Nie spodziewałem się, że posuną się do złodziejstwa…
— Nic nie szkodzi — powiedział Dudrio, uśmiechając się szeroko. — Ważne, że je odzyskaliśmy.
Już mieli ruszać, gdy Morti spojrzał na Varitha i Toma, którzy stali wyprostowani od momentu, w którym kazał im puścić Dudria i Giltara.
— A wy co tak stoicie? Wsiadać na konia i galopem do miasta. Każcie przygotować dwa najlepsze pokoje i suty obiad dla moich gości.
Gdy Varith i Tom znikli w ciemnościach boru, Morti zwrócił się do Dudria.
— Mam nadzieję, że przyjmujecie moją gościnę.
— Oczywiście, że tak — prawie wykrzyknął Dudrio.
Jechali powoli, umilając sobie drogę rozmową. Nawet Giltar przyłączył się do niej, bo odkąd usłyszał o sutym obiedzie, nabrał zaufania do Mortiego. Był w końcu tylko po skromnym śniadaniu, więc zdążył już porządnie zgłodnieć.
— Gratuluję, Giltarze. Udało ci się to, czego ja dokonać nie potrafiłem — powiedział Morti, patrząc wymownie na Dudria, który oblał się rumieńcem.
— A mianowicie? — zapytał Giltar, patrząc to na Dudria, to na Mortiego.
— Wyciągnąłeś Dudria z domu! Mnie to się nie udało, mimo, że usilnie próbowałem namówić go, by wyruszył ze mną.
— To jest akurat wyjątkowy przypadek. Nie wyruszyliśmy dla zabawy. Sprawa jest poważna i od powodzenia naszej misji zależy życie wielu turtorów — odrzekł Giltar z poważną miną.
Dudrio kończył właśnie opowiadać o tym, jak mu się powodzi, gdy jego oczom ukazał się jeden z najpiękniejszych widoków, jakie kiedykolwiek widział. Ujrzał miasto skąpane w bieli, otoczone zielenią drzew i tęczowymi barwami kwiatów. Wszystkie domy pomalowane były na biało, a dachówki na srebrzystoszaro. Równe i wyłożone jasnoszarym kamieniem drogi wiły się między budynkami, tworząc swego rodzaju labirynt. Przed każdym domem rosły kwiaty tak cudownie pachnące, że poprawiały nastrój każdemu, kto się do nich zbliżył. Jednak perłą w koronie był zapierający dech w piersiach pałac pośrodku miasta, zbudowany na niewielkim wzgórzu. Podobnie jak wszystkie domy, był biały, ale jego dach zrobiony był z czystego srebra. Lśnił przy tym tak niesamowitym blaskiem, że nawet w nocy, gdy zupełna ciemność spowijała Orli Bór, oświetlał resztę budynków. Całe miasto wyglądało przepięknie, jakby na czarnej kartce Orlego Boru postawiono perlistą kropkę tego oto miejsca.
— Witam w moim mieście, Księżycowym Mieście. Jak widzę, podoba wam się. — Morti uśmiechnął się, widząc miny Dudria i Giltara, wyrażające szczery zachwyt.
Gdy jechali drogą, mieszkańcy wychodzili z domów i witali swojego władcę i jego gości. Na ich twarzach malowała się radość i zadowolenie, jakich Dudrio nigdy nie widział w tak dużej grupie, zwykle z różnych przyczyn nieusatysfakcjonowanej pod pewnymi względami. Kiedy tak rozglądał się po mieszkańcach Księżycowego Miasta, podeszła do niego jakaś starsza kobieta o siwych włosach upiętych w luźny kok i naznaczonej licznymi zmarszczkami twarzy, ale zielonych oczach, które wydawały się należeć do kogoś o wiele młodszego. Podała mu bukiet żółtych tulipanów, a potem z tajemniczym uśmiechem ukłoniła się Mortiemu i znikła w swoim domu.
Kiedy wjechali w bramę pałacu, na Dudria i Giltara czekały już pokoje. Morti osobiście zaprowadził do nich turtorów.
— Teraz odświeżcie się, a za pół godziny spotkamy się na obiedzie.
To powiedziawszy, ruszył korytarzem, pozostawiając kuzynów w stanie osłupienia, bowiem wszystko wokół było nadzwyczaj piękne.
Dudrio wszedł do wyznaczonego mu pokoju i po raz kolejny zachwycił się. Ściany miały przyjemny, jasnoniebieski kolor, na podłodze leżał biały jak śnieg i równie puszysty dywan, a rzeźbione w roślinne wzory łóżko z baldachimem i niebieską pościelą idealnie komponowało się z całością. Turtor zbliżył się do łoża i zobaczył leżącą na nim błękitną szatę, przetykaną srebrną nicią. Szybko zdjął z siebie brudną odzież, przemył się w przygotowanej misie z ciepłą wodą i ubrał szatę. Co prawda okazała się nieco za duża, jednak gdy spiął ją błyszczącym pasem z klamrą w kształcie półksiężyca, wyglądała jak zrobiona na miarę.
Turtor usiadł na łóżku. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Jeszcze przed chwilą miał przed sobą nieciekawą perspektywę zmierzenia się z Eberhardem, a teraz był w tym pięknym mieście, w dodatku rządzonym przez swojego kolegę, a przed nim jeszcze suty obiad, na co zwrócił uwagę po gwałtownym przypomnieniu swojego żołądka. I wtedy właśnie Dudrio zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia gdzie znajduje się jadalnia. Gdy zaczął się już martwić, usłyszał pukanie do drzwi.
— Proszę.
Do pokoju wszedł niski mężczyzna w granatowej, błyszczącej szacie i rzekł:
— Szanowny panie Dudrio, mam zaszczyt zaprowadzić pana na obiad z okazji przybycia pana i pana Giltara.
— Och, dziękuję. Już zaczynałem się martwić, w jaki sposób dotrę do jadalni.
Dudrio wyszedł ze swojego pokoju. Na korytarzu czekał już Giltar, ubrany w równie piękne szaty, co on. Jego blond włosy były starannie wyczesane i układały się w miękkie fale, a atramentowe ubranie, które miał na sobie podkreślało jego granatowe, głębokie oczy.
— To co, kuzynie, idziemy? — zapytał Dudrio.
— Oczywiście — powiedział Giltar, a po chwili dodał: — Wiesz, nie zdawałem sobie sprawy, że istnieją tak wspaniałe miejsca. Przecież to miasto to bajka!
Idąc do jadalni, zdążyli nacieszyć oczy pięknem misternie rzeźbionych schodów oraz obrazów i portretów wiszących na korytarzu. Ale gdy weszli do jadalni, po prostu osłupieli. Na widok tak cudownego pomieszczenia nikt nie pozostawał obojętny, a już na pewno nie Dudrio, który był bardzo wrażliwy na piękno. Malowany na podobieństwo nieba sufit podtrzymywany był przez marmurowe filary zdobione czystym srebrem, a kryształowy żyrandol odbijał blask świec, mieniąc się tysiącem barw. Za długim, mahoniowym stołem siedzieli goście, a na jego końcu Morti w cudownych, srebrnych szatach i niego kobieta ubrana w złotą suknię. Miała ona jasną, porcelanową cerę, a w jej kasztanowych puklach błyszczał diadem w kształcie złotego półksiężyca wysadzanego rubinami. Na jej widok Dudrio nerwowo przygładził zmierzwione włosy.
— Siadajcie, moi drodzy. — Ruchem ręki Morti wskazał dwa wolne krzesła: obok siebie i obok owej pięknej kobiety.
Dudrio i Giltar wymienili spojrzenia i niepewnym krokiem ruszyli w stronę swoich miejsc. Czuli na sobie wzrok innych gości, ale nie był to wzrok nieprzyjazny. Wręcz przeciwnie, wyrażał sympatię i lekkie rozbawienie, gdyż rude i rozczochrane włosy Dudria dość dziwnie przedstawiały się pośród całej reszty pieczołowicie ułożonych fryzur, a jego obsypana piegami twarz także bardzo się wyróżniała. Giltar zaś, jak przystało na władcę Sagamemonu (tak bowiem nazywało się jego miasto), wyglądał dostojnie i dumnie.
— Dudrio, Giltarze, chcę wam przedstawić moją żonę, Selene, królową Księżycowego Miasta.
Giltar złożył na delikatnej dłoni królowej pocałunek, lecz jedyne, co był w stanie zrobić Dudrio, to ukłonić się nisko. Uroda królowej Selene odjęła mu mowę, a uśmiech, który mu posłała, prawie zwalił go z nóg. Giltar szybko zajął miejsce obok Mortiego, więc Dudrio nieśmiało usiadł obok Selene, czując rozlewający się po jego twarzy rumieniec. Zdawał sobie sprawę, że wszyscy goście przyglądają mu się. Przyzwyczajony był, że nieznajomi patrzą na niego z zaciekawieniem. Jego rude włosy i piegi były rzadkością, a niektórzy nawet widzieli je po raz pierwszy. Niemniej jednak nie potrafił powstrzymać rumieńca, choć przecież wcale nie wstydził się swojego wyglądu. Pomimo tego wszystkiego nagle wyjątkowo intensywnie zaczął interesować się swoimi paznokciami, próbując uniknąć patrzenia na innych.
Właśnie wtedy królowa Selene nachyliła się do niego.
— Podnieś wzrok.
— Słucham? — zdziwił się Dudrio, spoglądając na nią.
— Podnieś wzrok i rozejrzyj się.
Dudrio posłusznie rozejrzał się wokoło, napotykając kilka uśmiechniętych twarzy.
— I widzisz? Nikt nie śmieje się z ciebie, oni się do ciebie uśmiechają. Zaręczam osobiście, że wszyscy ci turtorzy mają cię za równego sobie. Nie odmawiaj im swojego wzroku.
Dudrio uśmiechnął się szeroko do Selene i kiwnął głową do siedzącego w pobliżu mężczyzny z bujnymi lokami i gęstą brodą oraz do kobiety o czarnych, prostych włosach, w które wplotła różowe kwiaty. Jednocześnie poczuł się wyjątkowo pewny siebie.
Podczas obiadu tak sutego, że zadowoliłby nawet największego łasucha, wszyscy byli w znakomitych humorach i radośnie rozmawiali. Giltar z błyskiem w oczach objaśniał Mortiemu cel ich podróży, starannie omijając jednak opis Klejnotu Heliosa.
Tymczasem Dudrio wdał się w dyskusję z królową i siedzącym obok niego turtorem o wyjątkowo błękitnych oczach i krótkich, brązowych włosach. Opowiadał im o życiu w jego wiosce zwanej Turowem. Nie był to co prawda zbyt pasjonujący temat, bo życie tam było spokojne i raczej nudne, ale Selene widać tęskniła do chwili ciszy i wytchnienia. Była zachwycona, gdy opisywał jej las pełen grzybów, w którym ciszę przerywają tylko odgłosy zwierząt i wiatru hulającego pomiędzy drzewami.
Na koniec obiadu Morti wstał z krzesła, uniósł wysoko kielich i rzekł:
— Chcę wznieść toast za zdrowie mojego starego przyjaciela Dudria, którego nie widziałem od czternastu lat. Tak, tak... — powiedział, widząc zdziwione spojrzenie turtora. — To już taki szmat czasu. Chcę też wznieść toast za zdrowie mojego nowego przyjaciela, Giltara! Życzę im, by odnaleźli to, czego szukają.
— Niech żyją, niech żyją! — wzniosły się okrzyki innych gości.
Dzień Dudrio kończył w szampańskim nastroju, podobnie jak cztery następne. Zupełnie nie miał ochoty opuszczać Księżycowego Miasta, ale Giltar nie mógł pozwolić na dłuższą zwłokę, z czego Dudrio bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, a jednak nie potrafił lub po prostu nie chciał przyjąć tego do wiadomości.
— Musimy ruszać, Dudrio i to jak najszybciej. Czas biegnie, a my stoimy w miejscu — powiedział Giltar, siadając piątego dnia obok Dudria na ogrodowej ławce.
— Och, Giltarze. Tutaj jest tak pięknie — westchnął z rozmarzeniem Dudrio, rozglądając się wokół, jakby chciał objąć wzrokiem wszystko, co tak bardzo pokochał. — Ludzie są tu tacy mili i wszystko budzi we mnie taki zachwyt, że nie sposób tego opisać słowami. Zaś królowa Selene to po prostu kwintesencja wszystkiego, co najlepsze i najpiękniejsze. To miasto to raj na ziemi!
— Rozumiem, Dudrio, mnie też bardzo podoba się to miejsce — przytaknął skwapliwie Giltar i westchnął głęboko. — Ale to Sagamemon jest moim królestwem i to je darzę miłością. Muszę dbać o dobro mojego ludu. Czy uważasz, że powinienem zapomnieć o tych wszystkich ludziach i jak gdyby nigdy nic osiedlić się tutaj?
— Nie, oczywiście, że nie — rzekł ponuro Dudrio. — Wiesz, boję się, że jeśli wyjadę, już nigdy tu nie wrócę, że na zawsze opuszczę to miasto — mruknął i na chwilę zamilkł, próbując jakoś zebrać się w sobie do stwierdzenia tego, co było nieuniknione; w końcu nabrał powietrza w płuca i wyrzucił to z siebie jednym zdaniem, jakby się bał, że jeśli nie zrobi tego dostatecznie szybko, straci wszelką odwagę. — Ale masz rację, nie możemy zwlekać, najlepiej jeśli jutro o świcie wyruszymy.
Giltar uśmiechnął się i wstał.
— Tak, Dudrio, wiem, że to dla ciebie trudne. Ale uwierz, że mi też nie jest łatwo, bo prócz strachu spoczywa na mnie także wyjątkowo ciężkie brzemię odpowiedzialności — powiedział ze smutkiem, który starał się ukryć pod posępnym uśmiechem. — Pójdę się przygotować…
To mówiąc, Giltar obrócił się i ruszył w stronę pałacu. Nagle Dudriowi wpadł do głowy pewien pomysł, więc szybko podbiegł do kuzyna, by podzielić się nim.
— Giltarze! A gdyby tak poprosić Mortiego o pomoc? Na pewno by się zgodził, a nam byłoby łatwiej stawić temu czoło! — powiedział z wyraźną nadzieją w głosie.
— Tak, ja też już o tym myślałem — mruknął Giltar. — Ale stwierdziłem, że nie chcę już nikogo narażać na niebezpieczeństwo. Poza tym obawiam się, że jeśli więcej osób dowie się o Klejnocie Heliosa, zapragną go mieć dla siebie…
— Morti nie jest taki! — wykrzyknął oburzony Dudrio.
— Nie mówię o Mortim! Mówię o jego ludziach, żołnierzach, których wyśle z nami!
— Przecież nie musimy od razu mówić im, po co wyruszamy! Nie będą wiedzieć, jaką moc ma Klejnot. Powie się im po prostu, że chcemy pokonać Eberharda i tyle!
— Dla ciebie wszystko jest takie proste — uśmiechnął się Giltar z politowaniem. — Dobrze Dudrio, przemyślę to jeszcze. Tymczasem wykorzystaj czas, który nam pozostał na pożegnanie się z królestwem — dodał i wszedł do pałacu.
Dudrio postanowił przed podróżą wybrać się do królewskiej, żeby porozmawiać. Sam nie wiedział, czego po tej rozmowie oczekuje, jednak czuł, że to, co mu powiedzą będzie miało dla niego ogromne znaczenie. Morti i Selene siedzieli w sali tronowej, przyjmując podarunki od władców innych królestw. Gdy zobaczyli Dudria w drzwiach, rozkazali innym wyjść i zostawić ich samych.
— Wiem, co cię sprowadza — rzekł Morti z zatroskaną miną. — Zapewne musisz wyruszyć w dalszą drogę.
— Zgadza się. Nie możemy dłużej zwlekać. I tak zabawiliśmy tu dłużej niż zamierzaliśmy — powiedział Dudrio ze smutkiem. — Tak sobie pomyślałem, że może zasięgnę u was rady. Czy coś, czym według was powinienem się kierować w podróży i o czym nie mogę zapominać?
— Prosić o radę to sprawa wielce niebezpieczna, jednakże jeszcze ryzykowniej jest jej udzielać — stwierdziła Selene. — Nie dam ci żadnej konkretnej rady, Dudrio, której zapewne się spodziewasz. Mam tylko prośbę, byś zawsze słuchał swojego serca.
Powoli zbliżał się wieczór. Dudrio ze smutkiem spoglądał na Księżycowe Miasto przez okno swojego pokoju. Gdy zaczął się pakować, usłyszał pukanie.
— Proszę, drzwi są otwarte.
Do pokoju wszedł jeden ze służących.
— Król Morti prosi szanownego pana do sali tronowej.
Dudrio niepewnie wszedł do Sali, gdzie na tronie siedział Morti, a obok niego Giltar.
— Usiądź. — Giltar wskazał mu krzesło obok siebie.
— Co się dzieje? — zapytał szeptem zdezorientowany Dudrio.
— Zaraz się dowiesz — powiedział tajemniczo Giltar.
Chwilę potem do sali weszło dwóch turtorów ubranych w zwykłe spodnie, koszule i kamizelki, co było dość nietypowe w Księżycowym Mieście, bowiem większość ludzi tutaj ubierała się na co dzień bardziej wytwornie niż jakikolwiek inny naród.
— Witamy, panie. — Turtorzy ukłonili się nisko.
— Czy poznajecie tych turtorów? — Morti wskazał na Dudria i Giltara.
— Nie, szanowny królu. Pierwszy raz mamy przyjemność — odrzekł niski turtor o czarnych, kędzierzawych włosach i okrągłej twarzy.
— Czyżbyście nie rozpoznawali waszych ofiar?
— Naszych co?! — zdziwił się wyższy z turtorów o płowej szczecinie i dużych, okrągłych oczach.
— Dobrze wiecie, jaka kara grozi złodziejom w moim mieście, a wy nie dalej jak tydzień temu ukradliście tym oto turtorom konie i prowiant — wyjaśnił Morti. Turtorzy wymienili przerażone spojrzenia i rzucili się na kolana.
— Panie, błagamy, nie karz nas za to! Chcieliśmy zaoszczędzić pieniądze, które nam dałeś. Błagamy, nie karz nas!
— Zaoszczędzić? Przecież płacę wam dobrze, jedzenia macie pod dostatkiem. Czego można chcieć więcej? Jestem pewien, że pieniądze przetraciliście w jakiejś knajpie albo grając w karty. Już ja dobrze wiem, co się w moim mieście dzieje. Zdaję sobie sprawę z niepokojącego wzrostu ilości gier hazardowych, ale nigdy bym nie przypuszczał, że posuniecie się do kradzieży! Wiele razy mówiono mi, żebym nie darzył was zbytnim zaufaniem. Postanowiłem dać wam szansę i co? Zawiedliście mnie...
— Panie! Wybacz nam! Nie wyrzucaj nas z miasta! Błagamy!
Dudrio bardzo się zdziwił. Zupełnie nie spodziewał się kiedykolwiek zobaczyć rabusiów i właściwie nie zależało mu na tym, bo prawie całkiem zapomniał o incydencie.
— Tym razem nie ukarzę was banicją, jednak od tej pory aż do końca ich misji jesteście na usługach tych oto turtorów. Będziecie słuchać ich rozkazów i pójdziecie za nimi nawet na koniec świata. Zrozumieliście? — Morti przybrał srogą minę, ale w duchu śmiał się z wyrazów twarzy zarówno Dudria, jak i owych rabusiów.
— Tak, panie, zrozumieliśmy...
— A co wy na to? — zwrócił się do swoich przyjaciół.
Dudrio spojrzał błagalnie na kuzyna, mając nadzieję, że ten zgodzi się przyjąć pomoc. Giltar wstał, obszedł dookoła klęczących turtorów i z miną specjalisty rzekł:
— Są silni, dobrze zbudowani, znają się na koniach. Przydadzą się w podróży.
— Więc postanowione. Jutro o świcie wyruszacie razem z panem Dudriem i panem Giltarem.
Z samego rana turtorzy zjedli lekkie śniadanie i wyszli przed pałac, by przygotować konie do drogi.
— Serdecznie witam szanownych panów. — Usłyszeli głos należący do jednego z turtorów, którzy mieli im towarzyszyć. Był to ten niski, czarnowłosy. — Nazywam się Telek, do usług. Państwa konie są już gotowe do wyjazdu. Pozostało tylko załadować bagaż.
— W takim razie zrób to. Tu są nasze rzeczy — powiedział bez skrupułów Giltar. Telek zabrał cztery duże tobołki i nieco zataczając się od ich ciężaru, ruszył w stronę stajni.
— Potraktowałeś go niemiło — powiedział z wyrzutem Dudrio.
— Och, Dudrio, to tylko sługa, a w dodatku złodziej — odparł Giltar, wzruszając ramionami.
— Ale to także turtor!
— Dudrio, jak ty nic nie wiesz o życiu… Taka jest kolej rzeczy: ja rozkazuję, on mi służy. Sam jestem władcą i dobrze wiem, jak obchodzić się ze służbą. Jeśli służący nie wie, co do niego należy, trzeba mu o tym przypomnieć.
— Ale czemu tak brutalnie? Wiesz przecież, że od teraz Telek jest członkiem naszej wyprawy. Powinieneś mieć do niego jakiś szacunek! — oburzył się Dudrio, a na jego policzkach pojawiły się czerwone wypieki.
— Szacunek?! — zaśmiał się kpiąco Giltar. — Jaki szacunek? To tylko służący, ma robić to, co mu rozkażę. Czyż nie mam racji?
— Mieć rację to wcale nie jest powód do dumy! Nawet stary, niedziałający zegar dwa razy na dobę ma rację! — krzyknął Dudrio, obrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę pałacu.
Postanowił po raz kolejny zwiedzić budynek, w razie gdyby miał już nigdy tu nie powrócić. Wędrował po jego korytarzach, podziwiał poszczególne pomieszczenia, aż w końcu dotarł do drzwi pokoju królowej Selene. Zapukał nieśmiało.
— Proszę. — Królowa siedziała przed lustrem i czesała włosy. — Dudrio! Miałam zamiar pożegnać was za chwilę, gdy będziecie wyjeżdżać — powiedziała, odkładając grzebień i patrząc z uśmiechem na stojącego w drzwiach turtora.
— Królowo, chciałem ci podziękować. Rozmowy z tobą wiele mnie nauczyły.
— Nikt nie może niczego nauczyć drugiej osoby. Może jej tylko pomóc w znalezieniu prawdy, wskazać ścieżkę, którą ma podążać. I choć moje wskazówki mogą ci się wydawać pokrętne i wieloznaczne, skorzystaj z nich w czasie podróży, bo przed tobą jeszcze długa droga. Tym cięższa, im bardziej będziesz niepewny siebie i swoich umiejętności. Widzę to w tobie, Dudrio. Widzę, że się obawiasz.
— Królowo, mam dość tej wyprawy, która jeszcze nawet porządnie się nie zaczęła! — wybuchnął nagle Dudrio. — Giltar wciąż powtarza, że on musi to zrobić, że to jedyna szansa na uratowanie tych ludzi, a ja jestem jego jedyną nadzieją. Ale ja nie czuję się na siłach, by wyruszać w tak długą i niebezpieczną podróż, zwłaszcza dźwigając brzemię faktu, że ktoś tak bardzo na mnie polega. Giltar nie ma żadnych podstaw, by obdarzać mnie takim zaufaniem! Jestem słaby, a przede wszystkim… — Tu Dudrio zawahał się i szepnął — A przede wszystkim jestem tchórzem…
Niespodziewanie poczuł, że nie może dłużej udawać przed Selene, a zwłaszcza przed sobą, że jest odważny, że nie obawia się niczego. Chciał wreszcie wyrzucić z siebie fakt, którego nigdy nie śmiał nazwać po imieniu. W tym momencie nie obchodziło go, co ktoś może o nim pomyśleć. Chciał raz na zawsze załatwić tę sprawę i mieć ją wreszcie z głowy. Ale chwilę potem zaczął żałować swoich słów. Żałował, że przyznał się do najgorszej z wad, jaką mógł mieć turtor i spuścił głowę, jednocześnie oblewając się rumieńcem. Zastanawiał się, dlaczego to powiedział. I wkrótce zdał sobie sprawę z tlącej się w nim nadziei, że jeśli ogłosi to wszem i wobec, będzie mógł zostać w Księżycowym Królestwie i wymigać się od wyprawy.
Nagle coś mignęło mu przed oczami. Zamrugał szybko i zauważył zwisający na srebrnym łańcuszku kryształ, mieniący się zielonym blaskiem. W tej chwili przemknęła mu przez głowę myśl o Klejnocie Heliosa, jednak szybko została wyparta przez zaciekawienie. Dudrio podniósł głowę i spojrzał pytająco na trzymającą kamień Selene.
— Dotknij go — nakazała, a w jej głosie Dudrio wyczuł dziwną niepewność.
Turtor jeszcze raz spojrzał na klejnot. Od jego wyszlifowanych ścianek odbijały się wypływające z okna promienie porannego słońca, które nieco go oślepiały. Po raz kolejny popatrzył na Selene i nieśmiało wyciągnął rękę w stronę kamienia. Dotknął go delikatnie palcem, a potem schwycił go w dłoń. Nagle poczuł dziwną falę gorąca rozlewającą się po każdym zakamarku jego ciała, jakby po długiej zabawie na śniegu wypił herbatę ze sporą dawką rumu. Chwilę potem ogarnął go dziwny spokój. Miał wrażenie, że wszystkie zmartwienia uleciały z niego, pozostawiając po sobie jedynie przyjemną błogość. Jednocześnie pamiętał o wszystkim, co go czekało, ale to już nie napawało go takim strachem, jak jeszcze chwilę wcześniej.
Zauważył, że Selene bacznie mu się przygląda, więc wypuścił kamień z rąk i choć jego wewnętrzny spokój nieco zelżał, ustępując miejsca zaintrygowaniu, nie zniknął całkowicie.
— Co poczułeś? — zapytała Selene, patrząc Dudriowi w oczy.
— Ja… poczułem się dziwnie… spokojny…
Selene uśmiechnęła się z zadowoleniem i wyciągnęła rękę z kamieniem w kierunku Dudria.
— Weź to — powiedziała łagodnie. — To Kryształ Demetrii. Jeśli będzie go używać osoba o czystym sercu, przyroda dopomoże mu.
— To chyba nie jest prezent dla mnie — rzekł Dudrio, spuszczając głowę.
— Skromność jest jednym z dowodów na to, że twoje serce niezmącone jest złem. Przyjmij ten dar, proszę. Czuję, że twoja podróż będzie bardziej niebezpieczna niż oboje przypuszczamy. Myślę, że wasza misja jest czymś więcej niż mówi Giltar, lecz nie dociekam prawdy… Chcę tylko zapewnić ci bezpieczeństwo i pomóc na tyle, na ile jestem w stanie.
Selene założyła Kryształ na szyję Dudria, a na jego policzku złożyła delikatny pocałunek.
— Niech cię wiedzie dobro twego serca, Dudrio. Tylko to może ci pomóc, a ja tylko takiej rady jestem w stanie ci udzielić.
Gdy Dudrio wyszedł z pałacu, Giltar, Telek i Bam gotowi byli już do drogi.
— Panie. — Bam ukłonił się. — Jestem Bam. Jesteśmy już przygotowani. Zabraliśmy także miecze, na wszelki wypadek. Dla panów też przygotowaliśmy. — To mówiąc, pokazał im zawinięte w czarną płachtę dwa miecze wykonane ze srebra z klingą wysadzaną rubinami. — To od królewskiej pary — powiedział, gdy Dudrio spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Najjaśniejsza królowa Selene kazała zadbać o oręż — rzekł poważnie Telek.
Nagle zza bramy wyjechał turtor na pięknym, czarnym koniu. Dudrio natychmiast poznał w nim jednego z owych turtorów, którzy rzucili się na nich w Orlim Borze.
— Jestem Varith, szanowni panowie. Z rozkazu króla Mortiego mam wam towarzyszyć w waszej podróży — powiedział, zeskakując z konia i kłaniając się.
— Co? Jeszcze jeden?! — wykrzyknął zaskoczony Giltar, spoglądając ze zdziwieniem na Dudria.
— Tak, ale ten jest wyjątkowy — usłyszeli za plecami ciepły głos Mortiego. — Najlepiej z was włada mieczem. Jest może nieco porywczy i nieokrzesany, ale w niektórych przypadkach dobrze na tym wychodzi — mówił, idąc w ich stronę i uśmiechając się do nich szeroko. U jego boku szła rozpromieniona Selene. Wszyscy turtorzy ukłonili się na ich widok.
— Tu musimy się pożegnać — stwierdził ze smutkiem w głosie Dudrio.
— Niestety... Pamiętaj, że zawsze będziesz tu mile widziany, więc wracaj jak najszybciej — powiedział Morti i przytulił Dudria, a potem uścisnął dłoń Giltarowi.
— Pamiętaj, co ci mówiłam — szepnęła Selene, całując Dudria w policzek, a potem obdarzając pocałunkiem także Giltara.
Turtorzy dosiedli koni.
— Żegnajcie. Dziękujemy za gościnę! — wykrzyknął Giltar i wszyscy wyjechali poza bramę pałacu.
Morti machał do turtorów dłonią, ale Selene stała nieruchomo, zamyślona i milcząca.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Medea dnia Wto 22:00, 18 Paź 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kociaczek
Mugol



Dołączył: 16 Paź 2005
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 17:28, 17 Paź 2005    Temat postu:

A teraz bledy :

No to napisze teraz bledy z przecinkami

Cytat:
Rzeczywiście… , Więc


Cytat:
Może , dlatego


Cytat:
Powinienem , chociaż


Cytat:
Naszych , co?!


Ale opowiadanie jest naprawde ladnie napisane tylko troche bledow i bede czekac na kolejna czesc.

Kochanie, przecinków nie stawia się zawsze przed "co", "dlaczego", "więc" etc... To zalezy od wyczucia, a w tych "błędach", które podałaś, tak naprawdę błędów nie ma.
Jupka.


Po raz kolejny wyrażę ubolewanie nad faktem, że jajko chce być mądrzejsze od kury...
Medea


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Spod pióra Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin