[Z]Historia Silvii

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 22:14, 03 Wrz 2005    Temat postu: [Z]Historia Silvii

Opowiadanie dedykowane naszej forumowej wampirzycy - Acie :)

CZĘŚĆ I - WSZYSTKO OD NOWA

Współczucie to bardzo groźny wróg. Zakrada się do twojego serca niepostrzeżenie i, zanim się obejrzysz, jesteś w tarapatach.
Ludzie uważają cię za dziwaka, no bo kto normalny przejmowałby się dzieciakiem beczącym z powodu stłuczonego kolana?
Ci, którym współczułaś, też cię unikają, bo są zawstydzeni tym, że przedtem odsłonili przed tobą swoje najintymniejsze sprawy.
Ogólnie, do bani.
Kto jak kto, ale ja dobrze wiem, o czym mówię, bo moje życie to jedno wielkie pasmo współczucia i litości dla innych. Urodziłam się jako Matka Teresa z Kalkuty świata czarodziejów.
Takie właśnie ponure rozmyślania towarzyszyły mi podczas całego mojego procesu i potem, kiedy ogłaszali wyrok.
Ale zacznijmy od początku.

***

Pochodzę z Polski, a konkretnie z Wrocławia. Urodziłam się szóstego lipca 1960 roku.
Moja rodzina jest średnio zamożna i niezbyt szlachetna; zdarzali się wśród nas charłacy, a mój ojciec to mugol.
Na chrzcie dostałam imię Silvia; tak, tak Silvia, a nie Sylwia. Niestety, matka jest okropnie pretensjonalna. Sami pomyślcie, jak to brzmi: Silvia Pawlak. Koszmar!
Miałam starszą siostrę Isabell (znów pomysł matki), którą bardzo kochałam, i dwóch nieznośnych braci Marka i Rafała; byli trojaczkami i ulubieńcami matki, ojca oraz licznych ciotek i kuzynów.
No właśnie, byli.
Cała trójka zginęła, kiedy miałam osiem lat.
Moje rodzeństwo uczyło się we francuskiej Akademii Magii Beauxbatons (poza mną wszyscy z mojej rodziny tam uczęszczali, bo przecież z Polski bliżej do Francji, niż do Anglii, ale to na razie nieważne).
W każdym razie i siostra i bracia uczyli się mugoloznawstwa.
Pewnego dnia, na szóstym roku, klasa Isabell, Marka i Rafała wybrała się do Paryża na wycieczkę pod tytułem „Największe osiągnięcia mugolskiej architektury”. Podziwiali miedzy innymi wieżę Eiffla i katedrę Notre Dame.
Tuż przed powrotem do starannie ukrytych przed niemagicznymi powozów w całą grupę wjechał pijany kierowca autobusu. Z tego co wiem, zginęło moje rodzeństwo, ich kolega z klasy i czworo mugoli.
Rodzicom starczyło zimnej krwi, żeby sprowadzić ciała swoich dzieci do Polski, załatwić formalności i zorganizować pogrzeb. Potem załamali się zupełnie. Żyli przeszłością, a mnie przestali zauważać.
Może się wydawać, że przesadzam. To przecież niemożliwe, żeby rodzice zapomnieli o swoim dziecku, no nie? Hmm… Prawda jest taka, że nigdy specjalnie za mną nie przepadali. Byłam spóźnionym „prezentem od losu”, którego nikt się już nie spodziewał.
Tak więc, chociaż oczywiście nadal karmili mnie i ubierali, straciłam ich zainteresowanie.
Dam wam teraz najlepszy przykład.
Któregoś razu przy śniadaniu postanowiłam zaryzykować i powiedziałam:
- Podajcie mi to pieprzone masło.
Dawniej, kiedy żyli Isabell, Marek i Rafał, za użycie takiego słowa zostałabym odesłana do swojego pokoju ze szlabanem na wszystkie przyjemności aż do emerytury. Ale teraz ich już nie było.
- Mówi się „proszę”, Silvio – rzekła z roztargnieniem matka, machając różdżką i posyłając maselniczkę w moim kierunku. Potem wróciła do rozmowy z ojcem. (Jeszcze jedna ciekawa obserwacja – od śmierci mojego rodzeństwa ani matka, ani ojciec nie zwrócili się do mnie „kochanie”, czy „córeczko”. Zawsze było „Silvio”.)
To chyba mówi samo za siebie, prawda?

*

Zaczęłam mój wywód od współczucia. No właśnie.
Niektórzy na moim miejscu olaliby rodziców i korzystali z uroków zupełnego braku kontroli starych. Ale nie ja.
Współczułam im, bo po śmierci ukochanych dzieci stali się zagubieni i dziecinni. Nie pamiętali o płaceniu rachunków, robieniu zakupów i wielu innych przyziemnych zajęciach. Ojciec co prawda nadal chodził do pracy, ale była to kwestia rutyny. Przez dwadzieścia lat przyzwyczaił się po prostu do wstawania o szóstej i siedzenia do szesnastej w bankowym okienku.
Tak więc ja codziennie, zamiast wychodzić z przyjaciółmi, których zresztą nie miałam zbyt wielu, siedziałam w domu i właściwie go prowadziłam. Zakupy, obiad, sprzątanie. Jak na ośmioletniego dzieciaka to chyba całkiem nieźle.
Wkrótce nawet ta garstka kolegów uznała, że jestem jakaś „stara maleńka” i dała sobie ze mną spokój.
Na ulicy zatrzymywałam się, żeby pomóc staruszce przejść przez ruchliwe skrzyżowanie; ściągałam z drzew koty, które bały się same zejść; nawet przenosiłam na trawnik ślimaki, biedronki i inne stworzenia, które zapuściły się na chodnik, żeby nie rozdeptali ich ludzie. Przez to zawsze traciłam mnóstwo czasu i nerwów, bo nie wszyscy życzyli sobie mojej pomocy (do dziś mam bliznę po pazurach kota sąsiadki).
Pewnie śmiejecie się teraz ze mnie. Chyba słusznie.
Ale to było zwyczajnie silniejsze ode mnie.

*

Jednak największa kara (a może nagroda – sama nie wiem) za moją uczynność spotkała mnie przeddzień dziewiątych urodzin.
Wracałam właśnie ze sklepu, gdzie dostałam ostatni kawałek mięsa (mówię wam, ta cholerna komuna w Polsce to było utrapienie). Przechodziłam przez niezbyt przyjazną okolicę. Zaniedbane budynki, pełno śmieci na ulicach i tak dalej.
Nagle usłyszałam cichy jęk dochodzący z ponurego zaułka. Sądziłam, że to jakiś pijak i zdrowy rozsądek mówił mi, żebym szła dalej, ale oczywiście zaraz odezwała się moja natura Siostry Miłosierdzia.
Wystawiłam głowę zza muru i zobaczyłam mężczyznę kulącego się w cieniu. Miał rany na dłoniach, którymi (dłońmi, nie ranami) starał się osłonić twarz. Z tej odległości mogłam dostrzec tylko jego dziwnie bladą skórę i czarne włosy do ramion.
Podeszłam do niego ostrożnie.
- Co się stało? Mogę panu jakoś pomóc?
Facet drgnął, a ja ze zgrozą spojrzałam na jego dłonie. To, co z daleka wydawało się zwykłymi ranami, z bliska okazało się jakimiś strasznymi poparzeniami. Wyraźnie poczułam swąd palonego ciała.
Teraz byłam już gotowa uciekać, ale niestety za późno.
- Pomóc? – wychrypiał człowiek, nie odrywając rąk od twarzy. Pociągnął nosem, jakby zapachniało mu coś smacznego. – Tak… tak, możesz…
Z zadziwiającą szybkością rzucił się do przodu i złapał mnie za ramiona. Kiedy jeden z jego nadgarstków wyszedł przy tym z cienia, rozległ się głośny syk i pojawił się na nim wielki bąbel. Mężczyzna zawył z bólu i wciągnął mnie w cień.
Dopiero teraz mu się przyjrzałam i wcale nie spodobało mi się to, co zobaczyłam. Jego twarz, również pokryta oparzeniami, była młoda i piękna. Niemal biała cera, czerwone wargi i czarne oczy pozbawione białek.
To właśnie te oczy tak mnie przeraziły. Oczy i uśmiech.
Zęby miał śnieżnobiałe i idealnie równe. Poza dwoma górnymi. To były najprawdziwsze kły, długie i ostre.
Właśnie okazałam pomocną dłoń (a jak się za chwilę okaże - raczej pomocną szyję) wampirowi.
Powinnam krzyczeć, wiem.
Jednak nie mogłam. Coś mi nie pozwalało. Później dowiedziałam się, że to była moc hipnozy, którą wampiry biegle władają.
- Śmiertelniczka… - szepnął wampir i oblizał się. – Dobrze, że się zjawiłaś. Jak widzisz, jestem słaby, bardzo słaby… to słońce mnie zabija… ledwo się tu doczołgałem… Ale świeża krew na pewno wzmocni mnie trochę… jakoś doczekam nocy. Nie bój się… nie będzie bolało… zbyt długo…
Mówiąc to, zbliżył twarz do mojej szyi. Poczułam jego gorący oddech.
- Nie… nie rób tego… - pisnęłam. W odpowiedzi roześmiał się tylko.
Wtedy się zaczęło. Nie będę opisywać tego uczucia, bo to jest niemożliwe; ból był niewyobrażalny.
I nie chodzi nawet o samo ugryzienie, to można porównać do ukłucia pszczoły, ale o moment, w którym ssał moją krew. Czułam, jakby wysysał mi przy okazji duszę.
Po chwili widziałam tylko czarne plamy. Zaczęło mi się robić zimno.
Umieram, przemknęło mi przez głowę.
Dziwne, ale nie tym najbardziej się przejęłam. Najbardziej zależało mi na tym, żeby ból wreszcie się skończył. Nieważne, w jaki sposób.
Chyba byłam zwyczajnie za młoda, żeby do końca rozumieć czym jest śmierć, i się jej bać.
W końcu zapadłam w ciemność.
Obudziło mnie bardzo dziwne uczucie.
Głód.
Ale nie taki zwyczajny, w żołądku.
Ten głód czułam całym ciałem. Wszystko – ręce, głowa, skóra, chyba nawet włosy - aż mnie bolało.
Z pewnym trudem otworzyłam oczy, uniosłam się na łokciach i stwierdziłam, że na dworze jest już ciemno, a ja siedzę na łóżku w nieznanym mi domu.
- Cieszę się, że już nie śpisz. – Miękki, przyjemny głos sprawił, że podskoczyłam.
Nade mną stał „mój” wampir i przyglądał mi się. Szybko odsunęłam się w najdalszy kąt łóżka. Byłam tak osłabiona, że nie próbowałam wstać.
Demon uśmiechnął się. Zauważyłam, że jego poparzenia trochę się wygoiły.
- Już ci to raz mówiłem, nie bój się.
- Jak niby mam się nie bać, skoro jakiś czas temu omal mnie nie zabiłeś?! – warknęłam. Niezbyt to było mądre, pyskować wampirowi, ale tak mi się jakoś wymsknęło.
Zrobił dziwną minę.
- No cóż…
Usiadł przy mnie i wyjaśnił mi wszystko.
Nazywał się Rigel i był wampirem (też mi, cholera, nowina!). Miał sto osiemdziesiąt dwa lata, a wampirem został w wieku dwudziestu trzech.
Powiedział, że mieszka w Polsce dopiero od kilku miesięcy, bo musiał uciekać z rodzinnej Austrii, gdzie odkryto jego mały sekret. Wrocławia nie znał jeszcze dobrze i dlatego często miał problemy z dotarciem do własnego mieszkania.
Wczoraj w nocy nieopatrznie zapuścił się zbyt daleko i nie zdążył wrócić do domu przed świtem. Ostatkiem sił schronił się w tamtej zacienionej uliczce, w której go znalazłam.
Moja krew wzmocniła go na tyle, że jakoś doczekał zmroku. Potem mógł już bezpiecznie wyjść i odnaleźć swoją dzielnicę, a po drodze posilić się jeszcze jakąś inną dziewczyną.
Ale najgorszą wiadomość zostawił na koniec. Okazało się, że nie zabijając mnie, uczynił mnie taką jak on. Stworzył sobie towarzyszkę!
Byłam… no właśnie, jaka? Wściekła… na pewno. Zrozpaczona… to chyba naturalne. Przerażona… też, no bo jak teraz będzie wyglądało moje życie, a raczej moja egzystencja…?
Zaczęłam okładać Rigela pięściami i krzyczeć.
- Dlaczego?! Dlaczego mi to zrobiłeś?! Trzeba już było mnie zabić!!!
On siedział spokojnie i nie próbował się osłaniać. Przyznał z pewnym zakłopotaniem, że nie wie, dlaczego mnie nie „wyssał” do końca, i jeszcze dał mi się napić swojej krwi.
- Chyba czułem się samotny – stwierdził po chwili. – A ty mi się spodobałaś, mała. Okazałaś mi troskę, kiedy tam leżałem w agonii.
- I ładnie mi się odwdzięczyłeś!
W bezsilnej złości opadłam znów na poduszki.
- Gdybym to wszystko przewidziała, to pozwoliłabym ci tam zdechnąć z głodu, pijawko – syknęłam.
- Domyślam się – przyznał uprzejmie. – Ale nie mam ci tego za złe.
- Och, serdeczne dzięki, ulżyło mi!
Musieliśmy jednak zakończyć tę błyskotliwą konwersację, bo byłam straszliwie głodna i osłabiona. Rigel wspaniałomyślnie zaproponował, że upoluje dla mnie jakiegoś śmiertelnika. Moja odpowiedź nie nadaje się do przytoczenia.
- Młode damy nie powinny używać takich słów – rzekł wampir, z rozbawieniem grożąc mi palcem. – Jeśli tak bardzo nie chcesz człowieka, to mogę przynieść ci szczura. Na razie to wystarczy, ale muszę cię ostrzec – krew zwierząt nigdy nie zaspokoi głodu tak dobrze jak ludzka.
Po kilku minutach wrócił ze szczurem, którego osobiście uśmiercił, żeby było mi łatwiej.
- Uważnie na niego popatrz, a zaraz wysuną ci się kły. Z czasem nauczysz się kontrolować zęby wedle potrzeby.
Na samą myśl o piciu krwi gryzonia, czy też kogokolwiek innego, aż mnie zemdliło, ale bolesne uczucie pustki w całym ciele było zbyt silne. Wypiłam.
A potem przez godzinę leżałam skulona na jego łóżku, trzęsąc się i rycząc w poduszkę.
Po pierwsze, to było ohydne. Po drugie, przerażał mnie fakt, że jednak zaspokoiłam głód i mój organizm czuł się zadowolony. Po trzecie, miałam wyrzuty sumienia krzywdząc niewinne stworzenie. (Ale z innej strony zawsze lepiej zabić szczura niż człowieka, prawda?... Prawda?)
Było koło północy, kiedy przypominałam sobie, że powinnam wracać do domu.
- I co ja teraz powiem rodzicom? – zapytałam retorycznie. – „Mamo, tato, musicie kupić mi na urodziny trumnę, bo nie mogę się za bardzo opalić?”
Rigel odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Wbrew sobie pomyślałam, że ma bardzo dźwięczny i melodyjny śmiech.
- To akurat jest wymysł śmiertelników; my nie sypiamy w trumnach. Jak widzisz, mam normalne łóżko. Po prostu w naszych mieszkaniach zasłony są zawsze szczelnie zaciągnięte. – Nagle spoważniał. – Jeśli chcesz, to zamieszkaj ze mną. Coś mi się zdaje, że nie tęskniłabyś zbytnio za rodzicami, a ja nauczę cię żyć od nowa.
- S-skąd wiesz o moich relacjach ze starymi… hej, czytałeś mi w myślach?!
- Troszeczkę – powiedział bez śladu skruchy.
W pierwszej chwili chciałam posłać go do diabła. Koniec końców, spaprał mi życie.
Szybko jednak doszedł do głosu mój nowy wampirzy instynkt. Czułam, że mogę mu ufać. Poza tym, jak teraz mogłabym teraz mieszkać z matką i ojcem?

Tak więc oboje poszliśmy do mojego domu.
- Myślałam, że jesteś w swoim pokoju, Silvio – stwierdziła ze zdumieniem matka, widząc mnie na progu. To rozwiało wszelkie wątpliwości, jakie jeszcze miałam.
Opowiedzieliśmy moim rodzicom całą historię. Rigel obiecał się mną opiekować.
Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że i matce i ojcu ulżyło, kiedy poinformowałam ich, że odchodzę. Szczerze mówiąc, mi też ulżyło.

*

Zaczął się nowy etap w moim życiu.
Rigel szkolił mnie w lataniu, hipnozie, czytaniu myśli, transmutacji w nietoperza i tym podobnych rzeczach. Zawsze myślałam, że wampiry przemieniają się w nietoperze tylko w kiepskich horrorach mugoli, ale okazało się, że jednak nie. No cóż, przyznaję, że to nie było takie złe; nietoperze to całkiem miłe stworzenia.
Po jakimś czasie przyzwyczaiłam się do nowego jadłospisu, chociaż konsekwentnie odmawiałam krzywdzenia ludzi. Żywiłam się tylko gryzoniami, od czasu do czasu bezpańskim kotem, kiedy głód stawał się bardzo dokuczliwy. To było straszne, wiem, ale jakoś trzeba żyć.
Nie brakowało mi też specjalnie mojego odbicia w lustrze. Kiedy jeszcze je posiadałam, patrzyła na mnie z niego (lustra) owalna, dosyć pospolita twarz, pokryta piegami, o szarych oczach i włosach koloru słomy. Krótko mówiąc, nie byłam pięknością.
Moje stosunki z Rieglem były dziwne.
Najpierw go nienawidziłam, a jednocześnie byłam od niego uzależniona – sama nigdy bym nie przeżyła jako wampir.
Potem zaczęłam doceniać jego poczucie humoru (trzeba przyznać, że miał bardzo duże), inteligencję i doskonałe maniery. W czasie swojego długiego życia zdążył dobrze poznać świat i nabrać ogłady. Miał też dużo pieniędzy; nie wiem skąd, nie interesowałam się tym.
Ostatecznie go pokochałam. Był dla mnie jak brat i ojciec w jednym; z nim jednak dogadywałam się znacznie lepiej niż kiedykolwiek z tymi prawdziwymi.
I tak minęły dwa lata.
Pewnej nocy ktoś zapukał do naszego mieszkania. Byliśmy akurat po kolacji (śniadaniu?) i mieliśmy ćwiczyć hipnozę, z którą wciąż nie radziłam sobie najlepiej.
Rigel zmarszczył nos i ostrożnie podszedł do drzwi.
- Wyczuwam śmiertelnika – mruknął podejrzliwie. (Nigdy nie mieliśmy żadnych gości poza kilkoma znajomymi wampirami; Rigel na moją prośbę nie sprowadzał do domu swoich posiłków.)
Wysunął zapobiegawczo kły i nacisnął klamkę.
Za drzwiami stał wysoki chudy mężczyzna; musiał być bardzo stary i miał długą srebrną brodę. Ubrany był w cudaczny bordowy płaszcz wyszywany złotymi gwiazdami.
Uśmiechnął się pogodnie, jakby nie zauważając naszych osłupiałych min.
- Dobry wieczór. Czy mogę wejść?
Rigel był w takim szoku, że odsunął się i wpuścił staruszka do środka. Ten bez zaproszenia usiadł na krześle i oparł łokcie na stole.
- Nazywam się Albus Dumbledore i jestem dyrektorem Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. – Widząc, że oboje milczymy, ciągnął: - Dowiedziałem się o pani hm… metamorfozie i przeprowadzce od madame Maxime, którą z kolei poinformowali pani rodzice, panno Silvio. Uznałem, że w takich okolicznościach lepiej będzie, jeśli osobiście złożę pani wizytę zamiast przysyłać list… Jakiś czas temu rozmawiałem z madame Maxime i doszliśmy do wniosku, że, wbrew rodzinnej tradycji, powinna pani zacząć naukę właśnie w Hogwarcie. Olimpia ceniła pani rodzeństwo, ale stwierdziła, że niestety nie jest przygotowana do przyjęcia pod opiekę… ee… wampira, natomiast w Hogwarcie mieliśmy już wiele ciekawych uczniów, w tym roku przyjmujemy też wilkołaka.
Tak więc, ponieważ ma pani już jedenaście lat, chcę zaprosić panią do naszej szkoły. Rok szkolny zaczyna się pierwszego września. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał:
- Ach, no i muszę panią uprzedzić, że jeśli przyjmie pani moją propozycję, będzie się pani uczyć indywidualnie. Oczywiście, w godzinach nocnych. Dostanie pani osobny pokój, żaden z uczniów nie dowie się o pani obecności. I będzie pani musiała rozstać się ze swoim przyjacielem.
Wysłuchałam tego z pewnym zaskoczeniem. Już od jakiegoś czasu zastanawiałam się, kiedy przyjdzie list z Beauxbatons i czy w ogóle przyjdzie. Bałam się, że nie będą chcieli uczyć wampira. Okazało się, że miałam rację…
Ale o Hogwarcie też słyszałam. To podobno dobra szkoła, a ten Dumbledore jest bardzo potężnym czarodziejem.
- I… chcecie mnie uczyć, mimo że jestem wampirem?
- Każdy zasługuje na szansę, panno Pawlak. Czy potrzebuje pani czasu do namysłu?
Nie, nie potrzebowałam. Chciałam się uczyć i zostać prawdziwą czarownicą, taką jak matka.
Ale co z Rigelem?
Kochałam go. Zrobił dla mnie bardzo dużo. Dawno już wybaczyłam mu to, że tak zmienił moje życie.
Spojrzałam na niego niepewnie.
Jego twarz była bez wyrazu. Wpatrywał się w podłogę z obojętną miną. Jak mam go opuścić?
On chyba usłyszał moje myśli, bo podniósł głowę. Spróbował się nawet uśmiechnąć.
- Mną się nie przejmuj, poradzę sobie. Powinnaś jechać, skoro chcesz.
- Ale…
- Widzę przecież, jak bardzo ci na tym zależy. Nie zostawaj ze mną z poczucia obowiązku, bo to nie wyjdzie na dobre nam obojgu. Będziemy się przecież widywać w wakacje.
Poczułam ogromną wdzięczność i ulgę.
Nie mogłabym jechać do Hogwartu, gdyby Rigel mi na to nie pozwolił. Więź, którą między nami stworzył dając mi swoją krew, była nierozerwalna; tylko jego zgoda umożliwiała mi przyjęcie oferty Dumbledore’a.
Wcale nie musiał się zgadzać. Zrobił to dla mnie.
- Dziękuję – szepnęłam.
Dumbledore przyglądał się nam spokojnie. Kiedy usłyszał słowa Rigela, uśmiechnął się z aprobatą.

Jeszcze tej samej nocy profesor Dumbledore zabrał mnie świstoklikiem na Pokątną.
- Nie musimy kupować książek, kociołków ani tego typu rzeczy – powiedział. – To wszystko dostaniesz na miejscu. Ale jest ci potrzebna różdżka, którą musisz wybrać osobiście, a raczej która musi wybrać ciebie.
Zapukaliśmy do drzwi bardzo niepozornego sklepu. Ollivanderowie… z tego co pamiętałam, oni wytwarzają najlepsze różdżki na świecie.
Po chwili w środku zapaliło się światełko i usłyszeliśmy:
- Idę, już idę… Nie można się wyspać… Czy to nie mogłoby poczekać do rana…?
W drzwiach pojawił się starszy mężczyzna o dziwnych bladych oczach. Na widok Dumbledore’a przestał złorzeczyć. Otworzył nam i uśmiechnął się.
- Albus Dumbledore! Coś takiego! Co cię do mnie sprowadza o tej porze, przyjacielu?
Dyrektor pokrótce przedstawił mu sprawę.
- Panna Silvia niestety nie może przebywać na świetle dziennym, więc przyprowadziłem ją teraz. Pomożesz nam?
- No cóż, dla ciebie… zgoda. – Ollivander przeniósł wzrok na mnie. – Zapraszam. Która ręka ma moc?
- Prawa.
- Dobrze, stój spokojnie, a ja przyniosę kilka różdżek.
Mężczyzna zniknął na zapleczu. Ja zostałam dokładnie zmierzona przez jego miarkę. Kiedy wrócił, miarka opadła na podłogę.
- Jesion, trzynaście cali, włókno z serca smoka; dobra do magii leczniczej.
To jednak nie była różdżka dla mnie.
– Głóg, dziesięć cali, pióro feniksa; najlepsza do zaklęć ochronnych i uroków… Czarny bez, jedenaście i jedna czwarta cala, włos z grzywy jednorożca; doskonała do transmutacji…
Próbowałam tak jeszcze kilka razy. W końcu Ollivander podał mi różdżkę z ciemnobrązowego, błyszczącego drewna. Miał przy tym bardzo dziwną minę.
- Tarnina, dwanaście cali, włókno z serca rogogona węgierskiego.
To okazało się strzałem w dziesiątkę. Byłam zadowolona, bo różdżka mi się podobała.
- Hm… - mruknął Ollivander – nie wiem, czy jest powód do radości, panienko. Tarnina to drewno dające dużą moc, ale służy niekoniecznie białej magii. Kiedyś druidzi, kapłani celtyccy, używali tarninowych różdżek do zabijania i w ogóle szkodzenia ludziom.
Dumbledore odchrząknął.
- Skoro różdżka ją wybrała, to chyba nie mamy wielkiego wyboru.
- Racja, Dumbledore – odparł tamten, wciąż świdrując mnie spojrzeniem. – Ale uważaj na siebie, młoda damo. Obawiam się, że tę różdżkę może ciągnąć do czarnej magii.
Nie całkiem wiedziałam, o co mu chodzi, więc odpowiedziałam tylko:
- Och.
Dumbledore zapłacił za różdżkę z własnej kieszeni.
- Oddasz mi kiedyś – zbył moje protesty. – Bank Gringotta jest już zamknięty, a gobliny nie są do mnie tak przyjaźnie nastawione jak pan Ollivander; na pewno nam teraz nie otworzą.
Potem dyrektor „odwiózł” mnie do domu. Uścisnął Rieglowi dłoń i położył na kredensie zgniecioną puszkę.
- To świstoklik; pierwszego września po zmroku dotknij go, a przeniesiesz się do mojego gabinetu.
Skinęłam głową i podziękowałam mu.
- W takim razie zobaczymy się za dwa tygodnie – powiedziawszy to, teleportował się.
Do świtu zostały jakieś trzy godziny. Ani ja, ani Rigel prawie się do siebie nie odzywaliśmy.
Kładąc się spać, czułam zarówno radosne podniecenie, jak i przygnębienie. Znów miałam zacząć wszystko od nowa i opuścić przyjaciela.
Jak to będzie wyglądać? Czy nauczyciele będą życzliwi, czy będą się mnie bali?
Wyczułam falę smutku płynącą od Rigela. Przez ten czas, który spędziliśmy razem, nauczyłam się odbierać jego emocje; podobnie jak on odbierał moje. Będzie mi go brakowało.

*

Pierwszy września nadszedł bardzo szybko. Jak dla mnie, za szybko.
O północy byłam spakowana. Nie miałam zbyt wielu rzeczy, więc wszystko zmieściło się do średniej wielkości walizki.
Długo staliśmy z Rigelem naprzeciwko siebie.
W końcu mocno go uściskałam.
- Kocham cię – powiedział nagle ochrypłym głosem.
- Ja ciebie też.
Wyglądał na zmieszanego. Nigdy dotąd nie rozmawialiśmy o uczuciach.
- Przyjedziesz na ferie? – zapytał.
- Wiesz, że tak.

Po dość krótkiej podróży wylądowałam na miękkim dywanie w dużym okrągłym pokoju. Mnóstwo w nim było książek, dziwnych sprzętów, a na ścianach portretów, zapewne byłych dyrektorów szkoły. Za biurkiem siedział profesor Dumbledore.
- Cieszę się, że jesteś – rzekł z uśmiechem. – Uczniowie już śpią, wobec tego zaprowadzę cię do twojego pokoju.
Szliśmy powoli, Dumbledore pozwalał mi się rozglądać i otwierać różne drzwi. Wyjaśniał mi, co gdzie jest.
- Tamtym korytarzem można dojść do wieży Ravenclawu, lepiej, żebyś się tam nie kręciła… tędy do biblioteki, poproszę panią Pince, żeby dała ci klucz, bo za dnia nie możesz z niej korzystać… te schody wiodą do wieży Gryffindoru, unikaj ich… dopóki nie poznasz zamku, nauczyciele będą po ciebie przychodzić i prowadzić cię do klas… Lekcje zaczniesz jutro w nocy o dziesiątej, do tego czasu jesteś wolna, ale postaraj się nie wychodzić z pokoju.
- Dobrze, panie profesorze.
Moja sypialnia była na samym dole. Na stoliku stała srebrna taca z karafką zawierającą czerwony płyn.
- Poprosiłem skrzaty o świeżą krew. Nie bardzo wiem, czyja ona jest i, szczerze mówiąc, raczej nie chcę wiedzieć.
Wzruszyłam ramionami.
- Jeśli tylko nie ludzka, to w porządku.
Dyrektor wręczył mi jeszcze rozkład zajęć, życzył powodzenia i wyszedł. Zostałam sama.
Rzuciłam walizkę na spore mahoniowe łoże z baldachimem i zaczęłam się rozglądać. Dość przestronny pokój urządzony, na szczęście, w ciemnych barwach bardzo mi się spodobał.
Duża szafa naprzeciw łóżka (znalazłam w niej trzy komplety szat, tiarę i rękawice ochronne), dwa krzesła i wygodny fotel. Okna zasłaniały ciemnozielone kotary. Przy oknie komoda z czterema szufladami, był w nich kociołek i inne przyrządy, a na ścianie półka z zestawem podręczników.
Zastanawiałam się, kto zapłacił za to wszystko. (Po jakimś czasie Dumbledore powiedział mi, że rodzice zobowiązali się płacić za moje rzeczy do szkoły i nawet założyli dla mnie konto w banku Gringotta, na które wpłacali trochę pieniędzy co miesiąc.)

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Vilandra dnia Wto 20:35, 11 Paź 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Nie 12:02, 04 Wrz 2005    Temat postu:

dziękuję :****.

mówiłam wam już, że uwielbiam wampirki :P? a że jeśli opowieści o nich sa osadzone w świecie potterowskim, to już w ogóle :P? eh, tak? khm. to już się nie odzywam ;).

Historię Silvii też sobie skopiowałam na komputer, a co ;). chociaż moja wizja wampirów trochę się kłóci z tą twoją (kwestia duszy :P), to jednak Sil jako wampirka radzi sobie całkiem, całkiem :P. jej przgody, historia - są ciekawe. o stylu nie będę wspominać, bo i po co ;)...

chociaż brakuje mi w jej postaci... erotyzmu. bueh, ja już jestem tak spaczona, ze trudno się dziwić, a poza tym do Sil, która została zwampirzona jako 10-letnia dziewczynka, a na dodatek pracuje dla... aha, no, tak, nie będę spojlerować, jeśli ktoś tego jeszcze nie czytał... może do niej taki seksapil nie bardzo pasuje, ale wampirzyce często w ludzkiej postaci najpierw kusiły swoim ciałem, a potem sie pożywiały... Sil jest na to zbyt dobra, w pewnym sensie, ale... ale brakuje mi u niej takiego... no, erotyzmu :P. i już ;).

zrozumieliście coś z akapitu wyżej :P? nie pisałam chyba jakoś wyjątkowo chaotycznie, nie ;)?

Atuś

No i proszę - wyszło szydło z worka. Atuś jest erotomanką... nigdy bym się nie spodziewała ;] Problem faktycznie polega na tym, że ona została przemieniona w takim wieku. Kogo mogłaby więc kusić? Tylko jakiegoś zboczeńca :] Vil.

nie :P? no, co ty :P... przeczytałabyś moje komentarze w Roxmorcie jako wampirka-rezydenta... normalnie dziwię się, że szadoł nie ma urazu xD...
szkoda, że ktoś *poniwnie patrzy oskarżycielsko na Issy* to wykasował :P...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ata dnia Nie 13:03, 04 Wrz 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ann
Wojownik Światła



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 420
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z skądś na pewno.

PostWysłany: Nie 13:01, 04 Wrz 2005    Temat postu:

Wchodzę na forum całkiem zmęczona i co widzę? Nowe opowiadanie Vilandry! <chociaż te opowiadanie znam z DK>
No, cóż i znowu mi się spodobało. Znowu przeczytałam, ale i tak nie żałuję straconego czasu na Twoje wspaniałe opowiadania.
Dlaczego akurat ona mieszka w Wrocławiu? No, doprawy trochę śmieszne...
Poza tym podobało mi się bardzo. Uwielbiam opowiadania o wampirach w Hogwarcie. Sama kiedyś takie napisałam, ale Bóg wie gdzie on jest w tej chwili...

Podoba mi się Twój styl, przyjemnie i lekko się czyta, a to się ceni. Uczucia młodej Silvii są całkiem dobrze opisane. Tak jak powinno być. Nawet polubiłam Rigiela (;. Taki fajny gość, szkoda mi go nawet.
Błędów nie zauważyłam - duży plus, nawet literówek nie było.
Czekam na drugi rozdział [ chociaż i tak przeczytałam już wszystko :P ].
Pozdrawiam,
Astreoś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Nie 15:59, 04 Wrz 2005    Temat postu:

Mnie też brakuje erotyzmu Very Happy
Nie jesteś sama, Atuś.

A co do opowiadania... podoba mi się. Najfajniejsza była scena ugryzienia - to wysysanie duszy... ech. Aż mnie szyja zabolała.

Błędów nie widziałam żadnych.

A ten wilkołak... czyżby Remus Lupin? :D


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Nie 19:58, 04 Wrz 2005    Temat postu:

Ech, no i co ja mam poradzić na ten brak erotyzmu? Przecie nie zrobię z mojej nieletniej jeszcze Slivii małej nimfomanki Mr. Green Może kiedyś napiszę o innej wampirzycy, tym razem dorosłej, to będziecie miały, co chcecie Very Happy Nel, chodzi rzecz jasna o naszego kochanego Lupina.
Dziękuję za komentarze i oczywiście... czekam na więcej.

CZĘŚĆ II – MOGĘ ZWRÓCIĆ CI ŚWIATŁO

„Samotność to piękna rzecz, ale potrzebny jest ktoś, komu można powiedzieć, że samotność to piękna rzecz.” – Balzac

Rozpoczął się rok szkolny.
Z transmutacją nie miałam większych problemów, bo nauki z Rigelem przynosiły efekty. Z tego przedmiotu dostawałam najwyższe oceny, natomiast z całej reszty byłam raczej przeciętna.
Polubiłam niemal wszystkich nauczycieli, a zwłaszcza profesor McGonagall. To byli sympatyczni ludzie; tylko profesor Binns dawał mi odczuć, jak bardzo poświęca się dla mnie organizując lekcje w nocy.
- Myślą, że skoro jestem duchem, to nie potrzebuję odpoczynku… - mruczał zawsze pod nosem. Szybko nauczyłam się nie zwracać uwagi na to gadanie.
Było mi tylko trochę smutno, że nie miałam przydziału do żadnego z domów i brakowało mi towarzystwa. Najbardziej oczywiście tęskniłam za Rigelem.
Wolny czas spędzałam włócząc się po szkolnych korytarzach i po Zakazanym Lesie.
Jedynymi uczniami, których poznałam (chodź nie miałam tego w planach), była grupa czterech chłopaków.
Muszę przyznać, że stanowili ciekawą zbieraninę – blondyn o zmęczonej twarzy, dwóch brunetów, jeden w okularach ze zmierzwioną czupryną, drugi o śniadej cerze, przystojny, ostatni chłopak gruby, z mysimi włosami i ogólnie raczej nijaki.
Którejś nocy wpadłam na nich przypadkiem na korytarzu przy kuchni.
Usłyszałam zbliżające się w moją stronę głosy, ale było już za późno, żeby się wycofać. Głosy nagle ucichły, a po chwili spod peleryny-niewidki wynurzyły się ich głowy. Mieli bardzo zaskoczone miny.
- Kim ty u licha jesteś?! – wykrztusił w końcu okularnik.
- Nazywam się Silvia Pawlak – odparłam uprzejmie. Nie chciałam ich do siebie od razu zrazić.
Kiedy minął pierwszy szok, przedstawili mi się. Ten w okularach nazywał się James Potter, przystojniak Syriusz Black, blondyn Remus Lupin, a ten nieciekawy Peter Pettigrew.
- Klan Huncwotów, postrach nauczycieli i woźnego, do twoich usług – rzekł na koniec Syriusz, dumnie wypinając przy tym pierś.
Remus przyjrzał mi się uważnie, marszcząc brwi.
- Ale ciebie nigdy nie widziałem. Nie schodzisz na posiłki, nie ma cię na lekcjach… uczysz się tu?
Skinęłam głową.
- To dlaczego…
Uśmiechnęłam się do nich czarująco, wysuwając przy tym swoje piękne kły.
- Są pewne przeszkody natury technicznej.
Cofnęli się gwałtownie. Wyglądali bardzo zabawnie z szeroko pootwieranymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.
- T-t-ty… j-jesteś…
- Masz kłopoty z wymową, Peter? – zapytałam, chowając zęby.
- Jesteś wampirem!
- Brawo! Jacy wy jesteście domyślni. Właśnie dlatego nie uczę się razem z wami. Po pierwsze, rodzice innych uczniów nie byliby chyba zachwyceni tym, że ich dzieci chodzą do klasy z wampirem. Po drugie, wystarczyłyby dwie minuty na słońcu wpadającym przez okna sal, a zamieniłabym się w żałosną kupkę popiołu. Tak więc nasz kochany dyro przyjął mnie do Hogwartu incognito. Mam osobny pokój i indywidualne zajęcia. – Widząc, że wciąż się cofają, dodałam: - Nie musicie się mnie bać, mam bardzo miękkie serce, dlatego pijam tylko zwierzęcą krew.
Chyba jakoś ich przekonałam, bo zatrzymali się.
- A… jak to się stało? Urodziłaś się taka?
Dopiero co poznałam Huncwotów i nie miałam zamiaru spowiadać się przed nimi. Zwłaszcza wspomnienie o Rigelu było dla mnie zbyt osobiste.
- Może opowiem wam kiedyś, jeśli poznamy się lepiej. A na razie do zobaczenia.
- Idziesz już? – zapytał James.
- Mam mnóstwo lekcji na jutro, a o szóstej nad ranem jestem już zbyt śpiąca, żeby cokolwiek robić.
- Śpisz w trumnie? – zainteresował się nagle Syriusz. Remus zaraz zbeształ przyjaciela, ale ja nie poczułam się urażona.
- Zaproszę was kiedyś do siebie… - Urwałam i pociągnęłam nosem. – Na waszym miejscu też bym się stąd zabierała. Czuję Filcha, jest gdzieś w pobliżu.
Odwróciłam się i odeszłam. Usłyszałam jeszcze komentarz Blacka:
- To nie fair. Nam też przydałby się taki węch, no nie chłopaki?
Do sypialni wróciłam w dobrym nastroju. Nareszcie spotkałam rówieśników. To była miła odmiana, bo nawet w Polsce, kiedy już mieszkałam z Rigelem, miałam styczność tylko z kilkusetletnimi wampirami.
Odrobiłam lekcje i o piątej mogłam iść spać.

*

W Hogwarcie czas mijał bardzo szybko.

Zanim się obejrzałam, już Rigel witał mnie w Polsce. Dwa miesiące wakacji to nie było zbyt dużo, ale musiało nam wystarczyć.
Przez ten rok kiedy mnie nie było, Rigel się zmienił. Oczywiście, nie postarzał się, ale jakby zmarniał. Schudł, garbił się trochę. Domyśliłam się, że samotność mu ciąży.
Przyglądając mu się na dwa tygodnie przed końcem wakacji, zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie zrezygnować z powrotu do Hogwartu. Rigel spojrzał jednak na mnie i pokręcił głową.
- Nie kombinuj. Czuję się świetnie, a ty wracasz do szkoły.
- Do ciężkiej cholery! – zaklęłam. – Obiecałeś nauczyć mnie blokowania myśli.
- Będą tego uczyć w Hogwarcie za kilka lat, nieprawdaż? - Uśmiechnął się. – A poza tym ja bardzo lubię czytać w twoich myślach. To ciekawa rozrywka. - Zawsze się tak ze mną droczył, bo wiedział, jak mnie to wkurzało.
- Już ja ci mogę zapewnić rozrywkę przez te dwa tygodnie – mruknęłam. – Co z ciebie w ogóle za opiekun i czarodziej?
Zrobił urażoną minę.
- Błąd, skarbie. Nie jestem żadnym czarodziejem, tylko wampirem – sprostował dobitnie. – To, że ty urodziłaś się z mocą i jednocześnie stałaś się wampirem, to czysty przypadek. - Westchnął. - Ale coś czuję, że jeśli ci nie pomogę, to nie dasz mi spokoju. Niech to diabli, co mnie podkusiło, żeby brać sobie ciebie pod opiekę?! Trzeba cię było ugryźć raz, a porządnie… Dobra, rozluźnij się, spróbuj oczyścić umysł i zaczniemy ćwiczenia.

Niestety, dwa tygodnie to zdecydowanie za mało, żeby opanować tę trudną w gruncie rzeczy sztukę.
Czytanie myśli jakoś mi szło.
Wystarczyło mocno się skupić, a mój wampirza natura robiła resztę - napływały do mnie obrazy, emocje i ubrane w słowa myśli np. „Nie lubię jej” i tym podobne.
W książce pożyczonej od profesora Dumbledore’a czytałam o legilimencji, którą posługiwali się czarodzieje. Legilimencja jest mniej precyzyjna niż czytanie myśli; można wyczytać jedynie skrawki informacji, czy emocji. Poza tym legilimencję może opanować każdy trochę zdolniejszy śmiertelnik obdarzony mocą czarodziejską, a czytanie w myślach to specjalność wampirów.
Jednak blokada umysłu przed taką penetracją to zupełnie inna sprawa.
Trzeba umieć stworzyć w swojej głowie mur, który nie pozwoli twoim myślom „uciec” i trafić do tego drugiego wampira. A najgorsze jest to, że jednocześnie musisz zachowywać się normalnie; pamiętać o oddychaniu, mruganiu oczami...
Pewnie trudno w to uwierzyć, ale ja całą energię wkładałam w utrzymanie tego muru, i zdarzało mi się przestać oddychać (musicie wiedzieć, że wampiry też potrzebują tlenu), a oczy często zaczynały mnie szczypać i łzawić.
Tak więc do Hogwartu wracałam niewiele mądrzejsza niż z niego wyjeżdżałam. Byle Dracula, gdyby się tylko trochę postarał, mógł do woli grzebać w moich myślach.
Zawsze byłam ambitna, więc strasznie mnie to irytowało.
- Nie ma innej rady, musisz ćwiczyć – stwierdził Rigel na pożegnanie. – Wyobrażaj sobie, że masz przed sobą wampira i twórz blokadę. Tylko nie uduś się przy okazji – dodał jeszcze życzliwie.
- Nie zrobię ci tej przyjemności – odparłam, uśmiechając się słodko, i uściskałam go. Lubiliśmy się tak przekomarzać; trochę jak dzieci (a co, w końcu ja byłam jeszcze dzieckiem!). Potem wzięłam do ręki świstoklik i wyruszyłam do szkoły na drugi rok nauki.

***

Nie bójcie się, nie będę mówić wam ze szczegółami o wszystkich latach spędzonych w Hogwarcie czy w Polsce na wakacjach. Zajęłoby to za dużo czasu, a ja nie mam go już wiele. Chcę opowiedzieć o najważniejszym, zanim dementorzy zrobią ze mnie warzywo.

***

W Szkole Magii i Czarodziejstwa spędziłam wiele miłych chwil, nie mogę narzekać.
Lekcje, chociaż bywały trudne i wymagały ode mnie dużo pracy, bo nie urodziłam się bynajmniej geniuszem, to były ciekawe. Cieszyłam się, że już za kilka lat będę prawdziwą czarownicą.
A może nawet ktoś wynajdzie lekarstwo na wampiryzm? Wtedy byłabym już całkiem szczęśliwa.
Moglibyśmy z Rigelem wychodzić na zewnątrz za dnia, a nie siedzieć cały ten czas w ciemnym domu i czekać na nadejście nocy. Bo to właśnie światła słonecznego brakowało mi najbardziej.

Huncwoci często wpadali do mojego pokoju. Po zmroku byli w swoim dormitorium rzadkimi gośćmi i lubili włóczyć się po zamku. Czasem, kiedy odrobiłam już prace domowe, towarzyszyłam im.
Chyba najlepiej rozumiałam się z Remusem. Pewnie dlatego, że on też był w jakiś sposób inny niż reszta; okazało się, że to on jest tym słynnym wilkołakiem, o którym wspominał mi Dumbledore.
Syriusz i James właściwie mogliby być braćmi. Mieli podobne zainteresowania, poczucie humoru i styl bycia. Tylko wyglądem się różnili, ale każdy był na swój sposób przystojny.
Petera nie pamiętam zbyt dobrze. Taki sobie cichy, nieśmiały chłopaczek pokrzywdzony przez matkę naturę. Jednak muszę przyznać, że zawsze wyczuwałam w nim nutkę fałszu. Nie można było na niego liczyć tak, jak na pozostałych chłopaków.

*

Na początku czwartej klasy cała czwórka przyszła do mnie z bardzo uroczystymi minami. Wymienili spojrzenia, po czym Syriusz wystąpił naprzód.
- Silvio, dziś jest dla ciebie bardzo ważny moment, który może zaważyć na całym twoim życiu.
Zaintrygowana, uniosłam brwi. Wzięłam ze stolika szklankę z moim obiadkiem i pociągnęłam kilka łyków; chłopcy skrzywili się, ale nie skomentowali tego. Black odchrząknął.
- Hm… tak więc, jak mówiłem, nadszedł czas, aby uhonorować cię za twoją kilkuletnią współpracę z Klanem Huncwotów. Byłaś z nami na wielu eskapadach, parę razy ostrzegłaś nas przed Filchem…
- Czytaj uratowałam wam tyłki – wpadłam mu w słowo z rozbawieniem. Syriusz to zignorował.
- …i dlatego postanowiliśmy podarować ci to. – Wyciągnął zza pazuchy coś błyszczącego i podał mi.
Z pewną podejrzliwością, której nauczyłam się przy Huncwotach, wzięłam do ręki ten przedmiot. Nie wybuchł ani nie zapalił się, kiedy go dotknęłam, więc uznałam, że jest bezpiecznie. Był przyjemnie chłodny w dotyku.
Okazało się, że trzymam w dłoni metalową odznakę o kształcie koła, srebrną, z wytłoczonym monogramem: PiHCKH.
- To skrót – wyjaśnił James, jakbym sama się nie domyśliła. – Znaczy: Przyjaciółka i Honorowy Członek Klanu Huncwotów.
Potter otarł wyimaginowaną łzę wzruszenia spod oka i teatralnie pociągnął nosem, a Remus dodał:
- Chcemy, żebyś ją nosiła.
Patrzyłam jakiś czas na plakietkę. Przyjaciółka. Poza Rigelem chyba nikt mnie tak nigdy nie nazwał.
Doznałam jakiegoś dziwnego, obcego mi dotąd, uczucia. Czułam dziwny ucisk w piersiach, a oczy zaczęły mnie szczypać.
Czyżby to było… wzruszenie?
Ja, wampir, właściwie można by powiedzieć nieśmiertelny trup, rozkleiłam się z powodu jakiegoś głupiego znaczka?! No pięknie.
Na szczęście udało mi się powstrzymać łzy, zanim skompromitowałam się w ich oczach.
Ale… wiedziałam… wiedziałam, że…
- N-nie… nie mogę, chłopaki… nie mogę tego wziąć.
Byli zdziwieni.
- Dlaczego?!
- Bo jestem wampirem.
- No i co z tego? A ja wilkołakiem i nikt nie robi z tego powodu...
- Nie rozumiesz – przerwałam Remusowi. – Jesteś wilkołakiem, ale jednak człowiekiem. Z duszą i no wiesz… takimi tam… - zaplątałam się. – Ale wampir to co innego. Rigel zawsze mi powtarzał, że „dla wampira nie ma nic gorszego i bardziej zgubnego niż przyjaźń ze śmiertelnikami”. Sądzę, że ma rację.
Spuściłam głowę. Już dawno nie czułam tak… tak intensywnie.
Po ugryzieniu Rigela moje ludzkie uczucia z czasem zaczęły zanikać.
A jednak teraz okazało się, że nie pozbyłam się całkowicie, i chyba nigdy nie pozbędę, części swojej ludzkiej natury.
Nadal współczułam wszystkim, którzy tego potrzebowali ( u mnie w sypialni pomieszkiwał nawet kot przybłęda, którego spotkałam w Zakazanym Lesie), no i czułam się samotna, i niekochana, i czasem nieakceptowana…
Wciąż za dużo było we mnie z człowieka.
Dwie natury walczyły we mnie o dominację i niszczyły mnie przy tym.
Popatrzyłam na Huncwotów. Ciągle obserwowali mnie z zaskoczeniem.
- Przykro mi, chłopaki, ale ja muszę starać się zapomnieć o swojej ludzkiej naturze. Inaczej będzie mi trudno żyć. Bądźmy po prostu zwykłymi znajomymi, dobra?
- Cóż… jak wolisz… W takim razie do zobaczenia – powiedział w końcu Rogacz.
- T-tak… ale nadal będziecie do mnie przychodzić, co?
- Jasne, jasne – mruknął Peter.
Wyszli, a ja rzuciłam się na łóżko i zaczęłam płakać.

Od tej pory nasze stosunki bardzo się ochłodziły. Chłopaki czasem do mnie zaglądali i wychodziliśmy razem na włóczęgi po korytarzach, ale to nie było już to samo. Między nami nie było tej serdeczności ani naturalności co kiedyś.
Niby sama tego chciałam, jednak wcale nie było mi z tym łatwiej.
Znowu byłam samotna... To sprawiało, że jeszcze bardziej tęskniłam za Rigelem, a Hogwart przestał być dla mnie drugim domem.

*

Piąty rok zaczął się dla mnie podobnie, jak dla wszystkich innych uczniów – nauczyciele przypominali o sumach i zapowiadali jeszcze więcej pracy.
Nie bałam się, bo nie zależało mi na najlepszych wynikach, a wierzyłam, że stać mnie na „zadowalający” z każdego przedmiotu. To mi wystarczyło.

W ciągu wakacji, po ponad dwóch latach prób, nauczyłam się w końcu skutecznie blokować swoje myśli i dlatego popadłam w chwilowy samozachwyt. Przez jakiś czas nie przeszkadzało mi nawet to, że Huncwoci się na mnie gniewają.

Niekiedy któryś z profesorów podrzucał mi „Proroka Codziennego” do poczytania. Z niego dowiedziałam się pierwszy raz o Lordzie Voldemorcie.
Byłam przerażona, kiedy czytałam o jego zamiarach i środkach, jakimi chciał osiągnąć swoje cele.
Niemal codziennie ktoś ginął. I to za co? Za to, że nie chciał przyłączyć się do jego armii albo za to, że urodził się bez mocy.
Wyobrażałam sobie ból i strach jego ofiar i nie mogłam spać.
Kiedy już zasypiałam, śniły mi się rozwalone domy i zmasakrowani ludzie.
Śmierć i zniszczenie. To powoli zaczynało opanowywać moje myśli… nie wiem, jak to wytłumaczyć. Powiedzmy, że stało się moją obsesją. Trudno mi było myśleć o czymkolwiek innym.
Jednak z jakiegoś powodu nie odbiło się to negatywnie na moich ocenach. Wtedy nie wiedziałam dlaczego.
Dowiedziałam się po jakimś czasie, kiedy było już za późno.

Rzeczywiście, na egzaminach osiągnęłam takie wyniki, jakie mnie zadowalały. Z transmutacji dostałam nawet „wybitny”. Nie zdałam co prawda z historii magii, ale w szóstej klasie i tak zamierzałam się przestać jej uczyć, więc nic straconego. Profesor Binns na pewno był szczęśliwy, że uwolniłam go od swojej osoby.

*

Kiedy tak naprawdę się zaczęło?
Najpierw byłam pewna, że dopiero w siódmej klasie. Dopiero potem okazało się, że znacznie wcześniej...
Ale do rzeczy…
Na siódmym roku pojawiły się pierwsze poważniejsze kłopoty z nauką. I nie tyle była to wina mojego lenistwa czy braku zdolności, co zachowania mojej różdżki.
W pewnych momentach wydawało mi się, że tracę nad nią kontrolę. Skutki dość prostych zaklęć, z którymi nie powinnam mieć problemów, okazywały się niezgodne z zamierzeniami.
Na transmutacji, kiedy miałam przekształcić jeden gatunek papugi w inny, uparcie wychodził mi wąż, który atakował McGonagall.
Raz na zaklęciach, zamiast wywołać miniaturową trąbę powietrzną, z różdżki wystrzelił strumień ognia i osmalił Flitwickowi brodę.
Zielarstwo też mi nie szło; kiedy na przykład zasadziłam piołun, w jakiś sposób wyrastał z niego asfodelus, roślina kojarzona głównie z czarną magią.
O eliksirach w ogóle nie warto wspominać; choćbym czytała instrukcję dwadzieścia razy, i tak wychodziła mi jakaś trucizna, która zamiast na przykład spowodować wzrost szczura eksperymentalnego, zabijała go.
Z początku profesorowie podejrzewali mnie o złośliwość. To niemożliwe, mawiała profesor McGonagall, żeby dosyć zdolna uczennica robiła takie błędy. Przez to za karę kazali mi robić dodatkowe prace domowe i zabraniali włóczęg po Zakazanym Lesie, pozbawiając mnie tym samym jednej z nielicznych rozrywek.
Ale ja wcale nie robiłam tego celowo. Po prostu działo się to wbrew mojej woli.
W końcu nauczyciele też to dostrzegli.
Rozmawiałam o tym z profesorem Dumbledore’em, jednak nawet on nie miał żadnego wyjaśnienia.
Za to mnie zaczęły krążyć po głowie słowa pana Ollivandera, o których już zapomniałam… „Obawiam się, że tę różdżkę może ciągnąć do czarnej magii.”

Tymczasem Czarny Pan coraz bardziej dążył do zdobycia władzy. Ginęło coraz więcej ludzi, coraz więcej też przystępowało to tak zwanych śmierciożerców.

Mniej więcej na dwa miesiące przed końcem roku szkolnego po raz pierwszy przyśnił mi się ten dziwny sen, który odtąd pojawiał się regularnie.
Stałam w jakimś dziwnym miejscu; to chyba była sala. Podłoga i ściany były z czarnego wypolerowanego na wysoki połysk marmuru; jedyne okno było szczelnie zasłonięte; czarne świece osadzone w wysokich kandelabrach rzucały siny, raczej mdły blask.
Nagle przede mną pojawiał się olbrzymi wąż; czarny o gładkiej lśniącej skórze i czerwonych oczach. W jakiś dziwny, mroczny sposób był piękny. Przyciągał mnie.
Zaczynał syczeć, a ja w pewnym momencie zdawałam sobie sprawę, że rozumiem, co do mnie mówi.
„Mogę zwrócić ci światło, ale w zamian chcę twojej wierności.” Już miałam odpowiedzieć, kiedy się budziłam…
Wydawało mi się zabawne, że wielki czarny wąż mówi mi o świetle, bo wyglądał raczej na stworzenie czarnomagiczne, lubujące się w mroku. Próbowałam rozszyfrować znaczenie tych słów, ale na próżno.
W miarę zbliżania się końca roku, sen powtarzał się coraz częściej.

Właśnie przez te problemy z różdżką zdałam tylko dwa owutemy – z transmutacji i eliksirów. Nie był to szczyt moich marzeń, ale po tym, co się ostatnio działo, i tak byłam zadowolona.


c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Nie 22:50, 04 Wrz 2005    Temat postu:

No, no... nieźle tu kulająca się wersja żaby w Mupetów Wzrasta napięcie i coś na prawdę zaczyna się dziać.

Mam tylko jedno pytanie, bo męczyło mnie to przez cały czas, kiedy czytałam - jak ona wygląda? To znaczy czy nadal jest małą dziewczynką, któa zatrzymała się w rozwoju fizycznym zaraz po ugryzieniu (i może wyładniała, tak jak Kirsten Dunst w "Wywiadzie z Wampirem" Very Happy ) czy normalnie dorasta?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Pon 14:09, 05 Wrz 2005    Temat postu:

wampiry sięnie rozwijają, bo nie żyją, w gruncie rzeczy ;). w Wywiadzie też nie dorastała, a wyladniałambo wampiry mogąoszukwiać zmysły;).

dlategojeuj wiek jest problemem ;).

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ann
Wojownik Światła



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 420
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z skądś na pewno.

PostWysłany: Pon 14:24, 05 Wrz 2005    Temat postu:

^^' Vil na prezydenta!!! ^^'

Właśnie ja też się zastanawiałam dlaczego wampiry nie rozwijają się ''prawidłowo'' xD , ale doszłam do wniosku, że wampiry już nie żyją i będą takie same, aż do spalenia xD biedna Silvia xD Mam nadzieje, że dasz szybko następną część [ bo na nie zabardzo już wchodzę, bo nie mam czasu == ]

Astreoś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pon 14:31, 05 Wrz 2005    Temat postu:

Czy wyładniała? Szczerze mówiąc nie zastanawiałam się nad tym. Jako że to opowiadanie jest pisane w pierwszej osobie, a Silvia nie może przeglądać się w lustrze, to nie zaznaczyłam tego nigdzie w tekście.
I faktycznie, jak pisała AtA, nie zaczęła dorastać. Zawsze była w ciele dziewięciolatki.
A dziać to się zacznie dopiero teraz, Nel :)

EDIT:Część dodałam niemal równocześnie z twoim komentarzem, Astreoś. To się nazywa telepatia ^_^ I jeśli ktoś jeszcze poprze moją kandydaturę, to wystartuję w wyborach prezydenckich.


CZĘŚĆ III – POCZĄTEK KOŃCA

Nadszedł ostatni tydzień szkoły.
To stało się w poniedziałek albo we wtorek, nie pamiętam dokładnie. Podczas lekcji zupełnie nie mogłam się skupić. Profesor McGonagall z troską stwierdziła, że wyglądam na chorą, i skróciła zajęcia; nie zadała mi nawet pracy domowej. Rozmawiała też z innymi nauczycielami i wspólnie postanowili dać mi wolny wieczór.
Nie można było przenieść mnie do skrzydła szpitalnego, bo dwóch zawodników quidditcha leczyło tam połamane kości.
Leżałam więc w swoim łóżku, starając się zwalczyć mdłości i zawroty głowy. Szkolna pielęgniarka przyniosła mi zimne kompresy na czoło, które jednak nie pomogły zbyt wiele.
- Dowiem się od skrzatów, skąd jest ta krew, którą dzisiaj ci podały – rzekła pani Pomfrey, świecąc mi różdżką w oczy. – Może jesteś uczulona na jakieś zwierzę?
- Nie wydaje mi się – jęknęłam. – Coś takiego nigdy wcześniej się nie zdarzyło, kiedy piłam krew od skrzatów. Ani w ogóle nigdy – dodałam.
Zmarszczyła brwi, westchnęła i wyszła.
- Przyjdę do ciebie za jakiś czas, sprawdzić jak się czujesz – rzuciła jeszcze w drzwiach.
- Dobrze, to ja sobie tutaj poleżę – burknęłam, ale tak, żeby nie usłyszała. Polinezja Pomfrey nie należała do grona Kółka-Entuzjastów-Ironicznego-Poczucia-Humoru-Silvii-Pawlak.
Zostałam sama. Spróbowałam zasnąć, ale bez skutku. Do tego zaczęła mnie jeszcze boleć głowa. I dzwoniło mi w uszach.
- Chodź… czekam tu… - usłyszałam nagle.
Usiadłam na łóżku i rozejrzałam się. Nikogo nie było.
Może ja mam gorączkę i halucynacje?
Mdłości ustąpiły bez zapowiedzi, przestało mi się kręcić w głowie i odzyskałam jasność umysłu, przynajmniej częściowo.
Na pewno mi się nie wydaje. To dochodzi gdzieś z zewnątrz. Coś mi podpowiadało, że z Zakazanego Lasu.
- No chodź… nie bój się…
„Nie bój się”, prychnęłam pod nosem. Pewnie! Już to kiedyś słyszałam i zaraz potem moje życie stanęło do góry nogami. Nie ma frajerów, nigdzie nie idę.
- Zostaw mnie – powiedziałam głośno, czując się trochę głupio. – Odwal się.
Ignorowałam powtarzające się wezwanie jeszcze przez kilkanaście minut. W tajemniczym głosie czuć było coraz więcej zniecierpliwienia.
Aż w końcu zaczęło dziać się ze mną coś dziwnego.
Poczułam, że tracę kontrolę nad własnym ciałem. Miałam wrażenie, że stoję z boku i przyglądam się sobie.
Moje ciało (bo już nie ja) wstało i po cichu otworzyło okno. Księżyc był zasłonięty przez chmury, więc na zewnątrz było naprawdę ciemno. Zamieniłam się w nietoperza (wbrew swej woli) i wyleciałam przez okno.
Noc była dość chłodna, wiał silny wiatr. Nietoperz, którym przypadkowo byłam, skierował się do Zakazanego Lasu.
Rozpaczliwie próbowałam coś zrobić, jakoś to zwalczyć, ale nic z tego nie wyszło. Ogarnęła mnie dziwna słabość i nie mogłam zmusić własnego ciała do posłuszeństwa.
Wylądowałam na małej polance prawie w samym środku lasu i zamieniłam się w człowieka (lub, jak kto woli, wampira).
Z początku wydawało mi się, że nikogo tam nie było. Dopiero po chwili, gdy wzrok przyzwyczaił się już do ciemności, na tle drzew wyraźnie zarysowała się czyjaś sylwetka.
- Lumos – mruknął ten ktoś. Na końcu jego różdżki zapaliło się światełko.
Wtedy zobaczyłam, kto przede mną stoi.
Czarodziej ubrany w czarną szatę był bardzo wysoki i chudy; miał płaską białą twarz i czerwone oczy.
Oczy węża z mojego snu, pomyślałam.
Wciąż nie mogłam wykonać żadnego ruchu, stałam więc tylko i bez słowa patrzyłam na zbliżającego się do mnie mężczyznę.
- Nareszcie jesteś – odezwał się do mnie. – Wybacz, że musiałem uciec się do tej lekkiej perswazji, ale zmęczyło mnie już czekanie aż się zdecydujesz tu przyjść. - Zaśmiał się cicho, jakby opowiedział jakiś dobry żart. – Obserwowałem cię już od dłuższego czasu, Silvio.
Poczułam, że mogę się już swobodnie odezwać. Trochę się go bałam, ale nie na tyle, żeby nie wykorzystać okazji.
- Kim jesteś i po co mnie wezwałeś?
- Nie wiesz, kim jestem? – zdziwił się uprzejmie.
- Skoro pytam to nie wiem – syknęłam. Pewnie już zauważyliście, że mam dość kłopotliwą skłonność do podskakiwania osobom, które mogą zrobić mi krzywdę.
On nie wydawał się jednak urażony moim zachowaniem. Był raczej rozbawiony.
- Możesz nie wiedzieć, jak wyglądam – przyznał. – Ale na pewno o mnie słyszałaś. Jestem Lord Voldemort, najpotężniejszy czarodziej tego świata. – Skłonił się lekko w moją stronę i ciągnął: - Jak mówiłem, mam cię na oku już jakiś czas. Stwierdziłem, że twoje umiejętności wampira bardzo mi się przydadzą i dlatego ściągnąłem cię tu dzisiaj.
Chcę ci zaproponować hm… nazwijmy to pracą na zlecenie.
Po ziemi chodzi mnóstwo osób, które swoim pochodzeniem, lub też – tu prychnął pogardliwie – oporami natury moralnej przeszkadzają mi w zdobyciu władzy. Chciałbym się ich pozbyć. Niestety, niektórzy z tych czarodziejów i co gorsza, ważniejszych mugoli, na przykład polityków, zdołali ukryć się przed moimi śmierciożercami. Tych ostatnich ostrzegła, nie uwierzysz, Minister Magii. Kazała swoim ludziom wtajemniczyć tych nędznych… te istoty w świat czarodziejów i pomóc im schować się za pomocą różnych zaklęć i iluzji.
Wiem jednak, że na wampiry nie działają takie sztuczki. Twój szósty zmysł, intuicja, czy jak to się tam nazywa, potrafi przeniknąć przez zasłonę każdego zaklęcia maskującego. Dlatego właśnie jesteś mi potrzebna. Będziesz wyszukiwać dla mnie konkretnych ludzi, których ci wskażę.
Chcę, żebyś przed powrotem do Polski wzięła udział w ceremonii, dzięki której staniesz się pełnoprawnym członkiem mojej grupy. To będzie w dniu zakończenia roku szkolnego, oczywiście po zmroku, na cmentarzu w Little Hangleton. Mam dla ciebie świstoklik, który zaniesie cię na miejsce.
Aha, muszę ci też powiedzieć, że rzadko się zdarza, abym osobiście zapraszał kogoś do współpracy. Zwykle robię to przez moich śmierciożerców, ale ty jesteś zbyt ważna, żebym miał zostawić cię w rękach tych głupców. – Z uśmiechem wyciągnął z kieszeni stary but. – Oto świstoklik.
Może powinnam być zaskoczona czy też przestraszona. W końcu to o Voldemorcie czytałam przez tyle czasu i to nad jego ofiarami płakałam po nocach. Coś się jednak we mnie zbuntowało i zapominałam o strachu. Ten facet był pewien zwycięstwa. Był pewien, że się zgodzę.
Czy tylko dlatego, że jestem wampirem, od razu muszę być ta zła? To nie fair.
Zamiast natychmiast posłać go do diabła, postanowiłam najpierw zaspokoić swoją ciekawość.
- A te moje kłopoty z różdżką to twoja sprawka?
- Tak. Niestety, twój umysł jest niedostępny dla legilimencji, dlatego musiałem uciec się od innego sposobu sprawdzenia, czy pasujesz do śmierciożerców. Jak wiesz, twoja różdżka jest zrobiona z tarniny, a to drewno czarnomagiczne. Wystarczyło więc kilka prostych zaklęć przyzywających i zaczęła odpowiednio reagować. Dzięki temu uzyskałem pewność.
- Ee… jakich zaklęć? Przywołujących?
Lekko potrząsnął głową.
- Nie, nie. Zaklęciem przywołującym możesz przyciągnąć do siebie jakiś przedmiot, który znajduje się w pewnej odległości.
Czary przyzywające natomiast działają trochę jak echolokacja; taka, jaką masz będąc nietoperzem. Wysyłam odpowiednie… powiedzmy wibracje, w tym wypadku nastawione na przedmioty mogące czynić zło, i czekam na odpowiedź. Te wibracje rozchodzą się coraz dalej w przestrzeni, a kiedy w końcu trafiają na szukaną rzecz, wracają do mnie; mogę się zorientować jaki to coś ma kształt, jaką wielkość i gdzie mniej więcej się znajduje. Z kolei ten przedmiot poddany działaniu moich fal, uaktywnia się i zaczyna „żyć” zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Twoja różdżka po prostu odkryła swoje predyspozycje i zapragnęła je wykorzystywać.
- Gadasz tak, jakby ta różdżka żyła.
- Bo w pewnym sensie tak jest. Każda różdżka wybiera sobie właściciela, jej skuteczność zależy od osobowości tego czarodzieja, więc można powiedzieć, że ma swoją świadomość.
- Hm… no cóż, wszystko fajnie, ale ja nie jestem zainteresowana twoją propozycją. A swojej różdżce spróbuję jakoś wybić z głowy czarną magię – uśmiechnęłam się sarkastycznie. - Radziłabym ci się stąd wynosić zanim profesor Dumbledore się zorientuje, że mnie nie ma w pokoju, i zacznie mnie szukać. Coś mi się wydaje, że nie byłby zachwycony widząc cię tu. – Znów nie mogłam sobie odmówić drobnej złośliwości, więc dodałam: - Z tego co wiem, on wciąż jest w stanie ci dołożyć.
Życzę miłej nocy.
Odwróciłam się, żeby odejść.
Nie wiem, jakim cudem udało mi się zachować zimną krew, bo w środku cała dygotałam. Dostałam przed chwilą propozycję od Lorda Voldemorta. Od tego potwora, którego znienawidziłam czytając o nim w gazetach.
Ollivander miał rację ostrzegając mnie przed moją własną różdżką.
Nagle usłyszałam coś, co kazało mi się zatrzymać.
- Mogę zwrócić ci światło. W zamian chcę tylko twojej wierności. To chyba niezbyt wysoka cena, prawda?
Znów popatrzyłam na niego.
- Zwrócić mi światło? Co to znaczy?
Westchnął z lekką irytacją.
- Silvio, jestem pewien, że stać cię na więcej. Wysil się trochę.
Powoli coś zaczęło mi świtać, ale to chyba nie było możliwe… A może…?
- Możesz sprawić, że… promienie słońca przestaną mi szkodzić…? To przecież…
- Niemożliwe? Moja droga, dla mnie prawie nie ma rzeczy niemożliwych. A już niedługo, kiedy pokonam śmierć, wcale takich nie będzie. W każdym razie tobie mogę pomóc już dziś. Wystarczy tylko przyjąć moją ofertę…
Gapiłam się na niego dość długo. On cierpliwie czekał.
Nie chciałam tego. Absolutnie. Zostać sługusem mordercy… ale tak dawno już nie widziałam dnia. Tak przecież tęskniłam za słońcem; ciepłym, jasnym. Kochałam światło dnia.
On może kłamać. A nawet jeśli nie kłamie… miałam stać się kimś takim jak on? W imię czego? Za jaką cenę?
Za cenę tego, o czym marzysz. Przecież tego chcesz…
Tak. Pewnie, że tego chcę, ale…
Nie ma „ale”. Chcesz albo nie.
Chcę? Chcę… Chcę!
I wtedy w tę moją wewnętrzną walkę włączyło się coś jeszcze.
Dziś widzę, że była to głupia, naiwna, idiotyczna… wręcz szalona myśl, ale wtedy wydawała mi się jak najbardziej odpowiednia. Jeśli zgodzę się na jego propozycję, będę mogła pomagać swoim potencjalnym ofiarom, pomyślałam. Jako wampir nie mam szans zostać aurorem, a tak mogłabym niszczyć śmierciożerców „od wewnątrz”. Mogę im wyrządzić więcej szkód niż w otwartej walce.

***
Co za kretynka, pomyślicie sobie. Racja. Święta racja.

***

- Obiecujesz, że będę mogła znów wychodzić na światło dzienne? – zapytałam go w końcu.
- Przyrzekam.
Spróbowałam odczytać jego myśli. Zobaczyłam tylko pusty biały ekran. Oklumencja. Niestety, jego umysł był dla mnie niedostępny. Ale mimo to miałam wrażenie, że mówi prawdę.
I tak właśnie, w chłodną czerwcową noc, przystałam do wielkiej rodziny śmierciożerców.
- W porządku.
Jego twarz uległa dziwnej metamorfozie; wykrzywił ją grymas, który zapewne miał być ojcowskim uśmiechem, jednak zupełnie mu nie wyszedł.
- Dziecko – rzekł cicho – zrobiłaś najlepszą rzecz w swoim życiu.
(Szczerze w to wątpię…)
Podał mi świstoklik.
- Masz. Tak go zaczarowałem, że uaktywni się dokładnie za tydzień, o jedenastej w nocy. Wystarczy, że go dotkniesz.
- No a twoja…
- To, czego pragniesz, dostaniesz już na cmentarzu.
W tym momencie w całym lesie rozległy się nawoływania. Rozpoznałam co najmniej dwóch profesorów.
- Silvio!!! – Głęboki, donośny głos Dumbledore’a.
- Pawlak, odezwij się w tej chwili! – To pewnie była McGonagall.
Odwróciłam się do Voldemorta, ale jego już nie było. Tylko w krzakach mignął mi ogon czarnego węża.
Kiedy nauczyciele mnie znaleźli, powiedziałam im, że poczułam się lepiej i chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza. Nawet Dumbledore uwierzył.
To z jego powodu miałam największe wyrzuty sumienia. Okłamywałam człowieka, który tyle dla mnie zrobił…
Ale przecież chodziło mi o dobro ludzi. Tylko dlatego się zgodziłam. Prawda?

Przez cały tydzień byłam jak w transie.
Z jednej strony nie mogłam się doczekać chwili, w której wyjdę na dwór za dnia. Z drugiej jednak strasznie bałam się tej całej inicjacji i tego, jak będzie wyglądało moje pierwsze zadanie.
Dobrze, że nie mam odbicie w lustrze, myślałam ponuro, bo nie mogłabym spojrzeć sobie w oczy.

Im bliżej było końca roku, tym większą miałam pewność, że popełniłam fatalny błąd. Ale było za późno.

Gorąco pragnęłam, aby ten semestr się nie skończył. Oczywiście, na takie rzeczy nie mamy wpływu, więc nagle znalazłam się w gabinecie Dumbledore’a, który żegnał się ze mną przed moją podróżą do Polski.
- Jesteś spakowana?
- S-spakowana? E… tak. Już do wczoraj.
- Pewnie nie możesz się doczekać powrotu do przyjaciela, co?
Uśmiechnął się do mnie serdecznie i życzliwie; tak zupełnie innym uśmiechem niż Voldemort. A mnie na ten widok serce ścisnęło się z żalu.
- Tak… Rigel czeka na mnie.
Popatrzył na mnie uważnie.
- Na pewno dobrze się już czujesz? Bo w razie czego możesz poleżeć pod opieką pani Pomfrey jeszcze kilka dni…
Zmusiłam się, żeby spojrzeć mu w oczy.
- Nie. Nic mi nie jest. Dziękuję za wszystko, dyrektorze, i do widzenia.
- To może chociaż dropsa cytrynowego na drogę?
Omal się nie rozpłakałam. Dlaczego on tak mnie dręczy tą swoją troską? Chciałam już tylko stamtąd wyjść.
- Naprawdę nie trzeba. Dziękuję.
Trzasnęłam drzwiami i szybko zbiegłam po schodach. Dopiero na korytarzu oparłam się o zimną ścianę, żeby ochłonąć.
Ledwo dowlokłam się do swojej sypialni.
Tam na łóżku leżała zapakowana walizka, a na półce groteskowo wyglądający stary but. Zegar wskazywał wpół do dwunastej. Byłam spóźniona.
Po raz ostatni ogarnęłam wzrokiem pokój. Spędziłam tu siedem lat. Będę tęsknić za tym miejscem.
Wzięłam do ręki walizkę i dotknęłam świstoklika.

Nie wiem, ile leciałam; nigdy nie byłam dobra w szacowaniu, ale to była dość długa podróż. A może tylko mi się tak zdawało, bo chciałam, żeby jak najszybciej się skończyła.
W końcu znalazłam się na cmentarzu.
Tarcza księżyca była już prawie pełna i nagle pomyślałam o Remusie. Potem o reszcie Huncwotów. Oni też by mi nie wybaczyli…
Między nagrobkami stali ludzie w czarnych pelerynach; śmierciożercy. Na mój widok zaczęli szeptać między sobą. Wyczułam ich zmieszanie i konsternację. Niektórzy wyciągnęli różdżki. Dobiegały mnie ciche, ale wyraźne szepty.
- Co to ma być?
- Czego tu szuka ten bachor?!
Jaki bachor? - pomyślałam. W końcu mam już prawie osiemnaście lat. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że ja ciągle wyglądam jak dziewięciolatka. Dla mojego ciała czas zatrzymał się przecież w momencie ugryzienia Rigela.
Stała więc przed nimi dziewczynka mierząca sto czterdzieści dwa centymetry i ważąca trzydzieści dziewięć kilo (tak, tak, wiem, że za dużo, ale mama robiła takie dobre ciasto… Nawet teraz pamiętam jego smak.). Poczułam się bardzo niepewnie. Gdzie, do diabła, jest Voldemort?! Jeśli zaraz się nie zjawi, to będę miała kłopoty. I to duże.
Podeszła do mnie jakaś postać. Zdjęła maskę. To była dziewczyna, która musiała być moją rówieśnicą – oczywiście, wyglądająca odpowiednio do wieku – miała długie czarne włosy, o jakich ja zawsze marzyłam, i opadające powieki, przez co sprawiała wrażenie sennej. Była piękna, ale taką bardzo niebezpieczną urodą; trochę jak czarna wdowa. Nie budziła zaufania.
- Zabłądziłaś, malutka? – zapytała przymilnym tonem, który aż ociekał fałszem. – Nie bój się, my ci pomożemy. – Roześmiała się nieprzyjemnie i sięgnęła do kieszeni.
Co, do cholery, ludzie mają z tym „Nie bój się”?! Zawsze mówią coś takiego, a potem robią ci krzywdę.
Dziewczyna wyjęła różdżkę.
- No, więc jak? Zgubiłaś się czy nie?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, rozległ się głos, który podziałał jak prąd elektryczny na wszystkich śmierciożerców. I na mnie też.
- Zostaw ją, Bella. Ona jest tu na moje zaproszenie.
Nazwana Bellą cofnęła się i uklęknęła przed Voldemortem, który pojawił się nagle nie wiadomo skąd.
- Wybacz, panie… nie wiedziałam. – W jej głosie pobrzmiewał autentyczny strach.
Czarodziej machnął niecierpliwie ręką.
- Dobrze już, dobrze. Możesz wstać, Bellatrix… Cieszę się, że dotrzymałaś słowa, Silvio. Ja też go dotrzymam, nie martw się – zwrócił się do mnie, a potem znów do swoich ludzi: - Teraz słuchajcie uważnie…
Jakieś dziesięć minut wyjaśniał im moją obecność. Wciąż byli zdziwieni, ale teraz i zaciekawieni. Oglądali mnie jak jakieś egzotyczne zwierzę w mugolskim zoo.
- Kiedy zostaniecie wysłani z zadaniem pozbycia się kogoś, kogo nie możemy namierzyć naszymi sposobami, będzie wam towarzyszyła Silvia. Macie słuchać jej wskazówek i traktować ją dobrze, czy to jasne? – Wśród śmierciożerców przebiegł szmer aprobaty. – Świetnie. Możecie się rozejść do domów.
Każdy z nich ukłonił się nisko i deportował. Trochę trwało zanim ostatni człowiek zniknął, ale w końcu zostaliśmy sami.
- W porządku. Teraz podejdź tu, musisz otrzymać symbol przynależności do mnie.
Zmrużyłam podejrzliwie oczy.
- Jaki symbol?
- Mroczny Znak. Jest na ramieniu każdego śmierciożercy i pozostaje tam już na zawsze. Kiedy będę cię potrzebował, dam ci znać właśnie przez niego.
Wzdrygnęłam się. Poprzednio nic nie wspominał o Mrocznym Znaku… Miałam to nosić przez całe życie? Tego nie było w umowie. Co robić?
- Dlaczego nie chciałeś, żeby twoi ludzie przyglądali się temu? – zapytałam, aby zyskać na czasie.
- Och, nie chodziło mi o sam fakt wypalenia Mrocznego Znaku, tylko o to, co nastąpi później.
- ???
- Mam dla ciebie mały prezent, zgodnie z obietnicą.
Wyciągnął w moim kierunku zaciśnięta dłoń. Gdy ją otworzył, zobaczyłam dziwny kamień zawieszony na długim łańcuszku. Klejnot przypominał bursztyn; był przejrzysty, w przyjemnym miodowym kolorze, mienił się czerwonymi refleksami. Trochę jak słońce, pomyślałam.
- To jeden z Wiecznych Kamieni – rzekł Voldemort. Widząc moją minę, uśmiechnął się. – Za tą dość banalną nazwą kryje się wielka moc. Słyszałaś o tajemniczych posągach na Wyspie Wielkanocnej?
Skinęłam potakująco głową.
- Według legendy zbudowały je istoty – wskazał palcem na niebo – nie z tej planety. One też zostawiły tamtejszym czarodziejom trzy takie kamienie. Miały służyć do uzdrawiania, chronienia mieszkańców przed klęskami żywiołowymi i tym podobnych bzdur. W jakiś sposób dwa z nich dostały się w ręce Salazara Slytherina, który po odejściu z Hogwartu zaszył się właśnie na tej wyspie. Oczywiście, mój wielki przodek był znacznie mądrzejszy od tych prymitywnych wyspiarskich szamanów, więc używał kamieni do zdobycia nowych umiejętności, jak na przykład podróże w czasie. Klejnoty przekazał swoim potomkom i tak trafiły do mnie.
Teraz jeden z nich daję tobie. Noś go, a będziesz mogła wychodzić w dzień bez szkody. Musisz tylko intensywnie myśleć o tym, że tego pragniesz; kamień wytworzy wokół ciebie coś w rodzaju tarczy ochronnej.
Nie zbadałem jeszcze do końca ich możliwości, ale być może potrafią także wyostrzyć twoje pozytywne zdolności wampira, jak czytanie w myślach czy zmysł orientacji, a całkowicie zniwelować te negatywne, jak konieczność odżywiania się krwią i brak odbicia w lustrze. Poeksperymentuj trochę z nim, a nie pożałujesz.
Popatrzyłam na kamień sceptycznie.
- Tajemniczy podarunek od kosmitów?
- Nie wiem, czy legenda jest prawdziwa, ale to nie ma wielkiego znaczenia, prawda? Liczy się to, że on działa.
- Racja – przyznałam.
- Nie masz więcej pytań? Więc chodź. Samo wypalanie znaku nie jest zbyt przyjemne, ale da się wytrzymać.
Rzeczywiście, nie miałam już pomysłu na pytanie. Nie miałam pretekstu do odsunięcie tej chwili. Nie miałam już odwrotu.
Ze ściśniętym gardłem podeszłam do niego. Serce, ignorując zasady anatomii, przeniosło się gdzieś w okolice żołądka.
- Wyciągnij lewą rękę i podwiń rękaw.
Spełniłam polecenie. On dotknął palcem wskazującym miejsca poniżej łokcia. Bolało tak, jakbym przytknęła rękę do rozpalonego kawałka metalu. Jednak szybko przeszło i ogólnie nie było tak źle. Skrzywiłam się tylko nieznacznie.
Kiedy już skończył, przyjrzałam się nowemu tatuażowi. Była to czaszka z wężem wysuwającym się spomiędzy jej szczęk; na początku cały czarny, zaraz sczerwieniał.
- Jeśli będę cię potrzebować, dotknę takiego znaku na ramieniu któregokolwiek ze śmierciożerców, a wtedy twój cię zapiecze. Teleportujesz się tutaj, na ten cmentarz. Ktoś będzie na ciebie czekał z dalszymi instrukcjami.
- Dobrze… p-panie…
- Masz nieco więcej przywilejów niż reszta. Nie musisz tak do mnie mówić ani kłaniać mi się; wystarczy, że będziesz mi okazywać szacunek.
Pochylił się nade mną i założył mi łańcuszek z Wiecznym Kamieniem.
- Tylko ukryj go pod szatą. Nie chcę, aby któryś z moich śmierciożerców go zobaczył.
- Dlaczego?
- Bo nie ufam prawie żadnemu z nich. Może w przyszłości trafi się jeszcze jakiś prawdziwie wierny sługa, ale na razie tylko Bellatrix Black i Rudolf Lestrange zasługują na moje zaufanie. No, może jest coś ciekawego w tym młodym Snape’ie, ale to jeszcze nic pewnego… Cała reszta jest przy mnie ze strachu, bądź z miłości do władzy; doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Właśnie dlatego trzymam ich na odpowiedni dystans.
Postanowiłam nie pytać, dlaczego akurat mi ufa. Jeszcze sam zacząłby się nad tym zastanawiać i doszedłby do wniosku, że popełnił błąd… Wtedy stałabym się niewygodna, a śmierciożercy bardzo sprawnie pozbywają się takich osób.
- Rozumiem – odpowiedziałam tylko.
- Możesz odejść. Ale bądź w gotowości, bo niedługo czeka cię pierwsza misja.
- Dziękuję.
Mimo wszystko skłoniłam się lekko przed nim – lepiej nie zadzierać z szefem już pierwszego dnia. Opuściłam rękaw i zastanowiłam się, jak wrócić do Polski. Świstoklika nie miałam, a głupio byłoby prosić Voldemorta o nowy. W końcu, teoretycznie przynajmniej, powinnam się już umieć teleportować.
Po raz pierwszy miałam użyć teleportacji w „warunkach polowych”, bez nadzoru nauczyciela. Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy sobie poradzę. Na taką odległość…
A jednak Voldemort miał rację co do tych kamieni. Gdy tylko pomyślałam o teleportacji, mój wisior zaczął wydzielać silne ciepło. Poczułam się pewniej; wypełniła mnie jakaś dziwna energia.
Udało się. Kilka sekund później byłam w domu.

- Dlaczego tak późno? – zapytał Rigel.
- Aa… tak jakoś zeszło - mruknęłam elokwentnie.
Uniósł brwi, ale na szczęście nie dociekał dalej.
Opowiadał mi o tym, jak spędził ten rok. Zauważyłam, że z pewnym sentymentem mówi o jakiejś Rowenie - wampirzycy, którą przedstawił mu stary przyjaciel z Austrii.
- Czy ty się przypadkiem nie zakochałeś?
- Ja? – roześmiał się. – Daj spokój.
Nie przekonał mnie, więc na wypadek powiedziałam:
- Tylko pamiętaj, że nie dam się wyrzucić z tego domu żadnej paniusi i nie będę dla niej miła już na pierwszym spotkaniu. Muszę najpierw sprawdzić, czy jest dla ciebie odpowiednia.
- A kto ci powiedział, że ją tu zaproszę? – burknął.
- Już ja swoje wiem.
- Taka mała, a taka pyskata…
- Ha, ha, ha. To ty zamknąłeś mi drogę do dorosłości, więc lepiej się przymknij.
- Och, długo jeszcze będziesz mi to wypominać?
Uśmiechnęłam się złośliwie.
- Przez całe wieki.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Vilandra dnia Wto 16:49, 06 Wrz 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Pon 15:22, 05 Wrz 2005    Temat postu:

Vil na prezydenta xD! startuj, stratuj, byle nie (mam nadzieję, ze nikogo ne urażę :P) z raienia LPRu! moja katechetka nam rozdawała ulotki jednego gościa z LPR, kandydującego do senatu xD... 14-latkom xD...

eh, a Dumbel jak zwykle o cytrynowych dropsach :P... a Sil, biedna, skusiła się na współpracę z Voldemortem, i ma... eh, lubie ją :P...

tamtego komenta pisałam na szybko, bo już lekcja się konczyła, więc zapytam się teraz:
Cytat:
Może kiedyś napiszę o innej wampirzycy, tym razem dorosłej, to będziecie miały, co chcecie
serio xD? napisz, napisz xD... wampirczyce rządzą! wampirzyce rządzą!

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Pon 20:20, 05 Wrz 2005    Temat postu:

Na prezydenta z ramienia... SLD (ostatecznie partia no nie?xDDD)

Mam tylko jedną wątpliwość. Jak on mógł jej wypalić Mroczny Znak powyżej łokcia? Przecież one były umieszczane na przedramieniu.

Mam nadzieję, że jutro dasz dalszy ciąg XDD

Pozdrawiam,
Nel


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Wto 16:47, 06 Wrz 2005    Temat postu:

Oż cholera, no pewnie, że na przedramieniu! Dzięki za zwrócenie na to uwagi, już poprawiam.
A na prezydenta to z ramienia SLD, ale tylko tego forumowego. Z ramienia LPR (też nie chcę tutaj nikogo urazić) to dziękuję, ale raczej nie ^^
AtA, co do tego ficka o wampirzycy dorosłej, to... Hm, skoro mam iść na polityka, to już zacznę się wprawiać... Tak więc nie potwierdzam, nie zaprzeczam. XD


CZĘŚĆ IV – ZANIM ZABIJESZ

Morderco, zmowa milczenia została złamana.
Każdy dzień, który spędzasz na wolności,
przybliża cię do dnia sądu.
Pamiętaj o tym!
Zanim… zabijesz…


Przed Rigelem zachowywałam się tak jak zwykle, choć cała aż gotowałam się w środku. Nie mogłam się doczekać świtu.
Dzięki Bogu (co prawda nigdy nie wierzyłam w Boga, ale przejęłam to zawołanie od matki), myślałam, że Rigel nauczył mnie jednak blokować myśli. Jakoś nie miałam ochoty, żeby przyjaciel zajrzał teraz do mojego umysłu.
W tamtej chwili zupełnie nie myślałam ani o Voldemorcie, ani o „znamieniu” na mojej ręce. Chciałam tylko wreszcie móc wyjść na zewnątrz.
Mniej więcej na pół godziny przed wschodem słońca wstałam z fotela.
- Ja się chyba przejdę. Trochę świeżego powietrza przed snem.
Rigel popatrzył na mnie jak na wariatkę.
- Oszalałaś? Niedługo zacznie świtać.
- Ee… no tak, ale…
- Ty coś kręcisz – stwierdził. – Od powrotu jesteś jakaś dziwna.
To tyle, jeśli chodzi o moje zdolności aktorskie.
- Co się z tobą dzieje? Jeśli życie ci zbrzydło i chcesz zamienić się w kupkę popiołu, to trzeba było powiedzieć; chociaż bym się z tobą pożegnał.
- Nie żartuj, nie zamierzam popełnić samobójstwa. Ja tylko…
Wampir podszedł do mnie i chwycił mnie za lewą rękę. Ten to ma wyczucie… Mroczny Znak, który wciąż jeszcze trochę mnie piekł, zabolał mocniej pod wpływem jego uścisku. Skrzywiłam się lekko, co nie uszło jego uwadze.
- Coś tam masz?
Zanim zdążyłam zareagować, podwinął mój rękaw. Dość długo wpatrywał się w milczeniu w czaszkę z wężem.
- Powiedz mi, że to nie to, co myślę – wykrztusił w końcu.
Zaskoczył mnie. Nie sądziłam, że wygląd znaku cokolwiek mu powie; przecież to była Polska, a nie Anglia.
- A co myślisz? – zapytałam.
- Co myślę?! – wybuchnął. – To jest Mroczny Znak, symbol wypalany każdemu śmierciożercy; a śmierciożerca to sługa Lorda Voldemorta. Skoro masz go na ramieniu to znaczy, że miałaś z nimi kontakt, oto co myślę!!!
- Wiesz, kim jest Voldemort?
- Oczywiście, że tak! W Europie chyba wszystkie magiczne istoty, także wampiry, już o nim wiedzą! A ty myślałaś, że co? Że wiadomość o takim czarnoksiężniku nie wydostanie się poza Anglię?
- Ee…
- Nie odpowiadaj. Powiedz mi lepiej, czy należysz do n i c h?
Poczułam złość. Jakim prawem wtrącał się do mojego życia? Mój ojciec, czy jak?
- A nawet jeśli, to co?
Spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie. Odezwał się ochrypłym, nieswoim głosem:
- Nic. Po prostu jesteś ostatnią osobą, po której spodziewałbym się przystania do tych morderców.
Teraz już przegiął.
- Kto to mówi?! Przecież sam mordujesz przypadkowe osoby tylko po to, żeby móc się najeść! I najwyraźniej nie widzisz w tym nic złego.
Tym razem poczułam, że to ja przesadziłam. Szarpnął się, jakby dostał w twarz. Było za późno, żeby cofnąć te słowa, postanowiłam więc zachowywać się tak, jakbym ich nie żałowała.
Popatrzyłam na niego wojowniczo, ale on odwrócił się do mnie plecami.
- Skąd możesz wiedzieć, co ja czuję zabijając tych ludzi?
- Nigdy nie pokazałeś choćby odrobiny wyrzutów sumienia.
- To, że czegoś nie widać, nie znaczy, że tego nie ma – warknął filozoficznie. – Nie muszę ci się spowiadać ze wszystkich myśli, czy dręczących mnie koszmarów.
- A ja tobie tym bardziej.
- Świetnie!
- Świetnie!
Nie widziałam jego twarzy, ale czułam, że doprowadziłam go do ostateczności.
Żeby się uspokoić, spojrzałam w okno. Przez milimetrową szparkę między zasłonami wpadała nieśmiało pierwsza wiązka światła.
Wstał dzień. Czas się przekonać, czy podarunek od mojego nowego szefa jest coś wart.
- Wychodzę – powiedziałam już trochę łagodniej.
- Rób jak uważasz. – Wzruszył ramionami. – Powiem ci tylko jeszcze jedno: zabijam tych wszystkich ludzi po to, aby przeżyć, wcale mnie to nie bawi. Śmierciożercy natomiast robią to głównie dla przyjemności; i właśnie dlatego jestem lepszy od każdego z nich.
Nie odezwałam się, więc wysyczał na pożegnanie „Miłego opalania” i wyszedł z salonu trzaskając drzwiami. Pewnie teraz będzie chodził po swojej sypialni w tę i z powrotem i nie będzie mógł zasnąć.
Do diabła z nim. Zajmę się sobą. Znów poczułam dreszczyk emocji. Oczywiście, nie zamierzałam od razu wyskakiwać na zewnątrz. Może jestem narwana, ale nie głupia. Najpierw mały eksperyment, bo wcale nie spieszy mi się do samobójstwa.
Skupiłam się na moim „zadaniu”. Wydawało mi się, że kamień na mojej szyi rozbłysnął lekko, ale to mogło być złudzenie.
Ja chcę słońca… chcę światła dnia…
Powtarzałam to jak mantrę przez jakiś czas. Potem podeszłam do okna i uchyliłam nieznacznie zasłonę. Zmrużyłam oczy, bo przez tyle lat odwykły od niesztucznego światła. Wolno, ostrożnie wystawiłam rękę i wsunęłam ją w jasną smugę.
Nic się nie stało. Moja dłoń nie zamieniał się w kawałek grillowanego mięsa. Poczułam tylko przyjemne ciepło, tak jak za dawnych czasów.
Zaczęłam płakać i śmiać się na przemian. Dotrzymał słowa. Jestem wolna!
Z myślą o Rigelu na powrót zasunęłam kotary i wybiegłam na dwór. Było bardzo wcześnie, więc nie było tam prawie nikogo. Tylko staruszka z psem, ale ona nie zwracała na mnie uwagi.
Kilka godzin biegałam po naszym osiedlu. Kręciłam się w kółko w twarzą skierowaną ku niebu, uśmiechałam się sama do siebie i chłonęłam złoty blask promieni słonecznych.
Potem, zmęczona, położyłam się na trawie i zasnęłam.

Kiedy wróciłam, zaczynało się już ściemniać.
Rigel siedział za stołem i gapił się na jakiś punkt w ścianie.
- A, to ty – mruknął na mój widok.
Zauważyłam, że wciąż jest zły, ale chyba ulżyło mu, że jednak żyję.
Nie za bardzo wiedziałam, co mu odpowiedzieć na takie urocze powitanie. „Tak, to ja”? Skinęłam tylko głową.
Jednak cały ten dzień (właśnie – dzień, a nie noc!), który spędziłam na zewnątrz, przemienił mnie. Zrobiłam coś, o czym jeszcze wczoraj nawet bym nie pomyślała: pierwsza wyciągnęłam rękę na zgodę.
- Przepraszam. Nie chciałam tego powiedzieć.
Spojrzał na mnie tymi swoimi czarnymi oczami bez białek. Jego spojrzenie zawsze przerażało mnie w równym stopniu, co fascynowało.
- Nie chrzań. Ty zawsze mówisz dokładnie to, co chcesz powiedzieć. Ale przyjmuję przeprosiny.
- Naprawdę? – zapytałam z lekkim zaskoczeniem. – Byłam pewna, że każesz mi się wynosić do Voldemorta.
Zdobył się na krzywy uśmiech.
- Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz. A teraz wytłumacz mi, jakim cudem słońce cię nie spopieliło.

Rigel starał się zachowywać tak, jak gdyby nigdy nic. Stwierdził, że nie będzie ingerował w moje życie.
Tylko gdy wyjawiłam mu drugi powód swojego przystąpienia do śmierciożerców, nie wytrzymał.
- Dziewczyno! Ty naprawdę myślisz, że zdołasz im zaszkodzić? Voldemort to potężny czarodziej, który w dodatku dysponuje armią ludzi, a ty wierzysz, że…- Potrząsnął z niedowierzaniem głową. – Jesteś głupią i zarozumiałą gówniarą, ot co. Wiedziałem, że ta twoja dziwna słabość do śmiertelników kiedyś cię zgubi. Znalazła się bohaterka! Skończysz w Azkabanie.
- Rigel, daj spokój. Mógłbyś choć raz we mnie uwierzyć. Ja chcę pomóc, a tylko w ten sposób mogę to zrobić.
- Jak sobie to wyobrażasz?
- Normalnie. Kiedy dostanę polecenie wyśledzenia kogoś, będę udawać, że jest w innymi miejscu niż w rzeczywistości. Śmierciożercy polecą tego kogoś szukać, a ja go ostrzegę.
- Myślisz, że to się sprawdzi na dłuższą metę? Zdołasz w nieskończoność oszukiwać Voldemorta? – Spojrzał na mnie z politowaniem. – Pozwól, że powtórzę: głupia, zarozumiała gówniara.

Przez jakieś trzy tygodnie był spokój. Cieszyłam się na nowo przebywaniem na dworze za dnia i prawie zapomniałam, dlaczego tak jest.
Szybko jednak zostałam sprowadzona do rzeczywistości.
Któregoś wieczoru wróciłam właśnie z całodziennej włóczęgi po parku, kiedy poczułam ostry ból w ramieniu. Lewym ramieniu. Z przerażeniem podwinęłam rękaw. Czaszka była teraz czarna jak węgiel.
Rigel zauważył, że ociągam się przy drzwiach.
– Co się stało?
Bez słowa pokazałam mu rękę. Patrzył przez chwilę.
- Nie mów tego.
- Czego? – zapytał ze zdziwieniem.
- Tego, co chcesz powiedzieć.
- ???
- „A nie mówiłem?”.
- Wcale nie zamierzałem tego… A zresztą, co mi tam… A nie mówiłem?
- Prosiłam przecież.
- Należało ci się. Ale teraz już idź. Musisz ocalić jakąś niewinną duszę.
Uśmiechnął się, ale poznałam, że jest bardzo zdenerwowany.

Pojawiłam się na cmentarzu. Kilka nagrobków ode mnie stało dwóch mężczyzn w czarnych płaszczach.
Jeden był wysokim platynowym blondynem; musiał skończyć szkołę równolegle ze mną albo tylko kilka lat wcześniej. Drugi dość niski pulchny szatyn; miał około czterdziestki.
Ten starszy ruszył w moją stronę pierwszy, a za nim młodszy. Obaj patrzyli na mnie nieufnie.
- Pawlak? – spytał gburowato młodszy; mówił z pretensjonalnym akcentem.
Nasrożyłam się. Z tego co wiem, podlegam bezpośrednio Voldemortowi, i nie będzie mnie rozstawiał po kątach żaden szeregowy śmierciożerca.
Uniosłam górną wargę i wysunęłam kły. Wywołało to pożądany efekt - obaj cofnęli się lekko, a starszy zadrżał.
- A wy jak się nazywacie? – Starałam się, żeby zabrzmiało to ostro.
Widziałam, że dosłownie ich roznosi. Byli wściekli, że dziewięciolatka, za jaką mnie uważali, warczy na nich, a oni nic nie mogą z nią zrobić.
Blondyn zdołał się opanować na tyle, żeby mi odpowiedzieć:
- Jestem Lucjusz Malfoy, a to Trawers. Mamy zadanie.
Przełknęłam nerwowo ślinę, mając nadzieję, że nic po mnie nie widać.
- Jakie? Kogo mam znaleźć?
Starszy wyciągnął fotografię. Musieli ją jakoś wyciągnąć z kroniki szkolnej Hogwartu.
Było na niej dwoje nastolatków. Średniego wzrostu brunetka z piwnymi oczami i wysoki chłopak z lekko rudawymi włosami i czarnymi oczami. Oboje wyglądali na nieco przestraszonych naszym widokiem; kręcili się niespokojnie i zerkali na nas.
Mam pomóc ich zamordować, pomyślałam.
- To Marlena i Tom McKinnonowie; mieszkają gdzieś w Londynie, tyle mogę ci powiedzieć. Według naszych wiadomości należą do Zakonu Feniksa.
- Co to jest Zakon Feniksa?
Malfoy przewrócił oczami.
- Organizacja założona przez Dumbledore’a, żeby z nami walczyć. Nie interesuj się, ty masz tylko ich znaleźć.
Dobra, dość tego.
- Słuchaj, przyjemniaczku, nie jestem tu dla zabawy. Polecenia przyjmuję od Czarnego Pana, tacy jak ty jedynie je przekazują.
Rozmawiałam trochę z panem. Z tego co wiem, nie zależy mu specjalnie na twoim życiu, więc uważaj, bo nie jadłam jeszcze kolacji. – Jeszcze raz zaprezentowałam swoje zęby.
Lucjusz pobladł.
- Grozisz mi? – wykrztusił, siląc się na spokój.
- Zgadza się. A teraz się przymknij i daj mi się skupić. – Wciągnęłam rękę w kierunku Trawersa. – Zdjęcie poproszę.
Wręczył mi je, a ja zamknęłam oczy.
Przeszukiwałam w myślach całe miasto, usiłując zlokalizować tych dwoje z fotografii. Słyszałam, że w świecie mugoli w podobny sposób działają tak zwani jasnowidze; z tą różnicą, że wampiry naprawdę mają takie zdolności, a ci drudzy to zwykli oszuści.
Widziałam w głowie setki twarzy zmieniających się błyskawicznie. Dzieci i dorośli, mężczyzny i kobiety, czarodzieje i mugole.
Znalazłam. Niewielki dom na Burton Street. Byli tam oni, dwie inne kobiety i mężczyzna; pewnie ich rodzice. I… do diabła, dziewczyna była w ciąży. Niech to szlag!
Cholera, co by tu zrobić, żeby ich uratować…?
Muszę też myśleć o własnej skórze. Jeśli zawalę pierwszą misję i powiem, że nie umiem ich znaleźć, stracę zaufanie Voldemorta. Trzeba było zrobić coś innego.
Dobra. Zaprowadzę śmierciożerców na miejsce, a potem ich obu zabiję. Voldemortowi powiem, że zginęli w walce z aurorami, którzy akurat tam byli.
Wiem, że zawsze sobie obiecywałam nie zabijać nikogo, ale tym razem nie było innego sposobu. Lepiej tych dwóch niż McKinnonów i ich rodzinę…
- Burton Street numer pięć – rzekłam, otwierając oczy.
Malfoy i Trawers wymienili spojrzenia. „Niezła jest”, zdawał się mówić wzrok tego drugiego. Jednak bynajmniej nie był to wzrok pełen uznania. Co najwyżej zazdrosnej niechęci.
Malfoy odezwał się do kolegi:
- Czekajcie tu, ja sprowadzę pana. – Deportował się, zanim dobrze dotarły do mnie jego słowa.
Osłupiałam. Tego nie było w moim planie.
- Że co? – naskoczyłam na Trawersa. - Po jakie licho chcecie go fatygować? To tylko dwoje młodych ludzi.
- Pan powiedział, że mam go powiadomić. Zamierza osobiście przekonać się o twojej skuteczności – mruknął mężczyzna.
Nie przewidziałam tego. Mogłam się domyślić, że za pierwszym razem będzie chciał mnie sprawdzić. I co teraz?
Kilka sekund później zjawili się Voldemort z Lucjuszem. Ten pierwszy uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Wiedziałem, że mogę na tobie polegać. Ruszajmy.

Aportowaliśmy się na Burton Street. Na szczęście o tej porze ulica była już pusta.
Dalej wszystko potoczyło się jak w jakimś koszmarze.
Lucjusz cisnął w drzwi zaklęciem. Wyleciały z zawiasów. Wpadliśmy do salonu.
Cała piątka (a raczej szóstka, licząc dziecko kobiety) siedziała w fotelach. Odwrócili głowy w naszą stronę. Zanim tam weszliśmy, musieli rozmawiać o czymś przyjemnym, bo zastygli z uśmiechami na twarzach.
Jednak uśmiech szybko zniknął, zastąpiony przez grymas przerażenia. Próbowali sięgnąć po różdżki, ale Malfoy szybko przywołał je do siebie zaklęciem. Byli teraz bezbronni.
Trawers i Malfoy byli w swoim żywiole. Używali Cruciatusa i innych czarów mogących wyrządzić krzywdę. Dywan zaczął nasiąkać krwią. W pewnym momencie pojawił się jeszcze jeden śmierciożerca, który dołączył do „zabawy”.
Voldemort i ja staliśmy z boku. Czarny Pan miał minę, którą można uznać za dobrotliwą.
- Czasem trzeba im dać się wyszaleć – stwierdził, jak jakaś upiorna parodia Świętego Mikołaja.
Ja natomiast byłam zrozpaczona. Patrzyłam, jak umierają, i nic nie mogłam na to poradzić. Rigel miał rację. Co ja sobie wyobrażałam? Że sama wykiwam tak świetnie zorganizowaną machinę wojenną? IDIOTKA!!!
Muszę stąd wyjść! I to natychmiast!
- Spełniłam zadanie. Mogę odejść? – zapytałam ze znudzoną miną.
- Och, nie! – Voldemort klasnął w dłonie. – Chyba nie chcesz przegapić takiej dobrej zabawy, co? Mam dla ciebie nagrodę. – Wskazał palcem na kulącą się w rogu Marlenę. – Możesz dokończyć dzieła. Odstąpię ci tą przyjemność, zasłużyłaś.
NIE!!! Tylko nie to!!!
- Dziękuję – rzekłam chłodno. – Ale nie śmiem ci jej odbierać. Poza tym jestem zmęczona, chciałabym się położyć.
- Nalegam – powiedział, a w jego głosie zabrzmiała ostrzegawcza nuta.
Wtedy zrozumiałam - to była dalsza część sprawdzianu. Przeklęty drań!
Spojrzałam na dziewczynę. Jej bliscy już byli martwi, tylko jej śmierciożercy nie tknęli; widocznie czuli, że trzeba zostawić coś dla pana.
Marlena powoli podniosła głowę i popatrzyła mi w oczy. Już wiedziała. Odczytałam jej myśli.
„O Boże, Tom… rodzice… ona mnie zabije… moje dziecko… ja chcę żyć…”
- Jakiś problem? – zapytał Czarny Pan.
Przełknęłam ślinę i wyciągnęłam różdżkę.
- Żadnego – odparłam. – Avada kedavra!

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Wto 18:03, 06 Wrz 2005    Temat postu:

hyh... a czemu nie od razu "jestem za, a nawet przeciw" :P?

historia Sil się rozwija :P... wampirek sobie żyje (ah, móc przebywać na słońcu...), a raczej egzystuje, bo wampirki z nazwy są "nieumarłymi", ale i nie żywymi, musiał zabić, ale co to za cena :P.. khm, no, dobra, a tak na serio, to historia Sil podobała mi się i będzie mi sie podobać i nei wiem, po co pisże tego komenta :P.

chyba tylko po to, zeby napisać, że czekam z utęsknieniem na historię o dorosłej, seksownej wampirzycy, kuszącej biednych facetów i wysysajacyej ich... krew, oczywiście :P.

heh, a w ogóle, to dziś przez całą technikę i wychowawczą rysowałam wampirki w brudnopisie xD...

Atuś


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Wto 20:19, 06 Wrz 2005    Temat postu:

Łeeee... a ja myślałam, że ona ją ugryzie i wypije krew. A stara 'Avada kedavra' jest taka... pospolita ;>

Ale akcja się rozija i podoba mi się coraz bardziej. A najbardziej zachwyca mnie fakt, że codziennie wklejasz nową część.

Pozdrawiam,
Cora


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Triss
Ningyo



Dołączył: 30 Sie 2005
Posty: 119
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze Słońca

PostWysłany: Wto 20:33, 06 Wrz 2005    Temat postu:

O.
Miło wiedzieć, że to opowiadanie jest tu zamieszczone :0 Oczywiście czytałam je do końca już wcześniej, ale szczerze mówiąc nie pamiętam zakończenia. Teraz będęmiała sobie okazję przypomnieć ;) Ten Fan Fick jest genialny. Czytałam go jak zauroczona. Eh... Mam nadzieję, że nie będę miała takiego głodu jak wcześniej ;)
Powodzenia w...
wklejaniu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Czw 20:59, 15 Wrz 2005    Temat postu:

Rany, nie dość, że erotomanki, to jeszcze krwiożercze ;] Nel, Silvia z zasady nie gryzie ludzi. Skoro Voldemort nie kazał jej tego zrobić, to zabiła Marlenę w najmniej brutalny sposób, jeśli tak można to określić.

CZĘŚĆ V – NAJWAŻNIEJSZY (?) SŁUGA

„Cóż rzeknie SUMIENIE, ów cień,
Co wyrósł na mej drodze?” – Chamberlain, Pharronida


Kiedy dziewczyna była już martwa, ziewnęłam szeroko.
- Czy teraz mogę wracać do Polski? Takie wyszukiwanie ludzi męczy, naprawdę muszę się przespać.
Voldemort skinął głową. Wiedziałam, że zdałam test.
- Odpocznij. Musisz być w formie, bo niedługo znów będziesz mi potrzebna.
Dostrzegłam przez okno, że w kierunku domu biegną ludzie. Jednego z nich poznałam natychmiast, chociaż nie widzieliśmy się dość długo, bo w siódmej klasie Huncwoci nie odwiedzili mnie ani razu. To był James Potter. Towarzyszyli mu ruda dziewczyna, blondynka, szatyn i starszy mężczyzna o nieco strasznym wyglądzie (później dowiedziałam się, że nazywał się Alastor Moody). Pewnie byli przyjaciółmi tamtych i jakoś dowiedzieli się o napadzie.
Deportowałam się szybko, żeby James mnie nie zobaczył.

Rigel czekał w salonie. Nic nie musiałam mówić; spojrzał na mnie i już wiedział.
Podszedł do mnie, bez słowa wziął na ręce. Nie miałam siły protestować. Zaniósł mnie do mojego pokoju i położył do łóżka. Siedział ze mną dopóki nie zasnęłam. To właściwie nie był sen, tylko niespokojna drzemka, wciąż przerywana przez koszmarne sny, po których się budziłam.

Nawet nie będę próbowała opisać tego, co się ze mną działo. Miałam gorączkę, dreszcze i kłopoty z oddychaniem. Było mi zimno i gorąco na przemian.
Wyglądało to na objawy ciężkiej odmiany grypy, ale w rzeczywistości było znacznie gorzej, bo do tego wszystkiego dochodziło jeszcze to, co działo się w mojej głowie.
Cały czas miałam i c h przed oczami. Wydawali się zaskoczeni moim wyglądem; myśleli pewnie, że jestem dzieckiem. A przynajmniej dopóki mogli myśleć o czymkolwiek, bo po chwili ich twarze wyrażały już tylko zwierzęcy strach i rozpacz. To był okropny widok.
Pozwoliłam ich zabić. Marlenę zabiłam osobiście.
Nie miałaś wyjścia; Voldemort był z nami. Musiałaś to zrobić. Inaczej sama byś zginęła.
Więc trzeba było zginąć, do diabła! Miałam ich chronić, a nie zabijać! Właśnie po to przystałam do śmierciożerców.
Tak…? A nie przypadkiem dlatego, żeby móc żyć choć trochę normalniej… żeby móc żyć w d z i e ń ? Przestań wreszcie udawać. Wmawiałaś sobie tylko, że będziesz ratować tych ludzi, żeby uspokoić sumienie. Tak naprawdę wcale ci o to nie chodziło. Nawet twoja różdżka jest z drewna czarnomagicznego. Jak myślisz, dlaczego Voldemort się tobą zainteresował? Pasujesz do śmierciożerców… j e s t e ś taka jak oni. Nie walcz z tym. Nie wygrasz.
Nie, nie jestem!!! Wcale do nich nie pasuję!!!
Mogłam to sobie powtarzać do woli, jednak fakty przemawiały za czym innym. Moja różdżka, Voldemort… Przecież ja już od dawna jestem morderczynią. Odkąd zjadłam swój pierwszy posiłek jako wampir. I nie ma większego znaczenia, czy dotąd zabijałam ludzi, czy zwierzęta. Z a b i j a ł a m.

*

Kolejnych misji nie pamiętam zbyt dokładnie. Było ich za dużo. Mieszanina ludzkich twarzy. Krzyki, strach, krew, ból, łzy, śmierć. Teraz zlewają się w jedno.

To głównie Malfoy był moim partnerem podczas zadań. Z tego co wiem, reszta śmierciożerców unikała mnie jak ognia. Pewnie Trawers naopowiadał im o mnie strasznych rzeczy. Nie szkodzi.
Możecie w to wierzyć albo nie, ale zdaje mi się, że Lucjusz w jakiś przewrotny sposób mnie polubił. Ja jego zresztą też. Oboje byliśmy ludźmi chorymi. Na własne życzenie wpakowaliśmy się w to wszystko.
Nie, nie będę go bronić. Jemu zabijanie - zwłaszcza mugoli i szlam - sprawiało przyjemność, czego nie można powiedzieć o mnie. Był… jest parszywym sukinsynem, wręcz nieprzyzwoicie chciwym i wyrachowanym, i nic tego nie zmieni.
A jednak mieliśmy jedną cechę wspólną, która tak nas do siebie zbliżyła. Nienawidziliśmy Czarnego Pana.
Lucjusza trzymał przy Voldemorcie strach oraz poczucie władzy nad życiem i śmiercią, jakie pan dawał każdemu z nas.
Mnie… no właśnie, sama nie wiem, dlaczego wciąż byłam przy nim. Chyba już nie potrafiłabym żyć inaczej. Przekroczyłam granicę, zza której nie było już powrotu. A może był, tylko je wolałam go nie dostrzegać. Zresztą co za różnica?

***

Poza Lucjuszem był tylko jeden człowiek, który uczestniczył ze mną w więcej niż jednej misji. To Severus Snape.
Pierwszy raz spotkałam go rok po swoim przystąpieniu do śmierciożerców. Nie był taki jak oni… chciałam powiedzieć jak my. Mimo że nie mogłam odczytać jego myśli, wiedziałam, że jest czyimś szpiegiem; przypuszczałam, że Dumbledore’a.
Voldemort bardzo go cenił i ufał mu. Chciało mi się śmiać, kiedy patrzyłam, jak stawia Severusa za wzór innym młodym śmierciożercom. A wystarczyło tylko uważniej spojrzeć mu w oczy…
Dlaczego teraz o nim mówię? Bo chcę, żeby ludzie wiedzieli, że on nie zasłużył na Azkaban; a teraz Bartemiusz Crouch zawzięcie ściga każdego, kto miał styczność z Czarnym Panem.
Niezależnie od tego, jakie pobudki nim kierowały, kiedy zgodził się szpiegować śmierciożerców, Snape jest bohaterem, panie Crouch. Większym niż wszyscy aurorzy razem wzięci. Niech pan o tym pamięta.

***

Dwa lata minęły tak szybko… a jednocześnie wydawały się wlec w nieskończoność.
Wszystko się zmieniło.
Moja pewność siebie znikła;
ironiczne poczucie humoru zastąpił zwykły cynizm;
słońce przestało mnie cieszyć, bo kiedy tylko czułam jego ciepło i widziałam blask promieni, zaraz przypominałam sobie, za jaką cenę je kupiłam… więc znów wychodziłam na zewnątrz tylko po zmroku, a najchętniej nie wychodziłabym wcale;
prawie nie odzywałam się do Rigela, bo podświadomie obwiniałam go, że on wszystko przewidział. Ostrzegał mnie przed tym, ale ja go nie słuchałam. Za to znienawidziłam i jego, i siebie.

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że Voldemort wiedział. Od samego początku.
Nawet, jeśli nie mógł sprawdzić mnie legilimencją, to jakoś wyczuł, że nie chcę mordować niewinnych ludzi. To dlatego zawsze był ze mną. Przy każdym zadaniu. Żeby zmusić mnie do zabijania. Żeby mnie złamać.
Jeśli kiedykolwiek było we mnie chociaż trochę prawdziwego dobra - a wydaje mi się, że tak – to Voldemortowi udało się je zniszczyć. Zostawił tylko pustą skorupę, która wypełniała jego rozkazy. Oczywiście, nie będę oszukiwać sama siebie - wina nie leży tylko po jego stronie.
Byłam głupia… strasznie głupia, bo zdawało mi się, że panuję nad sytuacją.
Ale to on wszystkim sterował. Mną i moim zachowaniem. Prowadził ze mną grę o mój umysł, zdrowe zmysły i sumienie, a ja nawet o tym nie wiedziałam.
I wiecie co? Ja przegrałam.

*

Moje najważniejsze zadanie, choć wtedy nie miałam o tym pojęcia, dostałam niemal dokładnie dwa lata po ukończeniu Hogwartu.
Leżałam właśnie na łóżku i bezmyślnie gapiłam się w sufit. Poczułam piekący ból przedramienia. To już dawno przestało budzić we mnie jakieś większe emocje, więc nie czułam strachu ani niczego takiego, jak to bywało na początku. Po prostu się teleportowałam.
Na cmentarzu czekali Voldemort i Lucjusz.
- Silvio, dzisiaj mamy trochę inną misję – rzekł Voldemort.
„Pieprz się!”, miałam ochotę powiedzieć. Zamiast tego zapytałam:
- Inną? Co to znaczy?
- Znajdziesz kogoś, ale nie będziecie go zabijać, tylko sprowadzicie tutaj ż y w e g o.
Skinęłam głową. Pewnie Czarny Pan chciał zdobyć jakieś informacje, dlatego najpierw ten ktoś będzie torturowany, a dopiero potem zginie. Właściwie to było mi wszystko jedno…
Malfoy, nieproszony, podał mi fotografię. Spojrzałam na nią i omal nie wypuściłam jej z ręki. Tylko dzięki długiej praktyce udało mi się zachować obojętny wyraz twarzy. Ze zdjęcia patrzył na mnie niski, gruby chłopak o mętnych oczach i włosach koloru mysiego. Nieśmiały i nijaki; tak jak go zapamiętałam z Hogwartu.
- To Peter Pettigrew – wyjaśnił mi zupełnie niepotrzebnie Lucjusz.
- Ach tak. To miłe – odparłam, starając się nadać głosowi ironiczny ton. Sarkazm był moją jedyną bronią. – A mogę wiedzieć, po co chcecie go znaleźć? Tak z ciekawości.
- Naturalnie – powiedział Czarny Pan. Zawsze bawiła mnie ta jego galanteria wobec mojej osoby. – Ten człowiek jest bliskim przyjacielem przyszłych rodziców chłopca, który może mi bardzo zagrozić. Znasz ich może, nazywają się Potterowie. Lily i James Potterowie. To rówieśnicy twoi i Lucjusza, więc możesz ich pamiętać ze szkoły.
- Pierwsze słyszę. W Hogwarcie miałam indywidualne lekcje i dlatego nie poznałam tam nikogo.
Voldemort patrzył na mnie przenikliwie. Wiedziałam, że oczekuje ode mnie jeszcze jednego pytania, i że bezpieczniej będzie go nie rozczarować.
- A nie prościej od razu zabić tych Potterów?
- Nie mamy takiej możliwości. Ten stary głupiec Dumbledore robi wszystko, żeby ich ochronić. Ciągle są przy nich aurorzy i członkowie Zakonu Feniksa. Strzegą ich też różne zaklęcia. Pewnie sami Potterowie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo się koło nich skacze. – Jego twarz wykrzywił grymas złości. – Dlatego właśnie jest nam potrzebny ktoś z ich bliskiego otoczenia. Doniesie nam o ich poczynaniach i tak dalej. Może trafi się okazja, kiedy znajdą się bez ochrony, a wtedy do akcji wkroczy ktoś z naszych ludzi. – Machnął różdżką, jakby rzucał zaklęcie. – I pozbędziemy się kłopotu.
Uśmiechnęłam się dyplomatycznie. Zamknęłam oczy i skupiłam się.
- Oakley Crescent numer sześć – oznajmiłam po chwili. – Z tego co się orientuję, chłopak siedzi w jakiejś piwnicy.
Czarny Pan pokiwał z zadowoleniem głową.
- Więc do dzieła. Czekam tu na was.

Przenieśliśmy się na miejsce. Na niewielkiej ulicy była tylko para młodych ludzi, na oko mieli po dwadzieścia lat. Na widok nas, pojawiających się znikąd, stanęli jak wryci z wytrzeszczonymi oczami. Malfoy i ja machnęliśmy różdżkami.
Dwa zielone promienie; bez zbędnych wrzasków i krwi; bez zwracania uwagi innych mugoli. Tak jak mówił Voldemort – pozbyliśmy się kłopotu. Mój towarzysz rzucił jeszcze na ich ciała Zaklęcie Kameleona. Trochę potrwa, zanim ktoś się o nich potknie.
Dom Petera był skromny i przydałby mu się remont.
- Dlaczego panu przyszedł do głowy akurat ten Pettigrew? – zapytałam Lucjusza.
Ten wzruszył ramionami.
- To ja na niego wskazałem. Panu potrzebny jest ktoś, kto mógłby szpiegować Potterów, a więc kto ciągle jest blisko nich. Jeszcze w Hogwarcie zauważyłam, że Potter ma paczkę kilku gości, którzy ciągle się z nim trzymają – Blacka, Lupina i właśnie Pettigrew. To jego przyjaciele. – Prychnął lekceważąco i ciągnął: - Blacka i Lupina nawet nie brałem pod uwagę, bo za Potterem skoczyliby w ogień. No wiesz, taka jedna wielka szczęśliwa rodzinka. Ale Pettigrew to inna historia. On włóczył się za tą trójką od pierwszego dnia w szkole. Po prostu czuł, że są silniejsi, i wolał mieć ich po swojej stronie. Bronili go przed nami i takie tam… To straszny tchórz i nie będzie w stanie przeciwstawić się panu. Wiesz, że on jest przekonujący.
- Rozumiem - odparłam. Lucjusz tylko potwierdził moje obserwacje na temat Petera. - Nie idźmy jeszcze chwilę do niego – poprosiłam.
Uniósł brwi i spojrzał na mnie pytająco.
- Chcę trochę pogadać. Wiesz, w domu nie mam ostatnio zbyt dużo rozrywki.
- A ten twój Rigel? – spytał Malfoy z lekko dostrzegalną drwiną w głosie. Nie zamierzałam się jednak na niego obrażać.
Wydęłam pogardliwie wargi.
- Sprowadził do domu swoją ukochaną. Mówię ci, można oszaleć. Gdzie się nie ruszę, to natykam się na R o w e n ę.
Uśmiechnął się w ten swój zblazowany sposób. Już dawno przestało mnie to wkurzać, nawet mi się podobało.
- A co, taka jest zła?
- E tam – machnęłam ręką. – Nie, po prostu tam j e s t. To był dotąd mój dom, a teraz…
- Dość to dziecinny sposób myślenia – zauważył z rozbawieniem.
- Możliwe, ale pamiętaj, że ja w gruncie rzeczy jestem dzieckiem. Zawsze będę wyglądała jak dziewięciolatka.
Zeszliśmy na tematy, które mi nie odpowiadały, więc postanowiłam coś z tym zrobić.
- Ale nie mówmy już o tym. Słyszałam, że się żenisz. To prawda?
- Owszem. – Jego uśmiech przygasł; humor wyraźnie się pogorszył.
- Gratulacje.
- Daruj sobie.
- Och, przepraszam… To chyba drażliwa sprawa. Kto to w ogóle jest?
- Narcyza Black. Uprzedzam twoje pytanie, tak, to kuzynka tego Blacka. Ale jej poglądy na czystość krwi są właściwe.
- A kochasz ją?
- Nie żartuj. Ojciec stwierdził, że muszę się ożenić akurat z nią, więc nie mam wyjścia.
- Ładna chociaż?
Zamyślił się.
- Tak… właściwie tak. Można nawet powiedzieć, że piękna. - Wydawał się zdziwiony swoim odkryciem, jakby dopiero teraz go dokonał. – W zasadzie mogłem trafić gorzej… No dobra. Mam już dość tych pogaduszek, więc bierzmy się do roboty.
Ruszyłam posłusznie w stronę domu Petera, ale on mnie zatrzymał. Pochylił się nade mną i pogroził mi palcem. Już dawno przestał się mnie bać i pozwalał sobie na taką poufałość.
- Tylko pamiętaj, żadnego straszenia jego albo jego matki, żadnego szczerzenia kłów ani nic w tym stylu. Musimy zdobyć ich zaufanie. Jesteśmy mili, sympatyczni i zatroskani samopoczuciem Petera w tych trudnych czasach, jasne?
- Jak słońce, szefie. – Udałam, że mu salutuję.
- Nie cierpię cię.
- Akurat.

***

Zabawne. Kiedyś takie słowne przepychanki miałam z Rigelem, a później zastąpił go Malfoy. No, nie, właściwie to wcale nie jest zabawne. Raczej smutne. Bardzo się od siebie oddaliliśmy. I przyznaję, że raczej z mojej winy. Odkąd zamieszkała z nami Rowena, zachowywałam się jak rozkapryszony gówniarz. Z Rigelem albo się kłóciłam, albo nie odzywałam się do niego przez całe dnie.
Rowenie trzeba oddać sprawiedliwość, próbowała nas godzić. Ale ja już nie byłam dawną Silvią, całkowicie uzależnioną od Rigela. Potrafiłam sobie radzić sama. Dlatego ukochana mojego przyjaciela przeważnie tylko pogarszała sprawę.
Ale cóż. Teraz to i tak nie ma już znaczenia.

***

Zapukaliśmy do drzwi. Martwiłam się, co Peter zrobi na mój widok. Przecież mnie znał.
Otworzył nam niska kobiecina bardzo podobna Petera. Byłam pewna, że pięć minut po wyjściu, nie będę już pamiętała jej twarzy.
Lucjusz uśmiechnął się grzecznie. Kiedy chciał, potrafił zdobyć zaufanie ludzi.
- Dobry wieczór pani. Nie przeszkadzamy?
Rozejrzała się trwożliwie po ulicy. Głos miała wysoki i piskliwy, doskonale pasujący do wyglądu.
- C-czy coś się stało? – Przenosiła wzrok ze mnie na Malfoya i z powrotem.
- Nie, ależ skąd – odrzekł Lucjusz, wciąż się uśmiechając. – Jestem przyjacielem Petera. Zastałem go może?
Przełknęła ślinę, jeszcze raz omiotła spojrzeniem ulicę i wpuściła nas.
- Syn jest akurat na dole – mruknęła niewyraźnie, trochę chyba zażenowana. – Naprawia coś.
No jasne, pomyślałam.
- Pójdę po niego. Jak się pan nazywa?
Kolejny uspokajający uśmiech.
- Przepraszam, gdzie moje maniery, jestem Alex, a to moja młodsza siostra Jessica – skłamał gładko Malfoy.
Gdy to usłyszałam, omal nie parsknęłam śmiechem. J a młodszą siostrą Lucjusza! Malfoy jednak dyskretnie nadepnął mi na stopę, toteż się powstrzymałam.
- I proszę nie robić sobie kłopotu – wykrzyknął tymczasem mój towarzysz, zatrzymując panią Pettigrew w drzwiach od piwnicy. – Zejdziemy do niego.

*

Peter rzeczywiście przyłączył się do nas. To było do przywidzenia. Skoro Voldemort postanowił go zwerbować, nie miał innego wyjścia. No, chyba że dałby się zabić, ale zdziwiłabym się, gdyby tak było.
Mieliśmy wszyscy niezły ubaw podczas jego inicjacji. Kiedy pan wypalił mu Mroczny Znak, prawie popłakał się z bólu.
Budził we mnie niesmak i unikałam kontaktu z nim. Żaden ze śmierciożerców za nim nie przepadał. Każdy z nas podświadomie uważał go za nędzną gnidę zdradzającą przyjaciół, ale nikt nie odważył się powiedzieć tego na głos.

Peter dostawał więc zadania łatwe i nigdy indywidualne. Voldemort czekał, aż spełni swoją najważniejszą misję, czyli dostarczy mu tę jedną wiadomość o Potterach: są teraz sami.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Nie 20:22, 18 Wrz 2005    Temat postu:

Fajnie, fajnie, fajnie. Tylko co tak mało? Przeczytało mi się zdecydowanie za szybko (czy to zdanie jest poprawne gramattycznie?).

Szkoda, że ona tak mało tych kłów używa. Tak fajnie opisywałaś uczucia, jakie towarzyszyły ugryzieniu przez Rigiela... jakie więc są te, które łączą się z gryzieniem innych?

I nie mogę przeboleć (EROTOMANKA :D ), że ona wygląda jak dziewięciolatka... Vil, serce moje, napisz opowiadanie o wampirzycy dorosłej! Najlepiej erotykxD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Pon 14:53, 19 Wrz 2005    Temat postu:

Obiecuję. Jak tylko skończę sequel do "Oczu demona" (tak, tak. to jest reklama. Ostatnio nikt nie komentuje "Oczu..." ;]) to wezmę się za erotyk o wampirzycy nimfomance, która gryzie wszysko co popadnie. Może być? Very Happy

CZĘŚĆ VI – UPADEK IMPERIUM

„Wielu musi się bać ten, kogo wielu się boi.” – Decimus Laberiusz

Mijał kolejny rok.
Zabijaliśmy mnóstwo ludzi. Wpływy Voldemorta były coraz większe. Ludzie coraz bardziej się nas bali i wielu, właśnie z tego strachu, przyłączało się do nas. Wydawało się, że wszystko zmierza ku lepszemu.

Dowiedziałam się wreszcie ze szczegółami, dlaczego Czarny Pan tak bardzo chce dopaść Jamesa i jego żonę. Chodziło o przepowiednię, którą przebrany śmierciożerca usłyszał w Gospodzie Pod Świńskim Łbem. Syn Potterów albo jakichś Longbottomów miał pokonać Voldemorta. To właśnie z tego powodu Dumbledore chronił tych ludzi.
Kiedy to usłyszałam, na nowo obudziła się we mnie nadzieja. Że Voldemort zginie. Że się od niego uwolnię. Że nie skrzywdzę już żadnego człowieka. Że wrócę do Polski i już nigdy nie będę musiała oglądać Anglii na oczy. Może nawet uda mi się naprawić relacje z Rigelem.
Starałam się ignorować złośliwy głos rozsądku, który podpowiadał mi, że to byłoby zbyt proste.

Aurorzy skutecznie przeszkadzali nam w napaściach na Lily Potter i Alicję Longbottom.
Kilka razy próbowaliśmy też zabić chłopców, gdy już się urodzili. Dzięki informacjom Petera dowiedzieliśmy się, gdzie i kiedy będzie ich chrzest. Mówiłam Czarnemu Panu, że to głupi pomysł wpadać do kościoła pełnego czarodziejów, ale nie chciał mnie słuchać. Zginęło wtedy kilku naszych ludzi, kilkunastu wylądowało w Azkabanie.

W głębi duszy bardzo cieszyłam się, że nic z tego nie wychodziło. Dopóki dzieci żyły, była szansa dla mnie.
To dość dziwne uczucie – wyruszyć z zadaniem zabicia kogoś, jednocześnie modląc się w duchu, żeby się to nie udało.

Voldemort był naprawdę wściekły. Z każdym dniem nakręcał się coraz bardziej i bardziej. Dotąd zawsze opanowany i chłodny, coraz częściej wybuchał wściekłością bez większego powodu. Parę razy złapałam go na mamrotaniu do siebie.
Zwykle z zimnym spokojem planował każdy atak swoich ludzi; z czasem zaczął jednak popełniać głupie błędy taktyczne. Wysyłał swoich śmierciożerców na pewną śmierć. Zwyczajnie się załamywał.
To było dla niego całkiem nowe doświadczenie – nie mógł pozbyć się kogoś, kto mu bardzo zagrażał. Co prawda Dumbledore’a też nie potrafił zabić, ale Dumbledore to wielki czarodziej. A dwóch małych chłopców to przecież zupełnie inna historia.
Mogę się założyć, że śniły mu się te dzieciaki po nocach.
Oczywiście, swój gniew wyładowywał na nas.
Gdy ktoś z naszych ginął w akcji, to nie w wyniku pomyłki Czarnego Pana, tylko własnej niekompetencji – tak zawsze mówił Voldemort i tę wersję trzeba było powtarzać na głos. Ci, którzy z takiego nieudanego zadania wrócili, obrywali i za siebie, i za martwych kolegów. Kilka razy omal nie zabił takich delikwentów. Mi też zdarzyło się z pięć razy dostać od niego Cruciatusem.
Nie poznawałam go. Popadał w paranoję. Oskarżał nas, że specjalnie nie chcemy zabić młodego Pottera i Longbottoma. Twierdził, że spiskujemy przeciwko niemu. Nieraz słyszałam, jak wrzeszczał na tego czy innego śmierciożercę:
- Myślicie wszyscy, że jestem ślepy i głuchy?! Dobrze wiem, kim jesteście! Kiedy będziecie się widzieć ze swoim szefem Dumbledore’em, to powiedzcie mu, że nigdy mnie nie pokona!!!
Chyba podświadomie czuł, że jego podejrzenia są niedorzeczne, bo nigdy nie posunął się do użycia Avady kedavry, ale musiał na kimś wyładować swoją frustrację.
Ja wiedziałam, że wśród nas zdrajcą jest tylko Severus, jednak nie zamierzałam nikomu tego mówić.
Muszę przyznać, że po części rozumiałam zachowanie Voldemorta. Stanął wobec poważnego niebezpieczeństwa i jego czujność była usprawiedliwiona. W końcu miał bardzo wiele do stracenia.
Tak więc - chociaż ludziom walczącym przeciwko nam wydawało się, że Voldemort jest właśnie u szczytu potęgi – jego imperium zaczynało się kruszyć.

*

Kiedy to się stało, byłam akurat w Polsce. A mówiąc dokładniej, spałam.
To ciekawe, że często pamiętamy z drobnymi szczegółami, co robiliśmy w czasie, w którym wydarzyło się coś ważnego, prawda? Nawet jeśli to coś wydarzyło się dawno temu.
Ja na przykład pamiętam, że wtedy położyłam się o piątej po południu. (Odkąd dostałam od Czarnego Pana Wieczny Kamień i znów mogłam wychodzić na dwór za dnia, kładłam się spać o dość dziwnych porach).
Obudziła mnie fala emocji płynąca od Voldemorta. Gdy wypalił mi na ramieniu Mroczny Znak połączył nas w jakiś sposób i mogłam odbierać jego stany emocjonalne tak jak Rigela. Czegoś takiego nie doświadczyłam jednak nigdy przedtem. To była mieszanina straszliwego bólu, zaskoczenia, strachu i wściekłości.
Prawie straciłam przytomność.
Musiałam krzyczeć, bo po chwili do mojego pokoju wpadł Rigel, a za nim Rowena.
- Co się do diabła dzieje?!
- N-nie wiem… - wykrztusiłam, próbując wstać. Oboje wzięli mnie za ręce i postawili w pozycji pionowej, jednak nadal musieli mnie podtrzymywać. – Coś z nim… coś bardzo złego.
Zacisnęłam zęby i podwinęłam rękaw piżamy. Mroczny Znak był czerwony jak zwykle, a więc mnie nie wzywał. Chodziło o coś innego.
- Podaj mi różdżkę.
Rigel wziął ją do ręki, ale zatrzymał się w połowie drogi, kiedy tylko pojął, co chcę zrobić.
- Nie idź tam!
- Muszę.
- Rigel ma rację. To może być niebezpieczne – stwierdziła Rowena tym swoim przyjemnym dla ucha altem. Nie było czasu na kłótnie, więc ją zignorowałam.
„Przekaz” od Voldemorta trochę osłabł, jakby on stracił siły. Byłam już w stanie ustać na nogach bez pomocy Roweny. Wyprostowałam się i spojrzałam na przyjaciela.
- Muszę tam pójść. Muszę sprawdzić, co się dzieje. On mógł…
- Umrzeć? – dokończył za mnie. – Przestań. Sama mi opowiadałaś o tych wszystkich środkach, które podjął, żeby nie dać się zabić. Ale aurorzy mogli go złapać. Jeśli pokażesz się w Anglii, to ciebie też złapią. I raczej nie uwierzą w to, że przyłączyłaś się do śmierciożerców ze szlachetnych pobudek.
- Wiem, wiem. Ale…
- Nie! Cholera, posłuchaj mnie chociaż ten jeden raz!
Uśmiechnęłam się krzywo.
- Może kiedy indziej.

Aportowałam się w domu Malfoyów. W salonie był tylko Lucjusz, bo Narcyza pewnie siedziała na górze i usypiała małego Dracona.

***

Boże, ależ to dziecko było koszmarne. Trzeba było skakać koło niego przez kilka godzin, żeby raczyło zasnąć. Pewnie wyrośnie z niego mały rozpieszczony terrorysta, a potem może nawet kolejny śmierciożerca.
Odwiedziłam Lucjusza chyba cztery razy od narodzin jego syna i za każdym razem miałam ochotę tego smarkacza wykończyć. Jego płacz po prostu wbijał się w mózg. Pewnie podobnie było z innymi dzieciakami moich wspólników.
Kiedy Voldemort wróci, akurat będzie miał nowe pokolenie zabójców na swoje usługi… Proszę nie robić takiej miny. Tylko głupcy uwierzyli w jego śmierć. Obiecałam pani szczerą rozmowę, więc mówię co myślę. Co pani z tym zrobi to już nie moja sprawa.

A teraz wrócę do opowieści.

***

Malfoy klęczał akurat przy kominku i nerwowo z kimś rozmawiał. Dopiero kiedy ten ktoś zniknął i Lucjusz wstał, zauważył mnie.
- Jesteś! Właśnie zastanawialiśmy się z Karkarowem, jak się z tobą skontaktować. Może mi wyjaśnisz, co się stało?
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
- Ja tobie?! Przecież mnie nawet nie było w Anglii.
- Ale wyczuwasz emocje pana tym swoim szóstym zmysłem czy czymś tam… Nieraz to przecież widziałem. Coś musisz wiedzieć, bo inaczej byś się tu nie zjawiła.
Odetchnęłam głęboko i spróbowałam zebrać myśli.
- Właśnie spałam, kiedy obudziło mnie coś bardzo dziwnego. Z nim się coś stało, ale nie potrafię ci powiedzieć dokładnie. Wiem tylko, że strasznie cierpiał i się bał. Teraz już nic nie czuję.
Lucjusz opadł na krzesło.
- Trzeba się jakoś wszystkiego dowiedzieć – rzekł w końcu zduszonym głosem. – I na wypadek przygotować sobie linię obrony.
Uniosłam brwi.
- Na wypadek czego?
- Nie udawaj głupszej niż jesteś - warknął. - Przecież mogli go jakoś złapać. A wtedy na pewno dotrą do nas.
Przygryzłam nerwowo wargę. Lucjusz miał rację. Rigel też miał rację, jak zwykle zresztą.
Właściwie to pierwszy raz odkąd dowiedziałam się o przepowiedni, zaczęłam się bać o swojego szefa. Bo jeśli Voldemort wypadnie z gry, to nikt już nie będzie nas chronić.
I wtedy podjęłam w duchu postanowienie: kiedy tylko dowiem się, co jest z Voldemortem, wynoszę się z powrotem do Polski. Tym razem na stałe. Nawet, jeśli okaże się, że wszystko z nim w porządku. Po prostu rzucam tę robotę. Wieczny Kamień na pewno ochroni mnie przed ewentualną zemstą Czarnego Pana.
Powinnam to zrobić dużo wcześniej, ale cóż… Lepiej późno niż wcale.
Uradowana tym nagłym przypływem geniuszu, wyczarowałam dla siebie i Lucjusza po szklaneczce whisky. Rzadko piłam alkohol, ale tym razem było mi to potrzebne. A Malfoyowi tym bardziej.
- Nie martw się. – Poklepałam go po plecach. – Śpisz przecież na forsie. W razie czego zapłacisz komu trzeba, wciśniesz jakąś bajeczkę o Zaklęciu Imperius i będzie po sprawie.
Zmarszczył czoło i potarł skronie. Jednym łykiem opróżnił szklankę i sam wyczarował sobie dolewkę. Nadal wyglądał na zaniepokojonego, ale trochę się już uspokoił.
Nagle do salonu wpadła Bellatrix. Zdziwiłam się, że się nie teleportowała. Szybko jednak pojęłam, że była zbyt roztrzęsiona i nie pomyślała o tym.
Bella miała obłęd w oczach. Po twarzy ciekły jej łzy. Dygotała na całym ciele; aż dziw, że w ogóle tu dotarła. Była pobrudzona sadzą, miała nadpaloną szatę i czuć było od niej spaleniznę. Bełkotała coś, gwałtownie machając rękami.
W końcu podeszłam do niej i mocno nią potrząsnęłam. Kiedy to nie pomogło, kilka razy uderzyłam ją w oba policzki.
- Uspokój się do diabła! Co się dzieje?!
To ją nieco otrzeźwiło. Drżała nadal i wciąż była blada jak ściana, dostała też czkawki, ale zdołała się w miarę sensownie odezwać:
- Pan…coś mu się stało… on zniknął… - Rozpłakała się, więc tym razem Lucjusz ją spoliczkował.
- Przestań! – wrzasnął. - Gdzie zniknął? Byłaś przy tym?
Kiwnęła głową.
W pokoju zjawiła się Narcyza, zwabiona krzykami. Nikt z nas nie zwrócił na nią uwagi.
Bellatrix, wciąż połykając łzy, zaczęła mówić. Wyrzucała z siebie urywane zdania, jakby słowa ją parzyły.
- T-tydzień temu Pettigrew powiedział… powiedział, że Potterowie chcą się ukryć… za pomocą Zaklęcia Fideliusa… i że on zostanie ich Strażnikiem Tajemnicy… t-to był taki plan, żeby nas zmylić… wszyscy mieli myśleć, że to mój kuzyn jest Strażnikiem… I… d-dzisiaj Pettigrew ujawnił panu tajemnicę… nareszcie mogliśmy pozbyć się Potterów… Pan i ja wyruszyliśmy do Doliny Godryka, bo tam mieszkali… Za-zabiliśmy Pottera… jego żona ukryła się z dzieciakiem w sypialni… poszliśmy tam… ona… ona… zasłoniła syna przed pierwszą Avadą… Kiedy już umarła, pan wycelował w chłopaka i… - jęknęła głośno z rozpaczą – nie wiem co się stało… Zaklęcie jakoś odbiło się od niego i… i… trafiło pana… pan zaczął krzyczeć… a potem oślepiło mnie zielone światło… kiedy otworzyłam oczy, jego już nie było… zniknął… Cały dom zaczął się walić… meble się paliły, wszędzie było mnóstwo dymu. Uciekłam stamtąd… A pana nie było… nie było…
Wymieniliśmy z Lucjuszem przerażone spojrzenia. Czegoś takiego to się nie spodziewałam. Więc to jednak syn Jamesa był tym z proroctwa. Ale przepowiednia nie mówiła nic o tym, że może odbić Avadę kedavrę. No i James zginął. Tej Lily nie znałam, ale jego…
- A co z dzieciakiem? – zapytałam. – Nie żyje?
Popatrzyła na mnie nieprzytomnie.
- Jak wybiegałam… to… to słyszałam jego płacz… On przeżył… och, co on zrobił mojemu panu…
Zaczęła się kołysać w tył i przód. Tego wieczoru nie zdołaliśmy już nic więcej z niej wydusić.

W ciągu paru godzin w domu Malfoya zebrało się sporo osób. Terence, młody Barty Crouch, mąż Bellatrix i kilku innych śmierciożerców. Ostatni przybył Karkarow.
- Chyba wszyscy w mieście już wiedzą – mówił roztrzęsionym głosem. – Na ulicach spotkałem całe grupy czarodziejów. Śmieją się, krzyczą, wiwatują i puszczają sztuczne ognie. Zupełnie poszaleli; ignorują zasady tajności i wrzeszczą do mugoli, że Sami-Wiecie-Kto zniknął. To musi być poważne, skoro tak się zachowują.
Głuchą ciszę, zakłócaną tylko przez łkanie Belli, przerwał w końcu Terence.
- To nasz koniec… - szepnął z niedowierzaniem.
Barty spojrzał na niego ze zgrozą.
- Oczywiście, że nie! Nie rozumiecie? Pan żyje! Ten chłopak coś mu zrobił, ale nie mógł go przecież zabić. Musimy go znaleźć. Aurorzy na pewno wiedzą, co się z nim stało i jak mu pomóc. Trzeba ich tylko złapać i wydobyć z nich te informacje.
Do Barty’ego dołączył Rudolf Lestrange; obok Croucha, Davida Bletchleya i Bellatrix to on był największym fanatykiem.
- Barty ma rację. Przez kilka najbliższych dni musimy się przyczaić, bo będą nas szukać. Uśpimy ich czujność, niech myślą, że wyłapali wszystkich. Ale za jakiś czas… Zaczniemy od rodziców Jamesa Pottera, bo znam ich adres. Jeśli oni nic nie wiedzą, to będziemy szukać dalej. Pamiętacie Longbottomów? Założę się, że oni byli w Zakonie Feniksa. Warto ich sprawdzić.
Jednak czułam, że tylko Bletchley, Crouch, Rudolf i pewnie jego żona będą zainteresowani szukaniem Voldemorta.
Malfoyowie i reszta przyglądali im się z ponurym milczeniem. Karkarow pocił się jak mysz i co chwila zerkał na drzwi, jakby bojąc się, że zaraz wpadną przez nie aurorzy. Oni już kombinowali co by tu zrobić, żeby ocalić swoje tyłki od Azkabanu.
Dobra, skoro już wszystko się wyjaśniło, to mogę wracać do Polski. Na stałe.

***

Wielokrotnie wyobrażałam sobie moment, w którym Voldemort przegra. Zawsze wydawało mi się, że tego dnia będę skakać ze szczęścia, ale rzeczywistość okazała się inna. Wstąpiła we mnie energia. O dziwo, nie była to radość, raczej nadmiar adrenaliny. Niespecjalnie miłe doznanie. Poza tym czułam dziwną pustkę. Jakby część mnie zniknęła wraz z Czarnym Panem. I tej części już zaczynało mi brakować, choć minęło ledwo kilka godzin.
Straszne? Wiem.
Może jednak pasowałam do śmierciożerców bardziej niż mi się zawsze zdawało?
Ta myśl uderzyła mnie nagle i niemal zwaliła z nóg.

***

- To ja będę lecieć.
- Dokąd? – zapytał podejrzliwie Bletchley.
- Spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej na mieście. Takiej małej dziewczynce na pewno ktoś coś powie.
David, Rudolf i Barty skinęli głowami. Rzuciłam okiem na Lucjusza. On domyślił się, że kłamię. Ale nie zareagował.
Żegnaj, Lucjuszu, pomyślałam i deportowałam się.

W mieszkaniu czekali na mnie mój przyjaciel i Rowena.
Opowiedziałam im wszystko. No, właściwie mówiłam tylko do Rigela, ale kobieta przysłuchiwała się temu.
- I co teraz? – spytał wampir. – Jesteś wolna?
Wzruszyłam ramionami.
- Voldemort zniknął. Przynajmniej na razie.
- A śmierciożercy?
- Poza Lucjuszem i samym Voldemortem nikt nie wie, gdzie mieszkam.

*

Po tygodniu Rigel odetchnął. W końcu dotarło do niego, że nie wyruszę już na żadną kolejną misję.
Ciągle ubolewał tylko na tym, że nie można jakoś pozbyć się Mrocznego Znaku z mojego przedramienia. Naprawdę próbowaliśmy, a jednak nawet Wieczny Kamień nie pomógł.
- Trudno. Przyzwyczaiłam się już do niego – powiedziałam któregoś dnia, kiedy kolejny sposób wynaleziony przez Rigela w jakiejś księdze nie poskutkował. – Wiesz, może to nawet lepiej. Będzie mi przypominał, że każdy czyn ma swoje konsekwencje.
- Oho, jaka ty się nagle zrobiłaś dojrzała – mruknął sarkastycznie, ale uśmiechnął się.

Nie chciałam psuć Rigelowi nastroju i dzielić się z nim swoimi obawami. Bo prawda była taka, że już od następnego dnia po powrocie do domu, zaczęły mnie prześladować złe sny.
Ktoś siłą zamykał mnie w ciasnej trumnie. Wyraźnie słyszałam odgłos zatrzaskiwanego wieka, a potem przykręcanych śrub. Leżałam tak w zupełnych ciemnościach, prawie nie mogąc się ruszyć. Po jakimś czasie trumnę wypełniała lepka biaława mgiełka i smród zgnilizny. Zapadałam się w tę mgłę, która zdawała się do mnie przyklejać, wypełniać mi płuca. Przed oczami pojawiały mi się obrazy moich ofiar. Czułam ich strach i ból. Widziałam ze wszystkimi szczegółami to, o czym tak bardzo starałam się zapomnieć.
Budziłam się zawsze zlana zimnym potem i długo nie mogłam się uspokoić. Miałam tylko jedno wytłumaczenie na ten koszmar, ale starałam się go do siebie nie dopuszczać.

c.d.n.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vilandra
Elf



Dołączył: 24 Sie 2005
Posty: 74
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Wto 20:33, 11 Paź 2005    Temat postu:

CZĘŚĆ VII – POD KONARAMI KASZTANA

Pod konarami kasztana
Pan sprzedał mnie, a ja pana;
Ich pogrzebano, a my od rana
Pod konarami kasztana /George Orwell, „Rok 1984”/


Rigel zdawał się nie dostrzegać mojego lęku, z czego się cieszyłam.
Tylko Rowena była jakaś niespokojna. Zapamiętałam ją jako kobietę wesołą i skorą do śmiechu; co zresztą było nietypowe dla wampira. I chociaż nigdy jej nie lubiłam, to ten śmiech niemal zawsze działał też na mnie.
Pamiętam, że codziennie przed położeniem się spać grała na swojej lutni piękne melodie i często przy tym śpiewała. Kiedyś to były wesołe piosenki, dobrze pasujące do jej charakteru.
Jednak od tego wydarzenia z Voldemortem ona również wydawała się zdenerwowana. Rzadko się śmiała; co najwyżej uśmiechała się z dziwnym smutkiem. Wiele razy złapałam ją na tym, że gapi się na mnie swoimi wielkimi chabrowymi oczami w taki sposób, jakby chciała mi powiedzieć: „Ja wiem, czym się martwisz. I masz rację.”. Strasznie mnie to denerwowało.
A pewnego razu usłyszałam jak śpiewa:

Pośród łąk i dolin bujnych,
Gdzie aniołów brać wesoła,
Niegdyś pałac stał dostojny,
Jasne, mężne wznosząc czoło.
Gdzie myśl króluje strzelista,
Siedzibę miał;
Materia tworzyła go czystsza
Od wszelkich ziemskich chwał.

Wstęgi wiotkie, żółte, złote,
Jego szczyty otulały
(Tak – bowiem – tak sprawy te
ongi się miały),
Zaś wiatru łagodny wiew,
W chwały czasie,
Kolejną muskał chorągiew,
Wonią czarowną krasił.

Przez okien światłych dwoje,
Ten, kto trafił tam przygodnie,
Oglądać mógł duchów roje,
Co do wtóru lutni zgodnie
Wokół tronu pląsały; a na nim,
Purpurą spowity,
W majestacie władzy, godnie,
Król zasiadał znakomity.

Drzwiami z rubinu i perły słynął –
misterny to dwór zaiste –
Skąd w świat płynął, płynął, płynął,
Echa śląc promieniste,
Sznur tonów, których cel wdzięczny
Był jeno głosić,
Brzmieniem nad wyraz pięknym,
Pochwałę królewskiej mądrości.


Łagodna melodia i pogodne słowa ballady działały na mnie kojąco. Zaczęłam już zasypiać, kiedy do moich uszu wdarły się fałszywe dźwięki i pieśń zmieniła swój charakter:

Lecz widm wataha, oddana złemu,
Za królobójczy miecz wnet chwyta
(Ach, biada mu, albowiem nieszczęsnemu
Jutrzenka już nigdy nie zaświta!);
Zaś kraj ten sławny z ogłady,
zakątek przez bogów wybrany,
Dziś cieniem ledwie bladym
Czasu, co dawno pogrzebany.

Kto dziś zbłądzi w te ostępy,
Przez okna czerwienią płonące,
Dojrzy strachów mnogie zastępy
W zgiełku dzikim harcujące.
Zaś przez pałacu sine drzwi,
Ciżbą upiorną w ten czas,
Prze, niczym wartki strumień krwi,
Chichot – lecz uśmiech zgasł.*


(Swoją drogą to ciekawe, że tak dobrze pamiętam słowa ballady).
I w ten oto sposób szlag trafił całą moją senność. Rowena nigdy dotąd nie śpiewała takich utworów.
Nie wiem, z czego to wynikało. Może jako kobieta miała silniejszą intuicję niż Rigel. A może po prostu była mniej naiwna i rozumiała, że nie rozliczę się tak łatwo, bez żadnych problemów, ze swoją przeszłością.
Ja w każdym razie pojęłam, że nie mogę się dłużej oszukiwać. Moje sny przecież zawsze coś mi mówiły. Tamten z wężem sprawdził się co do joty, więc ten z trumną też musiał coś znaczyć.

*

Mniej więcej trzy tygodnie po ostatnim pobycie w Anglii poczułam, że zbliża się koniec mojego dotychczasowego życia. Wyostrzona intuicja wampira bardzo wyraźnie dawała mi to do zrozumienia.

Tej nocy Rigel był właśnie na hm… łowach. W domu byłyśmy więc tylko we dwie.
Coś kazało mi opuścić mój pokój i zapukać do sypialni Roweny. Wiedziałam skądś, że muszę się pospieszyć.
- Wejdź – usłyszałam.
Weszłam. Wampirzyca siedziała na łóżku i czesała swoje długie kasztanowe włosy. Zawsze dziwiłam się, jakim cudem ona jest w stanie zrobić doskonały makijaż i perfekcyjnie się uczesać bez odbicia w lustrze. Pewnie lata praktyki.
- Ee… ja… - W tym momencie uczucie niepokoju znów ścisnęło moje serce, więc zebrałam w sobie całą odwagę. Nie miałam czasu na ceregiele. – Czuję, że dzisiaj coś się ze mną stanie.
Nie okazała zaskoczenia, co tylko utwierdziło mnie w moim przekonaniu.
- Dlatego chcę cię prosić, żebyś zaopiekowała się Rigelem. On udaje twardziela, ale tak naprawdę jest bardzo wrażliwy. Nigdy za sobą nie przepadałyśmy…
- To ty mnie nie lubiłaś. Od samego początku – wpadła mi w słowo.
- Zgoda, zgoda – mruknęłam niecierpliwie. – Przyznaję, że nie dałam ci szansy. Ale to teraz nieważne. Wiem, że kochasz Rigela i dlatego proszę, zaopiekuj się nim, kiedy ja już nie będę mogła. I weź to.
Zdjęłam z szyi łańcuszek z Wiecznym Kamieniem i podałam go jej. Przyjrzała mu się, a potem przeniosła wzrok na mnie.
- Mam go dać Rigelowi?
Skinęłam głową.
- Powiedz mu, że ma go zatrzymać. Jako pamiątkę. On wie, jak można to wykorzystać.
- Dobrze.
Odczułam ulgę. Załatwiłam to, co miałam do załatwienia. Teraz musiałam już tylko czekać. To nawet lepiej, że Rigela nie ma w domu. Źle by to zniósł. Ale z drugiej strony szkoda, że jestem sama…
- Jeśli chcesz, to możesz tu poczekać – powiedziała nagle Rowena, jakby odczytując moje myśli.
Uśmiechnęłam się.
- Zaśpiewasz mi coś?
Wampirzyca wstała, zdjęła z półki swoją lutnię i znów usiadła przy mnie na łóżku. Trąciła delikatnie struny, a ja przymknęłam oczy, rozkoszując się melodią.

Znów dziwne wieści wędrowcy przynieśli,
Znów osobliwe słyszałam nowiny,
Kochanek twój umarł – wciąż straszą mnie jedni,
Żyje – mówią – lecz z inną dziewczyną.

Na myśl, że to nie bajka,
Rzewnie zaszlochałam.
Skradziono mi kochanka,
Kiedy smacznie spałam.**


Nie zdążyła zaśpiewać nic więcej, bo zaczęli się przy nas pojawiać czarodzieje. Nagle sypialnię Roweny zapełniło mnóstwo ludzi w pelerynach.
Szybko obejrzeli nas obie.
- Ta wygląda jak dziecko! To musi być ona – krzyknął jeden, wskazując na mnie palcem.
Ze dwadzieścia różdżek zostało wycelowanych w moją osobę. Kiedy Rowena próbowała wstać, dwóch wymierzyło różdżki w jej pierś.
- Siedź spokojnie – warknął któryś z nich. – Nie chodzi nam o ciebie, ale jeśli będę musiał cię zabić, zrobię to.
Rozpoznałam tego mężczyznę. Był z Jamesem, kiedy napadliśmy na McKinnonów. Auror.
- Posłuchaj go – powiedziałam do Roweny. – I pamiętaj, co mi obiecałaś.
Mężczyzna, do którego koledzy zwracali się Dawlish, wyrwał z mojej kieszeni różdżkę i przełamał ją na pół. Zabolało mnie, jakby złamał mi rękę.
Potem Dawlish zwrócił się do mnie:
- Jesteśmy brygadą uderzeniową Ministerstwa Magii…
- Daj spokój, Dawlish – sarknął ten pierwszy. – Szkoda czasu na takie bzdury!
- Alastorze, wszystko musi być zgodnie z przepisami – stwierdził Dawlish. Znów popatrzył na mnie i ciągnął: - Jesteś zatrzymana za współpracę z Tym, Którego Imienia Nie wolno Wymawiać. Szczegółowe zarzuty zostaną ci przedstawione już w sądzie. A teraz zachowuj się grzecznie, żebyśmy nie musieli zrobić ci krzywdy.
Skinęłam głową bez słowa. Moody wyczarował srebrne nici, którymi związał mi ręce.
- To najmocniejszy znany materiał, więc nie próbuj się uwolnić. Stracisz tylko siły.
Wszystko mi jedno, pomyślałam. Chodźmy już, zanim wróci Rigel.
Aurorzy mieli przygotowane dwa świstokliki. Podzielili się na dwie grupy, mniej więcej po dziesięć osób. Jedna drużyna poleciała ze mną, reszta tym drugim świstoklikiem.
Zdążyłam jeszcze ostatni raz spojrzeć na moje mieszkanie.

Wylądowaliśmy w niewielkim pokoiku bez okien. Na środku stało biurko, a pod ścianą trzy krzesła; to były jedyne sprzęty w tym pomieszczeniu.
Za biurkiem siedziała czarownica. Była dość niska, szczupła, miała koło pięćdziesiątki. Długie jasne włosy upięła w kok. Na rękach miała całe mnóstwo pierścionków i bransolet.
Prawie na mnie nie patrząc, zadawała mi pytania i zapisywała odpowiedzi w jakimś arkuszu.
- Imię? Nazwisko? Wiek? – W tym momencie rzuciła mi zaciekawione spojrzenie.
- Dwadzieścia jeden lat – odparłam.
- Słucham?
- Katie, ona jest wampirem – wyjaśnił jakiś mężczyzna, który został w pokoju, żeby mnie pilnować. – Pospiesz się, bo chcemy ją przesłuchać.
Kobieta zrobiła urażoną minę i szybko zakończyła wywiad („Miejsce urodzenia?, Obecny adres?, Ukończona szkoła?”).
Potem zabrali mnie długim korytarzem do dużej sali z kamiennymi ścianami. Mrok rozpraszało mdłe światło pochodni. Po obu stronach zauważyłam rzędy pustych ław, a przede mną, w najwyższej ławie, siedziało wiele ciemnych postaci.
Na środku sali stało krzesło, z którego poręczy zwisały łańcuchy. Gdy jeden z aurorów popchnął mnie na krzesło, kajdany błyskawicznie owinęły się wokół mojego ciała.
Przyjrzałam się czarodziejom siedzącym w ławie. Ubrani byli w fioletowe szaty z ozdobną literą W wyhaftowaną na piersiach.
W samym środku siedziała stara kobieta z krótko przyciętymi siwymi włosami i okularami bez oprawek na nosie. Widziałam kiedyś jej zdjęcie w Proroku Codziennym. To była Milicenta Bagnold, Minister Magii. Reszty nie znałam.
Przez chwilę panowała cisza, a potem usłyszałam mocny, donośny głos kobiety:
- Trzeci października, przesłuchanie dyscyplinarne w sprawie współdziałania z Tym, Którego Imienia Nie wolno Wymawiać. Oskarżonej, Silvii Pawlak, zarzuca się wielokrotne zabójstwa na zlecenie Tego, Którego Imienia Nie wolno Wymawiać…
Czarownica mówiła jeszcze bardzo długo, ale przestałam jej słuchać. Wyliczała wszystkich, których zabiłam, a przecież nie musiała mi o nich przypominać.
Nie myślałam o niczym.
Po jakimś czasie zaczęli przesłuchanie.
Wydawało mi się, że to nie ja odpowiadam na ich pytania, tylko ktoś inny, a ja tylko przyglądam się wszystkiemu z boku. Mówiłam spokojnym, bezbarwnym głosem; moja twarz pewnie nie wyrażała żadnych emocji.
Tak, zabiłam Marlenę McKinnon i jej nienarodzone dziecko. Tak, pomogłam zabić Gideona i Fabiana Prewettów. Tak, wskazałam Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać miejsce pobytu Dorcas Meadowes. Tak, to ja porwałam Caradoca Dearborna i oddałam go w ręce Czarnego Pana. Tak, doprowadziłam śmierciożerców do mugolskich ministrów pracy i spraw wewnętrznych. Tak, to ja…
Tylko ostatnie pytanie wprawiło mnie w zaskoczenie.
- Czy oskarżona przyznaje się do rzucenia Zaklęcia Imperius na pana Lucjusza Malfoya i zmuszenia go do współpracy z Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać?
Ach, ten Lucjusz. Potrafi sobie radzić, nie ma co.
- Tak, przyznaję się.
Dwie godziny później przesłuchanie zostało zakończone. Przyznałam się do wszystkiego. Podpisałam zeznania, nawet ich nie czytając. Mój proces wyznaczyli na pojutrze, a do tego czasu miałam pozostać w tymczasowym areszcie.
Moody sprowadzał mnie do celi kamiennym korytarzem wiodącym do podziemi. Był sam. Widocznie uznali, że nie jestem już groźna.
- Powiedz mi coś – odezwał się auror, przerywając denerwującą ciszę. – Dlaczego osłaniasz tego śmiecia Malfoya?
Popatrzyłam na niego obojętnie.
- Nikogo nie osłaniam. Przecież mówiłam, że Lucjusz był pod wpływem Im…
- Daj spokój – wpadł mi w słowo. – Malfoy może sobie gadać co chce, ale mnie nie nabierze. Dziwię się tylko, że jesteś wobec niego lojalna. On wobec ciebie nie był. Wiesz, jak do ciebie trafiliśmy? Malfoy cię wydał. Sprzedał ciebie i kilku innych, żeby udowodnić swoją niewinność. I nawet nie mrugnął przy tym okiem.
Wzruszyłam ramionami.

***

Pyta pani, czy mam do Lucjusza pretensje… Dlaczego miałabym mieć? Nie byliśmy przyjaciółmi, nie miał wobec mnie żadnych zobowiązań. Ja na jego miejscu zrobiłabym dokładnie to samo. Nie zawahałabym się go sprzedać, gdybym w ten sposób mogła uratować własną skórę.

***

Mój proces odbył się w podobny sposób.
Bartemiusz Crouch wygłosił płomienną mowę oskarżycielską. Słuchałam wszystkich jego słów z zupełną obojętnością. No cóż, miał rację.
Kiedy spojrzałam na ławy, w których siedzieli gapie, na samym końcu dostrzegłam znajomą sylwetkę. Czarne włosy i oczy wyraźnie odznaczały się na tle bladej skóry. Rigel jakoś dowiedział się o dacie i miejscu procesu. Było koło południa, więc użył Wiecznego Kamienia, żeby móc wyjść na światło dzienne.
Z jednej strony poczułam ulgę, że go widzę. Ten ostatni raz. Z drugiej jednak nie chciałam, żeby oglądał mnie w takim stanie.
Patrząc na niego przypomniałam sobie, w jaki sposób pierwszy raz się spotkaliśmy. Gdybym nie pospieszyła mu wtedy na pomoc, nie stałabym się wampirem, pomyślałam nagle. Voldemort nie zainteresowałby się mną i nie siedziałabym tu teraz. Skończyłabym szkołę we Francji i nie miałabym na ręce Mrocznego Znaku.
A więc wszystko przez współczucie…
Szybko odpędziłam od siebie te refleksje. Znajomość z Rigelem warta była tego wszystkiego.
Obok Rigela siedział Dumbledore. To pewnie on przyprowadził tu mojego przyjaciela. Dyrektor Hogwartu patrzył na mnie niebieskimi oczami; dzisiaj nie było w nich śladu wesołych iskierek, które tak lubiłam. Trudno było mi się zdecydować, co przeważa na jego twarzy: rozczarowanie czy litość.
Odwróciłam wzrok i gapiłam się teraz w podłogę. Tak było najbezpieczniej.
Wyrok nie był dla mnie żadnym zaskoczeniem. Dożywocie w Azkabanie. W przypadku wampira cholernie długie będzie to dożywocie…
Gdy dementorzy mnie wyprowadzali, Rigel nagle zerwał się z ławy i przebiegł przez całą salę. Ochroniarze byli tak zaskoczeni, że tylko gapili się na niego. Po chwili tonęłam już w jego ramionach. Ręce miałam związane na plecach i nie mogłam odwzajemnić uścisku. Wzdychałam więc jego zapach i chłonęłam ciepło ciała, starając się jak najwięcej zachować w pamięci.
Bardzo szybko nas rozdzielili. Rigel szarpał się, ale trzymali go mocno. Nie zdążyliśmy porozmawiać nawet chwili, jednak w naszym przypadku słowa nie były potrzebne.
On wiedział.
Ja też wiedziałam.
Żegnaj.

*

Przewieźli mnie do Azkabanu. Właściwie to byłam szczęśliwa, że jest już po wszystkim. Moje ciało z wdzięcznością poddawało się poleceniom dementorów, wydawanych oczywiście tylko dotykiem. Kiedy mnie popchnęli, szłam. Kiedy szarpnęli za łokieć, stawałam. Nie musiałam przy tym myśleć o niczym i to bardzo mi odpowiadało.
Przypomniał mi się mój sen o trumnie, gdy otworzyli przede mną drzwi celi. Była mała i ciemna. Śmierdziało w niej rozkładem. No i przy bliższym kontakcie z dementorami ogarniała mnie lepka mgła i przed oczami stawały mi moje ofiary.
Sny… Nigdy ich nie lekceważcie.

***

- No cóż, to właściwie wszystko, co mam do przekazania pani czytelnikom – powiedziała dziewczyna. Wyprostowała się na krześle i założyła ręce na piersiach.
Rita Skeeter spojrzała na swoje jadowicie zielone pióro, które wyczekująco zawisło nad pergaminem.
- I nie chcesz już nic dodać? – zapytała jeszcze na wszelki wypadek.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Ale chcę o coś spytać.
- Należy ci się. Pytaj.
- No… który mamy rok?
Dziennikarka uniosła brwi. Wampirzyca, widząc to, wyjaśniła:
- Siedząc tutaj traci się poczucie czasu. Po prostu jestem ciekawa.
- Jest osiemdziesiąty trzeci. Dokładnie ósmy czerwca.
- A więc to dopiero dwa lata. Mogłabym przysiąc, że znacznie dłużej… No, ale nieważne. I jeszcze druga rzecz… jak, do diabła, załatwiła pani sobie wywiad ze mną?
Rita uśmiechnęła się przebiegle.
- Pani minister ma mały sekrecik, do którego udało mi się dotrzeć. Jej siostrzeniec został skazany za próbę kradzieży w banku Gringotta. Poza członkami Wizengamotu nikt o tym nie wiedział. Pani Bagnold niedługo przechodzi na emeryturę, więc taki skandal przysporzyłby jej tylko niepotrzebnych kłopotów. No i doszłyśmy do porozumienia… Wywiad z tobą w zamian za moją dyskrecję.
Silvia w zamyśleniu podrapała się po nosie. W ogóle wyglądała kiepsko: wychudzona, brudna, ubrana w podarte łachmany. Cud, że nie oszalała jak większość więźniów.
- A dlaczego akurat ze mną?
- Hm… Pewnie o tym nie wiesz, ale twój proces był jednym z głośniejszych. Jesteś jedynym wampirem skazanym za współpracę z Sama-Wiesz-Kim. Taki artykuł bardzo pomoże mi w karierze.
- Cieszę się – odparła bez entuzjazmu więźniarka.
Reporterka nagle poczuła się trochę nieswojo. Siedziała przed nią osoba wyglądająca jak dziecko, która w rzeczywistości była tylko dziewięć lat młodsza od niej samej… Miała już dość materiału, pora wychodzić.
- Nie będę ci więcej zawracać głowy.
Dziewczyna parsknęła ostrym, nieprzyjemnym śmiechem.
- I tak nie mam tu nic do roboty.
- Żal mi cię – powiedziała nagle Rita, trochę wbrew sobie. – Dożywocie to niesprawiedliwa kara dla ciebie. Zwłaszcza, że jesteś wampirem.
- Wie pani… nie jest tak źle – rzekła dziewczyna dziwnym głosem. – Z czasem nauczyłam się porozumiewać jakoś z dementorami. Oni są całkiem w porządku. Wczoraj powiedzieli mi, że niedługo przeniosą mnie do innej celi.
Skeeter nie rozumiała, co w tym takiego dobrego.
- Będzie większa niż poprzednia?
- Nie, nie o to chodzi. Ale będzie w niej okienko. Rozumie pani?
- Przyznam, że nie za bardzo…
- Wieczny Kamień oddałam Rigelowi. A jeśli jest okno, to będą też promienie słońca… Nie za wiele co prawda, ale powinno wystarczyć.
- Oooch. – Do Rity dotarło, co miała znaczyć ta uwaga.
- Tak więc moje dożywocie nie potrwa już długo. Dziękuję, że chciała pani mnie wysłuchać. Zaznaczy pani w tym artykule, że nie chciałam tego wszystkiego robić, prawda? Ludzie się dowiedzą?
- Tak, tak – odrzekła pospiesznie dziennikarka.
Silvia wstała i zapukała do drzwi prowadzących w głąb Azkabanu. Trzech dementorów wyprowadziło ją. Rita jeszcze przez chwilę patrzyła na wrota, które się za nią zamknęły.
Szkoda tej małej. Naprawdę.
Ale przecież reporterka musiała myśleć o swojej karierze. A ludziom bardziej spodoba się tytuł „Byłam przy panu do końca: wyznania śmierciożerczyni” niż na przykład „Zrobiłam to z głupoty”. Przecież dziewczyna ma s w o j e p l a n y. Nigdy nie dotrze do niej ten wywiad. Nigdy się nie dowie.
Zwinęła w rolkę bardzo długi zwój pergaminu, zapisany przez jej pióro. Schowała go do torebki.
Zmieni to i owo, parę zdań pominie, w kilku odwróci fakty i otrzyma artykuł, który otworzy przed nią drzwi wszystkich redakcji. Trzeba dopilnować zwłaszcza fragmentów o Lucjuszu Malfoyu. Nie powinna zadzierać z tak wpływową rodziną, dopóki nie wyrobi sobie prestiżu. Ach, no i sprawa Blacka i Pettigrew. Według oficjalnej wersji to Black zdradził Potterów. I na razie tak zostanie.
Torebka z krokodylej skóry zamknęła się z trzaskiem. Rita wyszła drugimi drzwiami, prowadzącymi na zewnątrz.
Już na dworze musiała przymknąć oczy. Słońce bardzo mocno dziś grzało.


* - Pieśń pochodzi z opowiadania Edgara Allana Poe pt. „Zagłada Domu Usherów”.
** - Niestety, cierpię na brak talentu jeśli chodzi o pisanie wierszy czy piosenek, więc tę balladę też musiałam zapożyczyć. Pochodzi z 6. tomu książek z serii „Krąg Magii” autorstwa D. Doyle i J.D. MacDonalda.

KONIEC


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin