III - "Blask Twoich oczu..."

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Arena krwią spływająca...
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Sob 21:06, 10 Cze 2006    Temat postu: III - "Blask Twoich oczu..."

W zastępstwie Nuny (która siedzi ukryta na forum, a pojedynków nie wkleja! no!)...

Oto kolejny czyn odwagi idących na śmierć... Pojedynek rewanżowy (po "Czarodziejach dawnych lat")... Ale - przedstawiam wam, o wybitni jurorzy (zebrani na ulicyxD) do oceny.


Córuś, kochanie, dziękuję za zajęcie się tymi sprawami :* I przepraszam za kłopoty...
Jednocześnie chiałam sprostować - ja bardzo chętnie się bym tym zajęła, ale nie mogę. Tych drugich też nie dam raczej rady. Chyba że przyślecie mi je do 9 rano jutro. A to raczej niemożliwe, prawda?
No, głupio mi, no...
Obiecuje poprawę. Naprawdę.
Nuna



Oto starcie Wielkich:
Cornelii Cole i Aty.

Warunki:
Tytuł: "Blask Twoich oczu..."
Forma: odrobinę dramatu, choć naturalnie moga pojawić się wątki humorystyczne (olbrzymia dowolność), może być romans, jeśli ktoś chce - erotyk - ale telenowela wykluczona; nie ma to też być nic na kształt kartki z pamiętnika, preferowana bardziej 'tradycyjna' postać opowiadania, czyli dialogi, narracja trzecioosobowa itd.
Długość: wedle uznania, byle jednopartówka.
Warunki dodatkowe: rzecz ma dziać się pod koniec Wojny, czyli w przyszłości względem kanonu; powinien pojawiś się jakiś wers, strofa z utwory pani Szymborskiej "Nic dwa razy".
Beta: Jupka w obu przypadkach.


---___---____---___---___---___---]

Podsumowanie

Tekst I - 24,75

Tekst II - 25,25

Oficjalnie ogłaszam, iż zwyciężczynią została
Cornelia Cole. <fanfary>

GRATULUJEMY!! Walka była naprawdę zacięta i wyrównana.

Nuna


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Cornelia Cole
Mistrzyni Pornografii
<b>Mistrzyni Pornografii</b>



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 2776
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spomiędzy nieba a piekła...

PostWysłany: Sob 21:26, 10 Cze 2006    Temat postu:

tekst drugi

Słowo wstępne:
Tak często krytykuje się autorów, którzy swojego głównego bohatera czynią osobą wyjątkową. Ale zastanówmy się – czy o szarych ludziach niewyróżniających się z tłumu można napisać porywające opowiadanie? Każdy, kto uczestniczyć będzie w historii niezwykłej, może tragicznej, automatycznie staje się postacią nietuzinkową. Odnosząc się do samego kanonu – tytułowy bohater już na samym wstępie jest wybrańcem.
W poniższym opowiadaniu moi na pewno zwykłymi Kowalskimi nie będą. Z ledwo wspomnianej w kanonie – aczkolwiek już w tym epizodzie zasłużonej – zrobię własną postać. I mam nadzieję, że nikomu to nie będzie przeszkadzać ;)

***

Blask Twoich oczu…

- Czy wierzysz w Boga, tato?
- W Boga? A kimże jest Bóg?
- Czyli… nie wierzysz?
- Bóg, jeśli istnieje, jest słaby. Nie ma znaczenia, czy wierzysz w niego, czy nie. To nieopłacalne. Umierają zarówno wierzący, jak i niewierzący. Ci ostatni, niehamowani dziwnymi zasadami wiary, z zasady mają przynajmniej szczęśliwe życie.
- Ale umierają smutni.
- Oni nie muszą umierać…


Z koszmaru budzi ją krzyk. Jej własny. Dopiero po chwili zaczęła rozumieć, że jest w swoim mieszkaniu. Opadła na poduszkę, czując lepkie od potu kosmyki włosów i wilgotną na plecach koszulkę.
Ten sen kiedyś nawiedzał ją każdej nocy nawet kilkakrotnie. Potem nastała cisza. A teraz znów powracał, coraz częściej. Dziś śnił się jej trzeci raz pod rząd.
Bała się. Tak bardzo, że czuła zapach tego strachu w powietrzu. Wojna, którą już nawet oficjalnie uznawano, specjalnie jej nie obchodziła. Przerażała ją za to wizja rodem z sennej mary: on, stający nagle w drzwiach.
Tylko, że nierealne koszmary mają zwyczaj gościć w moim życiu, pomyślała nagle. Jeśli przyjdzie mi usłyszeć znów jego lodowaty śmiech, zobaczyć pałające oczy, poczuć płynącą aurę chłodu… Zabiję się.
W chwilę później żachnęła się na własną głupotę. Podobnymi pomysłami tylko potęgowała swój strach. Nagle poczuła chęć zdzielenia samej siebie obuchem przez głowę.
Wstała i zapaliła lampę, czując, że jasność, płynąca z płomienia świecy, stojącej na nocnym stoliku, nie rozproszy jej paranoicznego lęku. Taką świecę zapalała zawsze. Nie mogła znieść ciemności. A przecież dawno temu kochała noc.
Poszła do kuchni, po drodze wszędzie włączając światło. Wyglądała też przez każde okno, próbując dostrzec jakiś ruch na ulicy, ruch, zwiastujący nadejście nieproszonych gości. Ale o trzeciej w nocy w całej okolicy panowała idealna cisza. Normalni ludzie spali smacznie w swoich łóżkach.
Nawet gorąca czekolada nie przywróciła jej całkiem równowagi, choć pozwoliła nieco dojść do siebie. Oparła się na oparciu plastikowego krzesła i rozejrzała po kuchni.
To mieszkanie zajmowała od prawie roku, a ciągle żyła na kartonach. Nie potrafiła się rozpakować i urządzić. Wiedziała, że to pozostałość po siedmiu latach ciągłych przeprowadzek i ucieczek. Ostatnio się uspokoiło, została tu dłużej, ale czuła, że za niedługo będzie musiała wyjechać i stąd. Powracał sen.
Zerknęła na zegar – powoli zbliżała się czwarta. Wiedziała, że musi położyć się spać i to jak najszybciej, bo jutro będzie kompletnie nieprzytomna w pracy. Jednocześnie jednak zdawała sobie sprawę z tego, że do świtu już nie uśnie.
Wolno wstała i podeszła do leżącej na lodówce sterty papierów. Rachunki, faktury, pisma od ubezpieczyciela… Zebrało się jej na pusty śmiech. Na każdym z dokumentów widniało nazwisko Selma Gard. Przybrane, naturalnie. Które zaś to było z kolei? Większości nawet nie pamiętała. Tak jak swego prawdziwego imienia. Umarło razem z tamtym życiem. Ponad dwadzieścia lat temu.
Odłożyła papiery i przeszła do łazienki, zdecydowana wziąć prysznic i choć raz nie martwić się rosnącym rachunkiem za wodę. Ledwo łączyła koniec z końcem, zawód niani nie był zbytnio opłacalny, za to niezwykle odpowiedzialny i wymagający.
Zrzuciła porozciągany trykot i odkręciła kurek. Pozwalała gorącej wodzie spływać po karku i plecach. Powoli udało się jej rozluźnić napięte mięśnie. Ból był tak rozdzierający, że zdziwiła się, iż krew nie barwi wody na czerwono.

Jej skronie zdawały się eksplodować. Nie mogła znieść jazgotu swojej podopiecznej, która całemu światu chciała ogłosić, że wypadł jej pierwszy ząb. Nieważne, że historię o tym, „jakie to było aua” i „jak krewka leciała” ukochana niania słyszała już siedem razy.
Kiedy matka dziewczynki wróciła wcześniej od kosmetyczki i łaskawie pozwoliła iść jej już do domu, myślała, że rzuci się jej na szyję. Zabrała szybko torebkę i płaszcz, i pospieszyła w stronę metra.
Kiedy w końcu dotarła do swojego osiedla, poczuła niepokój. Niewytłumaczalny, bo wszystko wokół wydawało się być normalne. Sprzedawczyni z trafiki kłóciła się znów zażarcie z kwiaciarką, z któregoś balkonu wypadały na ulicę walizki w akompaniamencie wrzasków rozwścieczonej małżonki, w bramie siedziała grupa nastolatków paląc trawę. Ot, zwykły obraz podmiejskich okolic, pełnych odrapanych budynków i zrezygnowanego chuligaństwa.
Jej kroki odbiły się echem na klatce schodowej. Obcasy stukały na betonowych stopniach zbyt głośno, jej zdaniem, poza tym nie czuła się pewnie na zaciemnionym, cuchnącym kiszoną kapustą korytarzu. Chciała jak najszybciej ukryć się w mieszkaniu.
Jak na złość klucze leżały na samym dnie torby. Musiała wyjąć prawie całą zawartość, żeby się do nich dostać. Zza ściany dobiegł ją płacz niemowlaka.
W końcu, jak się jej wydawało po godzinie, udało jej się otworzyć drzwi. Szybko schroniła się za nimi, jak za zaporą kuloodporną. Wiedziała, że dla tych, których się bała, nie są absolutnie żadną przeszkodą, ale dawały jej złudne poczucie bezpieczeństwa.
Przeszła do kuchni, by włożyć kupione po drodze mleko do lodówki. I w progu zmartwiała.
Nie potrafiła utrzymać porządku i zawsze panował u niej rozgardiasz. Teraz kuchnia lśniła czystością.
A więc mnie znaleźli, pomyślała, cała ścierpnąwszy. Musiał wrócić na dobre.

- Czy wierzysz w Boga, tato?
- W Boga? A kimże jest Bóg?
- Czyli… nie wierzysz?
- Bóg, jeśli istnieje, jest słaby. Nie ma znaczenia, czy wierzysz w niego, czy nie. To nieopłacalne. Umierają zarówno wierzący, jak i niewierzący. Ci ostatni, niehamowani dziwnymi zasadami wiary, z zasady mają przynajmniej szczęśliwe życie.
- Ale umierają smutni.
- Oni nie muszą umierać.
- Przecież każdy musi umrzeć, tato.
- Kto tak mówi?
- Mama.
- A komu wierzysz bardziej? Mamie czy mnie?... Odpowiedz.
- Nie wiem.
- Więc jesteś tak głupi i ograniczony. Zupełnie jak twoja matka.
- Tato?… Tato!
- Szlamowata krew… Ty umrzesz, zapewne, jak każdy słaby…
- Tato, ja nie chcę umierać!
- Dlaczego w takim razie słuchasz matki?
- Ona mnie kocha.


- Imię i nazwisko?
- Eleonor Fitzgerald.
- Wiek?
- Czterdzieści dwa lata.
- Zawód?
- Ma pan na myśli ukończoną szkołę czy ostatnie zatrudnienie?
- I jedno, i drugie, jeśli nie pracowała pani w zawodzie.
- Jestem absolwentką szkoły średniej, a ostatnio…
- Nie ma pani wykształcenia wyższego?
- Niestety nie. Ostatnim miejscem zatrudnienia…
- Obawiam się, że kończy się nam czas. Skontaktujemy się z tobą. Do widzenia.
- Może podam numer telefonu kontaktowego?
- Do widzenia. Następny!
Wyszła jak zwykle rozczarowana. Starsza kobieta, która mogła dać jej pracę, początkowo tak miła, po informacji o jej braku wykształcenia nie zawracała zaś sobie nawet głowy formą grzecznościową.
Powlokła się ulicą. Liverpool znała dobrze i szczerze go nie znosiła. Miała jednak u kogo tu poszukać pomocy w razie czego, nawet jeśli nie posiadała pieniędzy. Nie u przyjaciół – zerwała z nimi dawno temu wszelkie kontakty – ale niemal anonimowych ludzi dłużnych jej przysługę.
Dwa dni temu jak proca wypadła z mieszkania. Niczego nawet nie dotknęła, zostawiła tam wszystkie, nawet te najbardziej podstawowe, poręczne rzeczy. Za ostatnie pieniądze kupiła na King Cross bilet na pierwszy odchodzący pociąg. Traf chciał, że był to Liverpool. I dobrze. Miała się tu gdzie podziać.
Nie chciała nawet myśleć, co będzie za jakiś czas, kiedy znajdą ją i tu. Bo że tak się stanie – wiedziała doskonale. Nie zastanawiała się, ile to potrwa. Miesiąc? Dwa? A jeśli dobrze się ukryje i będzie miała szczęście – może pół roku? Choć równie dobrze mogła być zmuszona do ucieczki za tydzień.
Nie miała pojęcia, dokąd wtedy pójdzie. Na razie żyła chwila obecną, wystarczająco wypełnioną żałosnym dramatem bezrobotnej i niewykształconej.
Oczywiście było wyjście – inny świat, w którym zawsze mogłaby się pojawić, gdzie byliby ludzie, którzy przyjęliby ją z otwartymi ramionami, którzy opłakiwali ją dawno temu, pewni jej śmierci.
Ale nie mogła się tam pojawić, nie po tym, co zrobiła przed laty. Pozostawał jej los anonimowej robotnicy w pozbawionych wyrazu mugolskich częściach miast.
Skrzywiła się na widok nadjeżdżającego autobusu. Oczywiście był przepełniony rozwrzeszczanymi, spoconymi ludźmi.
Wcisnęła się pomiędzy wątłą babcię w berecie, obładowaną reklamówkami z owocami, i młodego chłopca ze zdartym do krwi kolanem.

- Czy wierzysz w Boga, tato?
- W Boga? A kimże jest Bóg?
- Czyli… nie wierzysz?
- Bóg, jeśli istnieje, jest słaby. Nie ma znaczenia, czy wierzysz w niego, czy nie. To nieopłacalne. Umierają zarówno wierzący, jak i niewierzący. Ci ostatni, niehamowani dziwnymi zasadami wiary, z zasady mają przynajmniej szczęśliwe życie.
- Ale umierają smutni.
- Oni nie muszą umierać.
- Przecież każdy musi umrzeć, tato.
- Kto tak mówi?
- Mama.
- A komu wierzysz bardziej? Mamie czy mnie?... Odpowiedz.
- Nie wiem.
- Więc jesteś tak głupi i ograniczony. Zupełnie jak twoja matka.
- Tato?… Tato!
- Szlamowata krew… Ty umrzesz, zapewne, jak każdy słaby…
- Tato, ja nie chcę umierać!
- Dlaczego w takim razie słuchasz matki?
- Ona mnie kocha.
- Kocha? Chyba nie wierzysz w miłość, synu?
- Wierzę. Mama w nią wierzy.
- Dlatego umrze. Musisz zadecydować: miłość albo nieśmiertelność.


Tego wieczora nie wytrzymała napięcia. Oderwała podszewkę z torebki i wyciągnęła rzecz, której nie dotykała od lat całych.
- Heban, dwanaście cali – wyszeptała sama do siebie, gładząc powierzchnię różdżki. Jej nozdrza rozszerzyły się, podobnie jak źrenice. – Rdzeń niepowtarzalny, skazujący mnie na potępienie… Serce jednorożca.
Powstrzymała się od wypowiedzenia zaklęcia. Jakiegokolwiek. Miała ochotę posłużyć się magią, przypomnieć sobie wrażenie odczuwalne przy używaniu mocy, ale tu nie było zarejestrowanych czarodziejów. A jedna zachcianka nie mogła jej zdradzić.
Przypomniała sobie, kiedy to ostatni raz używała tej różdżki i poczuła przeszywające kłucie w sercu. Zagryzła wargi i zdziwiła się, czując jej słonawy, metaliczny posmak.

- Musisz zadecydować: miłość albo nieśmiertelność.
- Tato?
- Chcesz mieć swój udział w mojej chwale, synu?
- Tak, tato.
- To zapomnij na chwilę o matce. Chodź do mnie.
- A co z mamą?
- Wrócisz do niej potem. Teraz chodź do mnie.
- Co ty mi robisz, tato? Co to za czarodziej?
- Ten, które pomoże osiągnąć mi cel… I tobie również.
- Tato, nie rób mu krzywdy! Ja go pamiętam! To znajomy mamy…
- Milcz. Avada Kedavra!
- Nieeee!


Odłożyła różdżkę. Zbyt wiele wspomnień… Tak dalece okrutnych.
Rozległo się miarowe postukiwanie w szybę. Poczuła, jak cierpnie jej skóra na karku. Dźwięk, którego nie słyszała od lat…
To był puszczyk. Czarny jak sadza, z idealnie wyprofilowaną głową. Przynosił list.
Od dwudziestu lat nie dostała sowy.
Wiedząc, czyj podpis zobaczy pod wiadomością, powoli rozwinęła pergamin.

Uciekaj, jeśli chcesz. I tak Cię znajdę.
M.


Zamknęła oczy, starając się głęboko oddychać.
- Pięknie – syknęła sama do siebie. – Trzy dni. Tak szybko… Nie mam szans.
Zmięła liścik i wrzuciła do kosza, a potem wypuściła ptaka na zewnątrz.
- Nie będzie odpowiedzi! – krzyknęła w noc za odlatującym puszczykiem. – Możesz jedynie przekazać swojemu panu, temu wcielonemu demonowi z piekła rodem, że ma się ode mnie trzymać z daleka! Już raz go nieomal zniszczyłam! Zrobię to znowu!
Opadła na krzesło, sapiąc ze złości. Za oknem mignął cień, a po dworze przetoczył się cichutki chichot.
- Teraz to już chyba moja wyobraźnia płata mi figle – mruknęła, marszcząc brwi. Mimo to wstała i zamknęła okno. I zasunęła zasłony.

- Co ty mu zrobiłeś? O mój Boże, Marcus! Obudź się, kochanie! Coś ty mu zrobił?!
- Podzieliłem się chwałą… Zamilknij. Jestem zmęczony.
- Słonko moje, obudź się, proszę cię! Marcus!
- Powiedziałem coś, kobieto!
- To ty milcz! Patrz, co zrobiłeś mojemu dziecku!
- Skoro przeżył – obudzi się.
- Skoro… Chyba nie chcesz powiedzieć, że zaryzykowałeś jego życie dla jakiegoś
eksperymentu?!
- To nie eksperyment. To rytuał… Wyjątkowy.
- Nic mnie to nie obchodzi! Zrób coś, na Boga, żeby się obudził!
- Nudzisz mnie. Jesteś czarownicą – jak możesz wierzyć w Boga?
- Może daje mi nadzieję na odrobinę wytchnienia po śmierci? Odpoczynek po tym piekle tutaj, z tobą?!
- Jesteś ignorantką. Nie rozumiesz wyższych idei…
- Idei?! Czyś ty oszalał?!
- Lepiej zajmij się moim synem.
- Powiedziałeś, że się obudzi.
- Od kiedy ty mi wierzysz?
- W drodze wyjątku – tym razem!
- Ach tak… Po obudzeniu zapewne będzie… nieswój. I może mieć pewien błysk w oczach.
- Nie wierzę… Jak mogłeś mu… To dziecko.
- Dzieci są bardziej odporne. Dlatego pewnie żyje. Mimo ryzyka.
- Ryzyka…
- Z zasady rytuał przeprowadza się na przedmiotach. Powinnaś o tym wiedzieć… W końcu jesteś specem od zwalczania Czarnej Magii. I zawsze byłaś ulubienicą Horacego Slughorna.
- …Slughorna…
- Już w przypadku zwierząt jest to daleko niebezpieczne, aczkolwiek przyznam, że posunąłem się i do tego. Teraz udało mi się także na człowieku.
- Dla ciebie nie ma już ratunku.
- Co przez to rozumiesz?
- Za to, do czego się posunąłeś… Jak tylko Marcus się obudzi, wyjeżdżamy.


Zaczęła się zastanawiać, co robić. Ucieczka była pozbawiona sensu. Skoro tak łatwo ją wyśledził – może to zrobić następny raz. Wyjazd sprawiłby mu jedynie satysfakcję. Stałaby się zwierzyną łowną. Ponownie.
Z drugiej strony – pozostanie było samobójstwem, jawną prowokacją, zaproszeniem. Była pewna, że wtedy w końcu by się tu zjawił osobiście.
Zdziwiła ją trochę własna reakcja. Nie bała się już, bo koszmar znów stał się jawą. Odczuwała jedynie zrezygnowanie, przygnębienie i straszne zmęczenie.
- A niech przychodzi – powiedziała do nagich ścian. – Miejmy to już za sobą.

- Możesz wyjeżdżać, nie będę cię zatrzymywał.
- Nie zrozumiałeś. Zabieram Marcusa.
- To ty nie rozumiesz. Marcus zostaje ze mną.
- Nie ma mowy! Nie zostawię go!
- To nie ja cię stąd wyrzucam.
- Mój syn jest niewinny, rozumiesz? Nawet twoja krew w jego żyłach go nie zbrukała! Tak samo teraz. Nieważne co mu zrobiłeś. Nie naruszyłeś jego duszy.
- Naturalnie… Wlałem w niego jedynie odrobinę swojej.
- Nie.
- Czy chcesz tego czy nie, kobieto, on jest teraz mną, ja jestem częścią niego. Nie możesz nas rozłączyć. I nie zagryzaj tych warg jak dziecko. Niczego nie zmienisz.
- Tak uważasz?
- Dokąd idziesz?
- A od kiedy cię to obchodzi?
- Kobieto!
- Idę do Marcusa.
- Pożegnać się?
- …Tak…


- Eleonor Fitzgerald?
Spojrzała na urzędnika, stojącego w progu.
- To ja. Słucham?
- Proszę tu podpisać.
- List? – uniosła brwi. Nikt nie znał jej adresu. Pochyliła się nad dokumentem podsuniętym przez kuriera i złożyła zamaszysty podpis. – Dziękuję.
Zamknęła drzwi i przeszła do kuchni. Czarny puszczyk siedział na parapecie otwartego okna, a naczynia na stole były poprzestawiane.
Pierwszą wiadomość poprzez sowę dostała trzy miesiące temu. Nie przeprowadziła się. Miała względny spokój, pomijając takie niewybredne żarty, jak znikające lub pojawiające się obce przedmioty, nowe listy, trzaskające drzwi, dzwoniący, co rusz, telefon (nawet wyłączony z prądu), otwierające się w środku nocy okna. Przyzwyczaiła się. Zniknął także strach, a za nim – koszmary. To ostatnie może dlatego, że cała przeszłość żywo ożyła w jej pamięci.
Często się tylko zastanawiała, co za gierkę on z nią prowadzi. Kiedyś by to zrozumiała, ale teraz przecież musiał być na nią wściekły. Po tym, co zrobiła przed swoją ucieczką, dawno temu… Gdy żegnała się z synem… Na zawsze.
Rozdarła kopertę i przebiegła wzrokiem treść pisma, gwałtownie blednąć.
- Jasna cholera! – wrzasnęła w końcu, kopiąc krzesło w nogę. Puszczyk spojrzał na nią zdegustowany. Zauważyła to i nim się zorientowała, co robi, w powietrzu śmignął kubek pełen kawy. Rozbił się na futrynie okna. Skorupy częściowo wyleciały na zewnątrz, reszta spadła na podłogę.
Sowa zahukała, obrażona i poderwała się do lotu.
- A leć sobie! – krzyknęła za nią, grożąc pięścią. – I najlepiej nie wracaj! Ja tu mam prawdziwe kłopoty. Co ja teraz, u diabła, zrobię? – osunęła się na skopane wcześniej krzesło i złapała za głowę. Raz jeszcze spojrzała na urzędowe pismo z czerwonym, krzyczącym nagłówkiem: „NAKAZ EKSMISJI”.
- Teraz mam przynajmniej realny problem – mruknęła. – Jak mogą mnie wywalić po miesiącu zwłoki z czynszem? Przecież to łamanie prawa!
Westchnęła i powoli zaczęła sprzątać po śniadaniu. Wcale się nie zdziwiła, gdy znalazła na oknie kubek. Bez kawy, ale w całości.

Rozejrzała się po kuchni, upewniając się, że zebrała wszystkie swoje rzeczy. Potem przeszła do sypialni, gdzie łóżko zawalone było zapakowanymi torbami.
Wyczuła to od razu. Zimno, porażające zimno. Była pewna, że krew całkiem zastygła jej w żyłach.
- No nareszcie! – zawołała, nawet się nie odwracając. Po prostu wiedziała, że jest w pokoju. – Zastanawiałam się, jak długo będziesz kpić sobie ze mnie i ośmieszać samego siebie.
- Więc wreszcie uciekasz, Eleonor Fitzgerald – usłyszała w odpowiedzi. Głos był cichy, ledwie uchwytny, a tak lodowaty, że poczuła dreszcz strachu. Znowu.
- Uciekam? Nie. Mam znacznie bardziej przyziemny problem niż utarczka z tobą. Urodziłeś się i wychowywałeś po części wśród Mugoli, powinieneś wiedzieć, co to eksmisja.
- Dlaczego nie wróciłaś do swoich przyjaciół? Ukryłaś się tutaj… W świecie marności. W rzeczywistości, w której nie nic, poza jednym wielkim gównem.
Nie zareagowała na wulgaryzm. Przyzwyczaiła się już dawno do jego mieszania eleganckiego, literackiego języka z tym najbardziej ordynarnym.
- Jak miałam wrócić do tych, dla których umarłam? – w jej głosie pobrzmiewała gorycz, gdy odpowiadała, ale zapinała jednocześnie torby, zupełnie jakby w tej rozmowie nie było nic osobliwego. – Do tych, którzy wierzą do dziś, że umarłam śmiercią bohaterki?
- Ach, tak, zapomniałbym… Miałaś umrzeć z moich rąk… Moja wina – doszedł do niej cichy, upiorny śmiech, w chwilę potem ustępujący miejsca zwyczajnej ciekawości. - Dlaczego się nie obrócisz, Eleonor?
- A dlaczego zwracasz się do mnie tym imieniem? – zapytała w odpowiedzi.
- Pasuje do ciebie… Jak każde z przybranych. Subtelne, nie powiem. Sienna, Daphne, Georgianna, Samanta, Tatiana, Vivienne, Selma, Eleonor – wymieniał powoli, wyraźnie rozkoszując się ich brzmieniem, a ona wyrzucała sobie własną głupotę. Że też nie mogła wybierać bardziej pospolitych imion. – Te są moimi ulubionymi. A było ich znacznie więcej, nieprawdaż?
- Po co się pytasz? Zdaje się, że doskonale znasz odpowiedź – warknęła ostro.
- Tak… Możesz to nazwać zabawą.
- Moim kosztem?
Nie odpowiedział. Oczami wyobraźni widziała, jak zmrużył oczy, a w szczupłych dłoniach obracał różdżkę. Ale nie… Przecież się zmienił. Jego smukłe ręce zaczęły przypominać pajęcze odnóża, pięknie wyprofilowana twarz upodobniła się do nieudolnie wykonanej maski węża. Wiedziała o tym – to był jedyny raz, gdy czytała „Proroka Codziennego”. Wywiad z Harry’m Potterem…
- Odwróć się, kobieto, i spójrz na mnie – usłyszała nagle. Musiał przejrzeć jej myśli.
- Nienawidzę legilimencji – warknęła. – Wiesz o tym!
- Cóż, nie znosisz zapewne także mojej osoby, a nie przeszkodziło mi to w pojawieniu się tutaj – zauważył ironicznie, jak zwykle. – Poza tym, i tak doskonale się już bronisz przed penetracją… Automatycznie, mimo że nie zauważyłaś, że wtargnąłem do twojego umysłu. Pociesz się, że nie udało mi się odkryć kilku drobiazgów, tych zwłaszcza, które mnie najbardziej interesowały. Oczywiście mógłbym do nich dojść, ale jedynie za twoją całkowitą zgodą i otwartością, co jest raczej nierealne, jak sądzę, albo za cenę złamania cię, co na razie mnie nie pociąga. Zbytnio bawię się rozmową.
- Ach, tak – jej głos ociekał słodyczą. Nie wiedziała też, na ile może mu wierzyć.
- Wiesz, że nigdy cię nie okłamałem… Możesz twierdzić, że krzywdziłem, ale nie okłamałem…
- Nie czytaj w moich myślach! – krzyknęła.
- Ja ci jedynie stwarzam warunki do ćwiczeń – odparł. – Oklumencja to, jak widzisz, bardzo przydatna zdolność. Odwróć się, Eleonor.
- Nie zwracaj się do mnie tak!
- Sama sobie nadałaś to imię.
- Zgadnij dlaczego?
- Odwróć się. Chcę zobaczyć twoją twarz.
- Przecież wiesz, jak wygląda.
- Tak – usłyszała w tych słowach cyniczny uśmiech. – Ale nie wiem, jaki będzie miała wyraz, gdy ty zobaczysz mnie.
- Chyba nie tak trudno sobie to wyobrazić – parsknęła. Odpowiedział jej cichutki śmiech.
- Gdyby świat wiedział, że pozwalam komuś tak ze sobą rozmawiać… Byłbym skompromitowany. Cała moja reputacja ległaby w gruzach.
- Nie martw się, nikomu nie powiem – syknęła, pochylając nieco głowę.
- To co, odwrócisz się?
- Nie!
- Aleś uparta – warknął rozeźlonym tonem, ale nie wyczuła zmiany w jego aurze, więc nie przejęła się specjalnie. Zresztą – i tak nie miała już nic do stracenia. Oczywiście poza życiem, ale czy ono przedstawiało dla niej przez ostatnie dwadzieścia lat jakąkolwiek wartość?
- Cóż, fatycznie sporo czasu minęło – przyznał jej na głos, a ona przewróciła oczami. - Kiedy to się ostatni raz widzieliśmy? A tak, wtedy, gdy uczyniłaś z siebie dzieciobójczynię…
- To nie ja spowodowałam śmierć Marcusa, doskonale o tym wiesz! – krzyknęła z pasją. Pod powiekami zapiekły ją łzy. Po raz pierwszy od tak dawna. – Ty go zabiłeś, czyniąc z niego żywego Horkruksa!
- Ja mu dałem szansę nowego życia… Mając w sobie cząstkę mojej nieśmiertelnej duszy jednocześnie sam stawał ponad śmiercią… Naturalną przynajmniej, bo na niewybaczalne, jakim go potraktowałaś z tej swojej – tak wyjątkowej, że przewyższającej nawet moją, przyznaję to – różdżki, nie był jeszcze uodporniony.
- Łatwo ci się przyszło pogodzić z utratą dziecka… I czarnomagicznego narzędzia, jakie z niego zrobiłeś, rzecz jasna.
- Cóż, zapewne nie ucieszy cię fakt, że Horkruks ten został odnowiony.
- Odnowiony?
- I to znacznie potężniejszy niż ten w Marcusie… Bo stworzony na fundamencie mojej własnej śmierci… Umierałem bowiem, choć ostatecznie ocaliła mnie ta – jak ją określiłaś – Czarna Magia.
W jej oczach błysnęło zrozumienie.
- Harry Potter – wyszeptała.
- Właśnie. Bo skąd inaczej wzięłaby się u niego ta blizna?
- Ślad po rytuale na żyjącym człowieku - odpowiedziała przede wszystkim sama sobie. - Marcus miał błyskawicę na biodrze… Że też sama na to wcześniej nie wpadłam!
- Brakowało impulsu do myślenia… w świecie Mugoli – usłyszała pogardę w jego głosie.
- Zabijesz mnie? – spytała po chwili. – Zapewne Dumbledore zniszczył wszystkie Horkruksy… Poza Potterem i oczywiście tym, co w tobie. A ja teraz wiem o nim…
- Dumbledore nie żyje – przerwał jej spokojnie.
Zamarła.
- Ale nie ty go zabiłeś – powiedziała nagle. – Jestem pewna.
- Nie – zaśmiał się. – Nie ja. Tutaj też masz rację. I nie mam zamiaru cię zabijać. Ty już umarłaś… Sama tak twierdzisz. Choć ja kłóciłbym się, co do momentu. Nie, nie wtedy, gdy uciekłaś dla mnie z Zakonu Feniksa i wyreżyserowałaś własną, bohaterską „śmierć”. Myślę, że umarłaś, zabijając naszego syna.
- Naszego? Od kiedy to nazywasz go „naszym”?
- Cóż, odrobina pocieszenia ci się należy. Nawet mnie pochlebia, że byłem obiektem westchnień ukochanej współpracowniczki, córki niemalże, Albusa Dumbledore’a.
- Kpisz sobie ze mnie!
- Tak się składa, że, umierając, zacząłem doceniać potęgę miłości. Fakt, że mnie ona dotyczyć nie może, nie oznacza, że nie potrafię teraz czerpać z niej korzyści. Żałuję jedynie, że zmarnowałem szansę przed laty… Bo jestem pewien, że mnie kochałaś. Dopóki sama nie złamałaś sobie serca. Teraz jesteś wyprana z jakichkolwiek uczuć. Nawet się nie boisz… Uciekałaś z przyzwyczajenia. Twoje pozostanie tutaj zaś nie było aktem odwagi, ale obojętności. Czytam w tobie jak w otwartej księdze.
- Co więc chcesz ze mną zrobić? Skoro nie zabijesz?
- Jakby to miało znaczenie… Nie, masz rację, to nie przeze mnie umrzesz tej nocy. Odwróć się, proszę. Zaczyna się robić nienaturalnie.
Zacisnęła zęby, trawiąc usłyszane słowa. Po chwili pojęła, że faktycznie nie opuści już tego mieszkania. Czuła to. Na to się też zdecydowała, gdy wtedy nie wyjechała.
Powoli okręciła się na pięcie.
Siedział na krześle, rozparty, zadowolony.
Nie wyglądał tak, jak opisywał go Chłopiec z Blizną. Przypominał raczej siebie z przeszłości – tego, dla którego kiedyś – bezgranicznie głupia – rzuciła wszystko i wszystkich.
Czerwone oczy… Połyskiwały, promieniowały. Dwie niezgłębione studnie wiedzy.
Uśmiechnął się.
- Wiedziałem – powiedział. – Zdumienie przemieszane ze złością. Czyli naprawdę cię poznałem. I wcale aż tak się nie zmieniłaś. Naturalnie po za wypraniem z innych, bardziej abstrakcyjnych uczuć.
- Ty się zmieniłeś – powiedziała, wciąż spoglądając mu prosto w twarz.
- Doprawdy? – uniósł brwi. - No, może, przez jakiś czas na pewno miło mi w lustro patrzeć nie było, ale powróciłem do poprzedniego wyglądu, ty zaś przemian nie widziałaś.
- Nie zewnętrznie. Ale jesteś inny, Marvolo.
- Nareszcie! Robimy coraz większe postępy. I nawet nie wykłócasz się o „Toma”, ale od razu: „Marvolo”.
- Zostaw mnie już. Idź sobie. Proszę.
- Prosisz – mruknął. – Zastanawiające… Dlaczego miałbym posłuchać?
- Za całe tamto piekło… Jesteś mi winien tę jedną rzecz.
- Chyba łagodnieję na starość – skrzywił się, wpatrując w nią. Opuściła wzrok, nagle wypruta z energii. – Udaję się do starych znajomych na pogawędki, wspominam dawne czasy… Toż to już gorsze niż przedstawianie Potterowi historii mojego rodu. Aczkolwiek musiałem go za każdym razem nastraszyć, nie zabijając jednocześnie. Aż tak głupi nie jestem, by własnoręcznie eliminować swojego Horkruksa.
- Jeśli myślisz, że kiedy tylko pójdziesz sobie, ja napiszę do Pottera z prawdą, to się grubo mylisz. Nie jestem tak naiwna, żeby prowokować tego zwariowanego chłopaka. Swoją drogą – nie do końca rozumiem, po co to w nim umieściłeś siebie.
- Niezbyt praktyczne, prawda, jeśli wziąć pod uwagę, że to mój podstawowy wróg. Ale to była decyzja chwili. Im więcej Horkruksów – tym większa szansa na przetrwanie. Matematyczne obliczenie. Proporcje.
- A co z tym chcesz zrobić?
- Po prawdzie to jeszcze nie wiem. Dopóki jest nieszkodliwy – niech sobie żyje. Kiedy zacznie przeszkadzać – usunę go bez cackania się.
Przyglądała mu się przez chwilę.
- Już wiem, co się w tobie zmieniło – powiedziała nagle. Uniósł brwi.
- Twoja dusza, czy raczej jej dwie części, które pozostały, są niekompletne. Cała reszta – nie istnieje. Przestałeś być człowiekiem bardzo dawno temu, teraz nie jesteś nawet jego namiastką. A teraz chcesz dalej pozbawiać się skrawków duszy…
- Brawo – uśmiechnął się z uznaniem. – Nie sądziłem, że na to wpadniesz.
Kiwnęła głową.
- A teraz spełnisz moją prośbę?
Podszedł do niej powoli, spoglądając głęboko w oczy. Wytrzymała to spojrzenie, mimo że czuła, jak jej dusza jest rozrywana na kawałki.
- Żegnaj, piękna Dorcas – powiedział, całując ją w czoło. Zamknęła oczy, a mimo to widziała porażający blask jego oczu. – Tym razem już na zawsze. Bo ja nie zamierzam umierać.
Kiedy uniosła powieki, nigdzie go nie było.
W szybę zapukał puszczyk.
- Tak, napiszę list – powiedziała nagle. – Ale nie do młodego Harry’ego. O tym nie powiem nikomu. Nie mogę. Tu cię zawiodę, Marvolo… Jednakże list napiszę.


*&*


Remus Lupin stał nad małym, czarnym grobem z granitu. Ściskał w ręce pergamin.
- Nigdy bym nie pomyślała, przez te lata, że ona może żyć – powiedziała do niego Minerwa McGonagall, ściskając go za ramię. – A teraz? Biedactwo.
- Ciekawe, ile tajemnic zabrała ze sobą do grobu – mruknął Remus, spoglądają w przestrzeń.
- Wszystkie, na które skazana była od momentu, gdy wybrała ją ta przeklęta różdżka – odparła Minerwa, a w jej głosie czaił się żal. – Serce jednorożca… Bardziej jednak zastanawia mnie, dlaczego dopiero po dwudziestu latach zdecydowała się odebrać sobie życie. I dlaczego nie użyła do tego różdżki.
- Tego się już nie dowiemy.
Minerwa pokiwała głową. Chwilę później pochyliła się i położyła długą, białą różę wprost na napisie i, umieszczonym pod spodem, wyrytym maleńkimi literkami, epitafium:

Dorcas Meadowes
1959 – 2002
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.

Uśmiechnięci, współobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.




***

Posłowie:
Pozwoliłam sobie tutaj na manipulację postaciami, ich uczuciami, a zwłaszcza osobą Dorcas Meadowes. Na pewno wiecie – jest to jedna z osób, które znajdowały się w pierwotnym Zakonie Feniksa. Została zamordowana przez samego Voldemorta, którego tutaj określałam jako Marvolo (Tom Marvolo Riddle). Lekko namieszałam zwłaszcza w sferze uczuciowej, w jakieś odległej przeszłości obojga.
Sam Voldemort nie jest tu tak żałosny jak przedstawiała go – przynajmniej w moim odczuciu – Rowling, a jednocześnie starałam się nie zrobić z niego ciepłej kluseczki. Mam nadzieję, że wyszedł taki obraz, jaki chciałam stworzyć: do granic wyprany z dobra, cyniczny, a przy tym genialny nieczłowiek.
Kolejną rzeczą, jaką czuję się w obowiązku poruszyć, jest sprawa Horkruksów. Oczywiście wszystko to fikcja, w którą osobiście nie wierzę (mam na myśli tu teorię blizny Harry’ego), ale tak ładnie zgrało się to w fabule… Chyba nawet nie sposób doszukać się większych usterek i niezgodności z kanonem (pomijając osoby bohaterów naturalnie) – po prostu rozwinięcie któreś z teorii.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ata
Vampire Council Member



Dołączył: 21 Sie 2005
Posty: 6677
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Grzeszne Rozkosze - pub dla wampirów...

PostWysłany: Sob 21:52, 10 Cze 2006    Temat postu:

tekst pierwszy

Blask Twoich oczu...

Wysoki, czarnoskóry mężczyzna z kolczykiem w uchu maszerował szybko w kierunku Biura Aurorów. Że też akurat dziś musiał zaspać! Nie mógł się spóźnić, miał poznać nową Aurorkę, którą trzeba było otoczyć opieką. Zawód Aurora dalej opierał się na nieformalnych związkach mistrz-uczeń, nie wszystkiego uczą na studiach. Mentorem nowej miał być, oczywiście, on, Kingsley Shacklebolt.
Trzeba jednak było skorzystać z sieci Fiuu... Ale już od dobrych paru lat chodził do pracy pieszo; chciał dbać o formę, na dodatek miał blisko. Zresztą, miał się spotkać z nowicjuszką przed drzwiami.
Nareszcie! Jeszcze tylko jeden zakręt i dotrze do Biura. O, już je widać! Zerknął, zdenerwowany, na zegarek; spóźnił się tylko trzy minuty. Niezbyt wiele, owszem; jednak w pracy Aurora czas zalicza się do grona ważniejszych rzeczy. To była jedna z pierwszych lekcji, jaką zamierzał przekazać nowicjuszce. A tu takie buty!
Uspokoił oddech. Dostrzegł w oddali zniecierpliwioną figurkę, czekającą przed drzwiami. Widział jej bladą twarzyczkę w kształcie serca i ciemne, błyszczące oczy.
- Pan Shacklebolt?


~*~*~

Kingsley obudził się, zlany potem. Znowu. Już trzeci raz w tym tygodniu. Ten sam sen. Ten sam koszmar. Chwila, w której się poznali. Chwila, której następstwem były te straszne wydarzenia.
Uczył ją, jak należycie wykonywać zawód Aurora. Była odrobinę roztrzepana i niezdarna, jednak miała wiele innych, pożądanych u łowcy czarnoksiężników cech. Chociażby jej własny, rzadki dar; była też sprytna i inteligentna, angażowała się w prowadzoną sprawę do końca, nie miała uprzedzeń, co w świecie pełnym sług Voldemorta jest niezbędne. No, ale w końcu sama nie była czystej krwi.
To on wciągnął ją do Zakonu Feniksa. Sam był tam wówczas debiutantem, ale jego gorące rekomendacje zostały zaakceptowane. Dostała się do organizacji. Rozświetlała ich życie w ponurej kwaterze, nawet jeśli czasami bywała irytująca.
Zerknął na zegarek; wpół do szóstej. I tak trzeba niedługo wstać, nie ma sensu kłaść się z powrotem. Zrobił sobie kawę, wypił ją i zaczął się ubierać. Koledzy i tak przyzwyczaili się już, że Kingsley przychodzi wcześniej, niż musiał. Oczywiście, pasowało im to; im więcej rąk do pracy, tym lepiej! Voldemort wprawdzie został pokonany, jednak wielu jego popleczników wciąż się ukrywało, wojna jeszcze się nie skończyła. Zresztą, zwycięstwo nad Voldemortem było mocno zaprawione goryczą. Stracili tyle osób... Jak to na wojnie.
Kingsley wciągnął płaszcz i, zamknąwszy drzwi, wyszedł z domu. Byli coraz bliżej złapania tej szajbuski, Bellatriks Lestrange; cenna jest każda chwila, a skoro już i tak wstał wcześniej, odrobina pośpiechu nie zaszkodzi.
Szedł szybko, mijając kolejne przecznice. Słońce powoli rozjaśniało nocny mrok; rozpoczął się wschód. Kiedyś lubił je oglądać – najpierw czerń bez pośpiechu zmieniała się w szarość, potem na horyzoncie pojawiała się czerwona łuna... Zwiększała się, obejmowała coraz więcej nieba... Romantycznej duszy Kingsleya bardzo się to podobało. Teraz romantyzm skrył się pod powłoką twardości, wschody kojarzyły mu się zaś tylko z nieprzespanymi nocami, spędzonymi na pościgach i wartach, całonocnymi naradami w kuchni Grimmauld Place 12 i... i... z jej śmiercią. Znaleźli ciała o poranku.
Zobaczył rysujący się w oddali budynek Biura. Nie chodził już nigdy tą samą drogą, co tamtego dnia, gdy poznał swoją podopieczną. Niezależnie od tego, jak ważny był pośpiech w złapaniu Lestrange, po prostu nie mógł tego zrobić. Tyle razy chodzili nią we dwoje po skończonym dniu pracy, wiązało się z nią tyle wspomnień... Nie, Kingsley, przestań, powtarzał sobie. Nie wspominaj jej, to i tak jej nie zwróci. Leży na zimnym cmentarzu na Graston Hill.
Cmentarz... Cmentarz... Jedyny pomost, łączący nas ze zmarłymi. Możemy zapalać znicze, odmawiać modlitwy, łudzić się, że zmarli nas słyszą. To nie tak. Groby nie są dla zmarłych, one są dla żyjących. Po to, byśmy nie zwracali uwagi na to, że nasi nieobecni rozkładają się w ziemi. Jeśli ich dusze, ich wspomnienie nie krąży wokół nas w życiu codziennym, przyjście na cmentarz niewiele zmieni. Da tylko chwilową ulgę.
Tego jednak potrzebował Kingsley. Ulgi, choćby tylko na parę minut. Nie mógł poradzić sobie z własnymi myślami... Może przyjście na grób coś zmieni? Niemal bezwiednie przeszedł obok Biura, wciąż tym samym tempem podążył na cmentarz. Nie leżał daleko, może Kingsley nawet zdąży, zanim nadejdzie czas jego przyjścia do pracy.
Kupił bukiet kwiatów, by nie przyjść do niej z pustymi rękami. Minął cmentarną bramę. Była całkiem ładna, żelazna, w kształcie wachlarza. Jeśli ją odrobinę odmalować, mogłaby cieszyć oko... Gdyby nie to, że zaraz za nią zaczynał się rząd mogił.

~*~*~

Szli ramię w ramię, oboje ubrani na czarno. Ona zapłakana, popielate włosy wystawały jej spod czapki. On – smutny i poważny, jeszcze bardziej, niż niegdyś. Wojna zmienia ludzi. Zwłaszcza wojna, w której traci się najbliższych.
Podeszli do jednego z nowych grobów. Szary kamień błyszczał w świetle księżyca; świeżo wyryte w nim imię boleśnie odciskało się w świadomości.


Remus John Lupin
10 marca 1959* – 22 kwietnia 2003.

Przez noc – droga do świtania,
Przez wątpienie – do poznania,
Przez błądzenie – do mądrości,
Przez śmierć – do nieśmiertelności.**


Był przyjacielem ich obojga. Kolejna dusza, która odeszła. Kolejny człowiek, na którego miejscu woleliby być; on już nie czuł bólu. Z jego piersi nie wyrywał się szloch na widok mogiły przyjaciela. Nie opłakiwał najbliższych. Śmierć była wytchnieniem; oni wszyscy na nią czekali.
Druga Wojna trwała już ósmy rok; nikt nie wiedział, kiedy się skończy. Ile jeszcze przyjaciół przyjdzie im pożegnać? Nie śmieli zgadywać.
- Żaden dzień się nie powtórzy... – zadeklamowała kawałek swego ulubionego wiersza. Lubiła poezję, mimo swej niespokojnej natury... A może właśnie przez nią? - Czemu, Kingsleyu? Tak chciałabym, by wróciły szczęśliwe czasy sprzed wojny, by Rem... – głos jej się załamał, nie była w stanie wykrztusić już ani słowa.


~*~*~

Pamiętał to dokładnie; to było niemal dwa lata temu. Sam często zadawał sobie pytanie, które było udziałem młodych żołnierzy z Flandrii, siedzących w okopach podczas wojen mugoli, rodziców, płaczących po dzieciach, rozszarpanych karabinami, dzieci, które bezskutecznie czekały na powrót rodziców, torturowanych przez Śmierciożerców. Czemu nie mogą wrócić czasy pokoju? Te szczęśliwe dni, kiedy człowiek mógł się przejmować błahymi troskami, tym, czy jest jeszcze cukier w domu albo czy nie trzeba kupić już nowych butów?
Kingsley przypomniał sobie wiersz, którego wers wówczas wyrecytowała. Żaden dzień się nie powtórzy... Jak to szło dalej? Żaden dzień się nie powtórzy, nie ma dwóch tych samych... Nie, podobnych! Nie ma dwóch podobnych nocy. Dalej było coś o pocałunkach... Dwóch tych samych pocałunków... Dwóch jednakich... jednakich... O! Dwóch jednakich spojrzeń w oczy.
Uwielbiała ten wiersz. Może dlatego, że sama była zmienna, zupełnie jak życie? Nie, nie tylko przez to, że umiała zeszczupleć na zawołanie, czego zazdrościły jej niemal wszystkie koleżanki. Miała zmienne nastroje, zwłaszcza w ostatnich latach... Nic dziwnego. Tyle przeżyć...
Najsilniejszym była, oczywiście, śmierć Remusa. Ukochanego... Kingsley nie mógł nic poradzić na to, że jakaś mała, mroczna część jego duszy cieszy się z tego. Remus był jego rywalem, wydawało się, że tylko on stoi mu na przeszkodzie. Tak świetnie przecież się rozumieli, on i ona... Musiało minąć sporo czasu, zanim uświadomił sobie, że może liczyć tylko na przyjaźń, nie na miłość. Zbyt wiele ich różniło, a ona oddała serce komuś innemu. Umarło wraz z nim. Wtedy czekała już tylko na śmierć reszty ciała.
Losu dopełniła bitwa, w czternaście miesięcy po śmierci Remusa. Walczyła dzielnie, ale tej nocy zginęli wszyscy Aurorzy, którzy walczyli ze Śmierciożercami. Wzięli część z nich razem ze sobą na tamten świat, ale było ich zbyt wielu. Dobrze chociaż, że ci szubrawcy nie zdążyli zabrać ciał; tego już byłoby dla Kingsleya za wiele...

~*~*~

Stał pod parasolem w swym czarnym płaszczu. Był zadowolony, że pada; można było udawać, że łzy na twarzy to krople deszczu, nic więcej. Płakał cicho, bezgłośnie. Nie był jeszcze w stanie odczuwać bólu.
Tego dnia chowali wiele osób. Neville Longbottom spoczął obok swoich rodziców, którzy zginęli w ataku na szpital – nie byli przecież w stanie się bronić. Bellatriks Lestrange dopełniła dzieła, które rozpoczęła wiele lat wcześniej. Teraz nie było już żadnych Longbottomów poza starą Augustą. Terry Boot jęczał nad trumną Cho Chang; jej twarz była potwornie zniekształcona. Pomona Sprout również miała odejść do ziemi, niczym roślina, które tak lubiła sadzić. Ale z niej nic już nie wyrośnie, odeszła bezpotomnie.
A Tonks... Dobra, słodka Tonks...
Wyglądała strasznie. Jakby wszystkie jej zdolności metamorfomaga opuściły jej ciało wraz z życiem. Wychudła, jej popielate włosy zmatowiały, czerwone usta zbladły. Jej oczy były otwarte. W końcu wszyscy zobaczyli jej blizny, które z wykorzystaniem swych mocy próbowała ukryć – szrama, zadana nożem przez Narcyzę Malfoy, szpeciła policzek, spod sukni wystawało też stare oparzenie na nadgarstku. Jakie pamiątki walk miała na reszcie ciała, tego Kingsley nie chciał wiedzieć.
Ksiądz zaczął odmawiać modlitwę. To nie tak, że czarodzieje są niereligijni, o nie! Po prostu rzadziej przejmują się kościołem, nie ma też jak do niego trafić z Hogwartu. Ale pogrzeb odbył się w obrządku rzymskokatolickim.
Kingsley słyszał słowa duchownego, ale jakby ich nie rozumiał; nie pamiętał potem z tej przemowy niczego. Wrócił do domu, nie chciał iść na stypę, nie chciał rozmawiać z innymi. Po raz pierwszy i ostatni od czasu, gdy miał szesnaście lat, upił się. W samotności. Nie było już Tonks, która czasem dotrzymywała mu towarzystwa przy jednym kieliszku po pracy. Nie było już niczego.


~*~*~

Kingsley otrząsnął się ze wspomnienia. Szedł teraz wijącą się ścieżką, do grobu, który, mimo że widywał go niewiele razy, bardzo dobrze pamiętał. Nie rozglądał się; nie zobaczyłby zresztą wielu osób, było parę minut po szóstej. O tej porze ludzie nie przychodzą jeszcze, by uprzątnąć groby.
Przypomniał sobie kolejną strofę z ulubionego utworu Tonks. Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.
Kingsley sam nie wiedział, czy może zgodzić się z tymi słowami. Jego zła godzina trwała już stanowczo zbyt długo... Pół roku, jeśli liczyć od jej śmierci.
Ktoś kiedyś powiedział mu, że oznaką prawdziwej miłości jest, gdy mężczyzna, poproszony z zaskoczenia, potrafi powiedzieć, jaki kolor mają oczy jego wybranki. Bzdura. On sam nie znał koloru oczu Tonks, zresztą czy ona miała jeden, konkretny? Zapewne tak... Ale jaki? Pamiętał, że gdy spotkał się z nią po raz pierwszy, wydawały mu się one ciemnobrązowe. Kiedyś, w blasku księżyca podczas jednej z akcji błysnęły zielenią. Raz zauważył, że gdy patrzyła na Remusa, miłość odbijała się w ich błękicie. Poza tym... Wszystkie kolory przesłaniał mu jeden, smutniejszy.
Nie mógł, po prostu nie mógł zapomnieć oczu Tonks na pogrzebie. Nie udało się ich zamknąć... Zaklęcie, które miało udręczyć do końca i tak udręczonych? Nie wiedzieli. W każdym razie nie udało im się tego zrobić, Tonks wpatrywała się podczas pogrzebu martwym wzrokiem w szare niebo. Jej tęczówki – co za śmieszna nazwa! W tęczy nie ma szarości! – również były szare... Szare jak kamienny nagrobek. Jak ciężkie, zebrane nad nimi chmury. Szare i puste. Jak życie Kingsleya od tamtego momentu.
Położył bukiet róż na płycie. Słodko pachniały, ale cóż z tego... I tak zwiędną. Ich czerwień zblednie, jak czerwień ust Tonks.
- Róża? Jak wygląda róża? Czy to kwiat? A może kamień? – powiedział cicho zamiast modlitwy.
Odwrócił się i zaczął iść w kierunku Biura Aurorów. Jeszcze trochę i się spóźni. Koledzy na pewno już są zdumieni, normalnie były w pracy od paru ładnych minut. Teraz trzeba wypełniać swoje obowiązki. A kiedyś... Uśmiechnięci, współobjęci, spróbujemy szukać zgody, choć różnimy się od siebie jak dwie krople czystej wody. Jeszcze nie dziś... Ale kiedyś ją spotka. Może zobaczy, jak biegnie mu naprzeciw, a może rozegrają razem z Remusem partyjkę makao? Ostatecznie, najważniejsze, by ją zobaczył, choćby miała być z Remusem. Może znowu zobaczy, jak błyszczą jej oczy, gdy powita go nieśmiałym pytaniem: „Pan Shacklebolt?”?
Jej oczy... Jaki naprawdę miały kolor? Nagle wydało mu się to nadzwyczaj ważne...
Jej oczy... Teraz są szare jak ten nagrobny kamień. Ich blask... zgasł.

---

* Datę narodzin Remusa znalazłam [link widoczny dla zalogowanych].
** Wiersz Romana Zmorskiego.
Ulubiony wiersz Tonks to oczywiście „Nic dwa razy”, Wisławy Szymborskiej.

---


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jupka
mumiak



Dołączył: 31 Sie 2005
Posty: 1517
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świnoujście/Miasto Marzeń

PostWysłany: Nie 10:46, 11 Cze 2006    Temat postu:

Pomysł (dwa punkty):
TEKST I: 1 pkt.
TEKST II: 1 pkt.
Oba pomysły mi się bardzo spodobały; i pierwszy, romantyczny, i drugi, bardziej... sensacyjny? Inny. Ech. ^^

Styl (trzy punkty):
TEKST I: 1,5 pkt.
TEKST II: 1,5 pkt.
Styl autorki tekstu drugiego jest wypracowany, lekki, ale autorka pierwszego depcze drugiego po piętach. Wszystko jest śliczne, zgrabne, lekkostrawne. Znowu remis! ;)

Realizacja tematu (jeden punkt):
TEKST I: o,5 pkt.
TEKST II: o,5 pkt.
Zrealizowano.

Błędy (jeden punkt):
TEKST I: o,5 pkt.
TEKST II: o,5 pkt.
Cóóż, ja ich nie widzę. Cóż. ^^'

Ogólne wrażenie estetyczne (trzy punkty):
TEKST I: 2 pkt.
TEKST II: 1 pkt.
Mimo że oba teksty mi się bardzo podobało, to pierwszy był... taki, jakiego bardziej się spodziewałam. W dodatku niesamowicie ładnie przedstawiony. Drugi za to miał tę zaletę, że była bardziej skomplikowana fabuła, troszkę tajemnicy.
O.
A mogłam znowu dac remis!

Podsumowanie:
TEKST I: 5,5 pkt.
TEKST II: 4,5 pkt.

Nyo!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
madzioreczek
Ningyo



Dołączył: 22 Sie 2005
Posty: 138
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: mój własny świat ...

PostWysłany: Śro 15:59, 14 Cze 2006    Temat postu:

*Pomysł (2 punkty)
TEKST I: 0,8 pkt
TEKST II: 1,2 pkt
*Styl (3 punkty)
TEKST I: 1,5 pkt
TEKST II: 1,5 pkt
*Realizacja tematu (1 punkt)
TEKST I: 0,5 pkt
TEKST II: 0,5 pkt
sii :)
*Błędy (1 punkt)
TEKST I: 0,5 pkt
TEKST II: 0,5 pkt
Mogę być ślepa ale żadnego nie widziałam ;)
*Ogólne wrażenie estetyczne (3 punkty)
TEKST I: 1,3 pkt
TEKST II: 1,7 pkt

RAZEM
TEKST I: 4,6 pkt
TEKST II: 5,4 pkt
Chyba dobrze podliczyłam xD Z matmy nigdy nie byłam dobra

Ehh mam pytanko ;) czy przy każdym musi być jakis komentarz ??
Madziorek

Nie musi :)
to sii ;)


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez madzioreczek dnia Pią 7:26, 16 Cze 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Orchidea
Nevar



Dołączył: 17 Kwi 2006
Posty: 539
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z zupełnie innego świata...

PostWysłany: Śro 21:26, 14 Cze 2006    Temat postu:

Mały offtopic:
Do autroki drugiego tekstu: Nie ma ludzi zwyczajnych - są ludzie których nie pozanliśmy, każdy z nas skrywa jakąś tajemnicę; każdy jest cudownie niepowtarzalny

A teraz ocena:

Pomysł:
Tekst I: 0,9
Tekst II: 1,1
Tekst drugi bardziej mnie zaskoczył. Ale pomysły podobały mi się oba.

Styl:
Tekst I: 1,5
Tekst II: 1,5
Oba tekst czytało się baaaardzo przyjemnie.

Realizacja tematu:
Tekst I: 0,5
Tekst II: 0,5

Błędy:
Tekst I: 0,5
Tekst II: 0,5
Nie zauważyłam nic co by mnie poraziło

Ogólne wrażenie estetyczne:
Tekst I: 1,65
Tekst II: 1,35
Przy pierwszym teksie łezki w oczach mi się pojawiły (a jakiego blasku wtedy nabrały...:P). Przy drugim natomiast fabuła była bardziej złożona, a co za tym i idzie czytało się z większym zainteresowaniem.

Podsumowanie:
Tekst I: 5,05
Tekst II: 4,95

Autorkom chciałam podziękować za tak przyjemną lekturę i miło spędzony czas :)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kejtova
Sky



Dołączył: 03 Lis 2005
Posty: 4724
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z niebiańskiej plaży

PostWysłany: Śro 13:42, 21 Cze 2006    Temat postu:

Pomysł:
Tekst I: 0,9
Tekst II: 1,1
Wydaje mi się, że tekst drugi był bardziej dopracowany

Styl:
Tekst I: 1,5
Tekst II: 1,5
Oba teksty czytało się bardzo gładko, bez zastrzeżen.

Realizacja tematu:
Tekst I: 0,5
Tekst II: 0,5
No tutaj, to nie ma wątpliwości. Tematy zrealizowane w całości.

Błędy:
Tekst I: 0,7
Tekst II: 0,3
W tekście drugim wpadła mi w oko literówka i chyba dwa barki przecinka. Dwa, albo jeden. ;) W pierwszym chyba nic.

Ogólne wrażenie estetyczne:
Tekst I: 1,7
Tekst II: 1,3
Te oczęta, ten blask. W pierwszym tekście było to bardziej zaakcentowane, co mi się spodobało.

Podsumowanie:
Tekst I: 5,3
Tekst II: 4,7

Muszę przyznac, że pojedynek był wyrównany. Aż trudno was oceniac, kobity! Ale ślicznie było, to fakt.

Pozdrawiam
Keja

I co Ata, cieszysz się? :P Pindo jedna?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
nundu
Gejsza



Dołączył: 14 Lis 2005
Posty: 2679
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: granica między szaleństwem a...

PostWysłany: Śro 20:54, 21 Cze 2006    Temat postu:

Dobra, to jeszcze ja. Bo Dementora się jednak nie wpisała, a ja za to w żadnym jeszcze pojedynku nic nie oceniałam.

Pomysł (dwa punkty):
TEKST I: 0,7 pkt.
TEKST II: 1,3 pkt.
Nie wiem dlaczego, ale jak z Nelą wymyślałam kiedyś kiedyś taki tytuł dla pojedynku, to byłam pewna, że jej przeciwnik zrobi motyw z gasnącym blaskiem oczu ukochanej/ukochanego. Po prostu byłam tego pewna.
Z drugiej strony, ciekawy motyw z oczami Nimfadory.

Styl (trzy punkty):
TEKST I: 1,5 pkt.
TEKST II: 1,5 pkt.
Widać po stylu, kto pisał, ale oba są doskonałe na swój sposób. I różne, co tez należy uwzględnić. Dlatego remis.

Realizacja tematu (jeden punkt):
TEKST I: 0,5 pkt.
TEKST II: 0,5 pkt.
Ano zrealizowały.

Błędy (jeden punkt):
TEKST I: 0,5 pkt.
TEKST II: 0,5 pkt.
W pierwszym tekście przewinął mi się błąd otrograficzny (bo to chyba był z rodzaju takich) i powtórzenie. W drugim ze dwa interpunkcyjne i literówka. Dlatego remis.


Ogólne wrażenie estetyczne (trzy punkty):
TEKST I: 1 pkt.
TEKST II: 2 pkt.
Oba teksty były świetne. Naprawdę. I obu autorkom gratuluję. Aczkolwiek drugi zawierał coś z innowacji. Jak już wcześniej pisałam, sam tytuł nasuwa pewne skojarzenia. Skojarzenia, które w pełni odzwierciedlił pierwszy tekst. Zaś drugi poszedł w całkiem inną stronę. Bardzizej dryminalną, dreszczową, zawilszą...
I wcale bym się nie zdziwiła, gdyby sprawa Horkruksów wyjaśniona w II okazała sie podobna do rozwiązania pani R. XD


Podsumowanie:
TEKST I: 4,3 pkt.
TEKST II: 5,7pkt.

I tym postem zamykamy temat. Jeszcze tylko podsumowanie zrobię.
Ciekawa też jestem jak moja ocena wpłynęła na końcowy wynik...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
nundu
Gejsza



Dołączył: 14 Lis 2005
Posty: 2679
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: granica między szaleństwem a...

PostWysłany: Śro 21:01, 21 Cze 2006    Temat postu:

Podsumowanie

Tekst I - 24,75

Tekst II - 25,25

Oficjalnie ogłaszam, iż zwyciężczynią została
Cornelia Cole. <fanfary>

Obu walczącym serdecznie gratulujemy i dziękujemy za wspaniałą i wyrównaną walkę.
Jednocześnie zapraszam do komentowania kolejnego pojedynku, który juz trwa. A Cora zamierza wygrać po raz kolejny XD

Nuna


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Arena krwią spływająca... Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin