[Z] Mistrz i uczeń

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Idril Celebrindal
Charłak



Dołączył: 06 Wrz 2005
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Sob 13:25, 18 Lis 2006    Temat postu: [Z] Mistrz i uczeń

Tekst powstał na potrzeby konkursu historycznego na forum Aurora. Miało się pojawić wydarzenie historyczne, postać historyczna, sentencja oraz wymagane słowa. No i związki ze światem Rowling mogły być dość luźne. Opowiadanie zajęło I miejsce.

Dziękuję bardzo wszystkim, którzy na mnie zagłosowali. To opowiadanie mogłoby być lepsze i ja o tym wiem. Ale jest, jakie jest. I inne nie będzie.

Uprzedzam, że pojawiają się "sceny", ale są one raczej sugerowane, niż opisywane.

Dedykowane moim kochanym Wiedźmom. Wszystkim po kolei: Mel, Pet, Issie i Nelusi. W dowolnej kolejności. To nie jest tak dobry tekst, jaki chciałabym Wam dedykować i nie jestem z niego całkiem zadowolona - i Wy o tym wiecie. Ale mimo wszystko. Bo gdyby nie Wy, to pewnie bym nie wystartowała.


Mistrz i uczeń


Tylko słaby uczeń nie przerośnie mistrza
/Leonardo da Vinci/


Pracownia mistrza była miejscem niezwykłym. Pod ścianami i na sztalugach spoczywały obrazy, na których niebieskawe sfumato przeplatało się z głębią nasyconych kolorów, zaś na stołach leżały rysunki fantastycznych machin, projektowanych przez Leonarda. Wysokie okna zawsze były nieskazitelnie czyste, by nie zmieniać, broń Boże, oświetlenia w pracowni. Malarz pilnował tego jak oka w głowie.
Hipolito del Pierro – młody uczeń artysty – zamknął okiennice zaklęciem i cichym Incendio zapalił kilka świec. Drgające, nikłe płomyki rozjaśniły mrok.
Nareszcie da Vinci wrócił do domu… – westchnął chłopak w duchu, przypominając sobie, żeby zamknąć drzwi na skobel.
Mistrz za bardzo się męczył. Zbliżał się już do kresu żywota, miał przecież pięćdziesiąt trzy lata, lecz wciąż bardzo dużo pracował, a nadto forsował siły w sypialni, zabawiając się z coraz to młodszymi chłopaczkami.
Hipolito za dobrze znał Leonarda, zbyt wiele dni, a czasem i nocy spędził wraz z nim, by nie wiedzieć, że malarz źle się ostatnimi czasy czuje. Wskazywał na to ciężki chód, rzężący momentami oddech i częste ataki duszności. W takich chwilach da Vinci siadał na zydlu i dyszał ciężko, trzymając się za szyję i szarpiąc tasiemki przy koszuli. A jego uczeń myślał o tym, jak wiele zawdzięcza swemu mistrzowi i co się stanie, kiedy go zabraknie.
Bo co by robił w rodzinnym domu w Ferrarze, u ojca, kupca-bankruta, który nie miał nawet na przyzwoity posag dla pięciu córek? W najlepszym razie – zdychał z głodu. Ojciec, mimo że był czarodziejem, nie mógł sobie wyczarować pieniędzy z powietrza.
Kiedy wielki Leonardo wziął go do terminu, Hipolito zdawał sobie sprawę z tego, że szczęście się do niego uśmiechnęło, choć miał zaledwie dziewięć lat i niewiele wyobraźni. Pożegnania nie pamiętał, tylko czasami przed oczyma stała mu zapłakana matka, ściskająca w jednej ręce chusteczkę, drugą podtrzymująca na biodrze roczną Caterinę. Od czasu wyjazdu nie widział się z rodziną ani razu. Ale nie tęsknił. Nie miał do czego. Podobało mu się uczucie pełnego żołądka i nazbyt cenił sobie posiadanie czystej odzieży, by pragnąć powrotu do domu. Kiedyś rodzina del Pierro wiele znaczyła w Ferrarze, robił z nimi interesy sam doża wenecki, ale na początku XV ród zaczął podupadać, by za czasów papieża Sykstusa IV stoczyć się już całkowicie.
Chłopak westchnął ciężko, wodząc oczyma po zastawionym płachtami papieru stole. Przeżył u mistrza osiem długich lat, podczas których poznał wszystkie tajniki warsztatu. Czekało go jednak największe wyzwanie – namalowanie własnego dzieła sztuki. Da Vinci często mawiał, że tylko słaby uczeń nie przerośnie mistrza. A Hipolito nie zamierzał być słaby.
W rogu izby, przykryte płótnem, stało najnowsze dzieło Leonarda. Wciąż jeszcze nieukończony portret Mony Lisy Cherardini di Giocondo, żony wpływowego florenckiego szlachcica, Ferrantego di Giocondo. Mistrz wiedział, co robi, zabiegając o to zamówienie, Ferrante był bowiem najlepszą drogą do kieszeni Cesarego Borgii, u którego da Vinci pracował jako inżynier i architekt. Niestety, Borgia, choć skory do nazywania siebie mecenasem sztuki, był mniej chętny do płacenia za zrealizowane projekty. Di Giocondo zaś miał na kardynała na tyle duży wpływ, że gdy Leonardo nie mógł doprosić się o zapłatę, szedł do szlachcica, a kilka dni później służący przynosił mu mieszek pełen brzęczących florenów.
– Hipolito…
Kobieta siedząca w głębi izby poruszyła się nieznacznie, zaszeleściła jedwabna suknia. Chłopak odwrócił się gwałtownie, wyrwany z zamyślenia.
– Mamy mało czasu, spiesz się – odezwała się ponownie.
Nie była już młoda – miała dziewiętnaście lat. I od trzech pozostawała zamężna z Ferrantem di Giocondo. Znudzona życiem w miejskiej posiadłości męża, jego ciągłą nieobecnością, w nocy szukała przygód i ukojenia w ramionach młodych mężczyzn.
Powoli rozebrała się z ciemnozielonej sukni i rzuciła ją na podłogę. Tak samo potraktowała gorset oraz niezliczone halki. Po chwili stała całkiem naga na środku izby. Ciepły poblask ognia igrał na jej skórze, zabarwiając ją ognistą czerwienią. Ciemne włosy błyszczały w świetle łojowej świecy.
Hipolito chwycił leżącą na stole różdżkę i wyczarował wąską leżankę, okrytą udrapowanym ciemnoczerwonym aksamitem.
– Połóż się tam, pani – polecił, ustawiając zagruntowane płótno z pierwszymi szkicami na sztaludze.
Mona Lisa posłusznie spoczęła na leżance.
Jakim cudem rozpoznała w nim czarodzieja? Tego del Pierro nie wiedział. Dość, że pewnej nocy przyszła do niego, śpiącego jak zawsze w pracowni mistrza, i zażądała, by namalował jej czarodziejski portret. Nago. Hipolito, choć wstrząśnięty do głębi taką propozycją, przystał na nią prawie od razu. Nie chciał oszukiwać siebie samego. Ta kobieta go fascynowała, odkąd pierwszy raz na nią spojrzał.

***

Pamiętał to tak, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj. Mistrz obudził go tego dnia wcześnie, nakazał szybko się ubrać i wziąć pędzle oraz farby. Później poprowadził ucznia wąskimi, krętymi uliczkami Florencji do dzielnicy, gdzie swe wille mieli najbogatsi obywatele miasta. Stanęli przed jasnym domem o dużych oknach i – jak się później okazało – zachwycających ogrodach. Służba wpuściła ich natychmiast – Leonardo był znany w mieście.
Ferrante di Giocondo już na nich czekał. Był mężczyzną dosyć młodym, o ciemnych oczach i długich, czarnych włosach, starannie ufryzowanych. Jego twarz miała w sobie coś, co przywodziło na myśl lisa. Od pierwszej chwili wzbudził niechęć Hipolito. Chłopak słyszał o powtarzanych w mieście plotkach – szlachcic miał ponoć sadystyczne skłonności, ponadto znano jego upodobanie do młodych, ślicznych chłopców. Jego żona nie miała żadnych powodów, by czuć się szczęśliwą.
Donna di Giocondo oczekiwała na malarza w drugim pokoju. Choć Hipolito widział wiele pięknych kobiet, przewijających się przez pracownię Leonarda, to musiał przyznać, że Mona Lisa była z pewnością najbardziej urodziwa. Ciemnowłosa, o pięknej figurze i arystokratycznych rysach twarzy. A jednocześnie w jej oczach krył się bezbrzeżny smutek.
– Mistrzu Leonardo… – rzekła, podając szczupłą dłoń do pocałowania.
Malarz skłonił się dwornie, to samo zrobił Hipolito.
Podczas gdy da Vinci malował, jego uczeń nie odrywał spojrzenia od spokojnej, tajemniczo uśmiechniętej Mony Lisy. Jako artysta potrafił docenić piękny wykrój ust, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, regularność rysów twarzy, wysokie, gładkie czoło i idealny nos.
Gdy kilka dni później przyszła sama do pracowni, w środku nocy, z twarzą ukrytą pod obszernym kapturem płaszcza, i zażądała, by namalował jej nagi obraz, Hipolito wiedział, że ma niepowtarzalną szansę, by przerosnąć mistrza.

***

– Hipolito… – Mona Lisa wstała i dotknęła ramienia zamyślonego chłopaka. – Hipolito, co się dzieje?
Del Pierro popatrzył na nią z roztargnieniem, odkładając pędzel na stół. Z miękkiego włosia skapywały na podłogę krople farby, tworząc szkarłatną plamę.
Jak krew, pomyślał Hipolito.
– Nic, pani – odparł wreszcie, pocierając podbródek. Zawsze to robił w chwilach zadumy. – Ja tylko… A jeżeli to się wyda? Twój mąż każe skrócić mnie o głowę.
Kobieta zaśmiała się.
– Przecież umiemy sobie radzić, prawda? – szepnęła mu prosto do ucha. Ciepły oddech owionął kark Hipolito. – Nie przejmuj się, kochany.
Poczuł zwinne palce, wplatające się w jego włosy i miękkie usta tuż obok własnych warg.
Boże, przebacz, pomyślał, zanim pocałował dziewczynę.
Ta zaś pociągnęła go na leżankę, rozwiązując w pośpiechu tasiemki koszuli.
To była ich druga tajemnica. Szybko okazało się, że Mona Lisa chce nie tylko portretu, ale także czułego kochanka. Ferrante znów wyjechał z Florencji, tym razem na dłużej, a jej znudzili się już dekadenccy szlachcice o wyuzdanych pragnieniach. Tym razem pragnęła kogoś świeżego, niewinnego. Szkoda tylko, że Hipolito wcale nie był tak niewinny, na jakiego wyglądał. Smoliście czarne włosy, ciemne oczy, patrzące spod firany długich rzęs, gładka, nie golona jeszcze twarz – wyglądał raczej na niedoświadczonego chłopca, niż kogoś, kto odwiedzał regularnie sypialnię własnego mistrza. Ale Mona Lisa tego nie wiedziała. I Hipolito pragnął, by nigdy nie poznała tej upokarzającej dla niego prawdy. Był młody, kiedy to się stało, miał zaledwie jedenaście lat. Nie myślał o tym, co robi, po prostu wypełniał wolę mistrza. Opamiętanie przyszło później, kiedy dowiedział się przypadkiem, że Leonardo miał już proces o stosunek z mężczyzną.
Ubierał się powoli, nie patrząc na zarumienioną kobietę, leżącą z przymkniętymi oczami. Rzadko była tak odprężona, tak niewymuszenie naturalna. Tylko w pracowni mogła zdjąć maskę, przywdziewaną wobec świata. Del Pierro pamiętał aż za dobrze, jak szlochała pierwszej nocy, wpijając się paznokciami w jego ramię. Wyrzucała z siebie cały żal i gorycz upokorzenia, jakiego doznawała przez trzy lata małżeństwa.
Wreszcie Hipolito mógł stanąć za sztalugami. Pierwsze pociągnięcia pędzla były nieśmiałe jak jego wzrok, gdy Mona Lisa rozebrała się przed nim po raz pierwszy. Nakładał farbę powoli, z pietyzmem. Ruchy dłoni, gdy tylko przeszło drżenie rąk, stały się precyzyjne. Od czasu do czasu popatrywał na kochankę, wciąż rozmarzoną. Del Pierro nie był głupi – zdawał sobie sprawę, że takiej Mony Lisy prócz niego nie oglądał nikt. Widział, że oto powstaje arcydzieło, które przyćmi nawet dokonania mistrza Leonarda.

***

Stary malarz wszedł do pracowni wczesnym rankiem. Wyglądał lepiej niż poprzedniego dnia, kiedy z poszarzałą ze zmęczenia twarzą wracał do domu.
Hipolito był już na nogach od pół godziny, zaspany, nieprzytomny ze zmęczenia. Ale wiedział, że mistrz nie może nic podejrzewać, ponieważ tak naprawdę chłopak nie był pewien, jak zareaguje Leonardo na wieść, że jego uczeń stworzył dzieło. Bo co do tego, że obraz Mony Lisy będzie dziełem, Hipolito nie miał najmniejszych wątpliwości. Da Vinci jednak, wbrew własnym słowom, wciąż chciał być uważanym za niedościgły wzór. I nie chciał, by przerósł go jakikolwiek uczeń.
Starzec położył płótno na sztalugach. Mona Lisa uśmiechała się z niego zagadkowo.
– Pójdziesz do miasta – odezwał się Leonardo. – Kończą się składniki do sporządzania farb. Zapłacisz… – krótka chwila wahania – nie, pójdziesz do Pietro dello Sciondo, on da wszystko na kredyt. Powołaj się na mnie.
Hipolito wiedział doskonale, że składniki się kończą. Zużywał je wszak nocą. Miał co prawda wyrzuty sumienia, ale w świetle dnia zdawały się niknąć, wracając tylko w nielicznych momentach. Takich jak ten.
Del Pierro chwycił koszyk i ruszył w miasto. Był właśnie dzień targowy, toteż Florencja tętniła życiem. Chłopak przemierzał rynek, zapchany do ostatniego miejsca straganami, na których sprzedawano wszystko, czego dusza zapragnie. Na placu kłębiła się ciżba ludzi, kolorowy tłum przepychał się, krzyczał, klął. Trubadurzy śpiewali pieśni, wędrowna trupa aktorów wystawiała przedstawienie, widzowie wrzeszczeli wniebogłosy, śmiali się, klaskali i wyrażali nazbyt głośno swoje nie zawsze pochlebne opinie, akrobaci popisywali się sztuczkami, zbierając pieniądze do kolorowego kapelusza z długim piórem. Gdzieś wędrowny grajek przygrywał na piszczałce, skądinąd dało się słyszeć dźwięki lutni. Cyganki w kolorowych strojach tańczyły przy dźwiękach tamburynu. Ich bransoletki i kolczyki podzwaniały cicho, gdy kobiety pląsały wdzięcznie po bruku.
Pietro dello Sciondo miał swój sklep w jednej z wąskich uliczek w zachodniej części miasta. By się tam dostać, należało przejść przez rynek i skręcić w ulicę wiodącą nad rzekę.
To tam, nad spokojnymi wodami Arno, Girolamo Savonarola rozpoczął kilka lat wcześniej swoje powstanie. Szalony Mnich, jak go nazywano, nie skończył dobrze. Choć obalił na krótko Medyceuszów, został później oskarżony o herezję i spalony na stosie. Co prawda Hipolito przebywał wtedy wraz z mistrzem w Mediolanie, na dworze Sforzów, ale wydarzenia te odbiły się głośnym echem w całej Italii.
To tu, myślał del Pierro, idąc zabłoconą uliczką, musiał przemawiać do ludu Florencji.
Władza była czymś, co zawsze fascynowało chłopaka. Nie, żeby jej pożądał. Ale widzieć, jak jedno słowo może zaważyć na przyszłości tysięcy, jak jednym traktatem obala się państwa i władców, jak jednym wyrokiem ściąga się śmierć na jednych, a na drugich wybawienie – to było zachwycające.
Hipolito pchnął drzwi do sklepu. Pietro dello Sciondo stał za kontuarem, ugniatając coś w moździerzu. Siwy mężczyzna z dużym, wystającym brzuchem, o czerwonej, nalanej twarzy podniósł wzrok na przybyłego.
– Tak? – zapytał grubym, zachrypłym głosem. Sinawy nos i przekrwione oczy zdradzały upodobanie mężczyzny do rozmaitych trunków.
– Mistrz Leonardo przysyła mnie po składniki do farb, panie – odpowiedział chłopak, podając kartkę, na której da Vinci zapisał, co jest potrzebne.
Sklepikarz studiował przez chwilę listę, po czym zniknął na zapleczu. Hipolito miał przez ten czas sposobność, by rozejrzeć się nieco po wnętrzu. Drewniane półki, wysokie do sufitu, zajmowały słoiki i pudełka z najróżniejszymi dziwami. Prócz zwykłych lekarstw znajdowały się tam także trucizny – niektóre rzadko spotykane i bardzo drogie. Tojad, blekot, cykuta, naparstnica, brakowało tylko cantarelli – ponoć tylko ród Borgów znał sekret jej przyrządzania, przechowywania i podawania tak, by ukryć smak. Na jednym z regałów stał za to flakon z venin de crapaud. Ten odwar z ropuch karmionych arszenikiem był niezwykle rzadką substancją. Podawany w małych ilościach wraz z jedzeniem, zabijał powoli, lecz niechybnie.
– Dziesięć florenów – powiedział Pietro, wychodząc z zaplecza.
Położył na blacie wszystkie zamówione składniki i wyciągnął rękę.
– Mistrz Leonardo prosił o kredyt – wyjaśnił Hipolito. – Zapłaci w najbliższym czasie.
– Tak jak za poprzednie trzy zamówienia? – Dello Sciondo zmarszczył brwi. – Chłopcze, twój pan jest mi winien prawie osiemdziesiąt florenów. Nie wiesz, kiedy zamierza je spłacić?
– Panie… – Del Pierro przełknął ślinę. – Mistrz pracuje nad nowym obrazem. Będzie gotów lada dzień. A kiedy otrzyma zapłatę od pana di Giocondo… Spłaci dług, na pewno. Ale musi mieć farby, żeby malować.
Sklepikarz narzekał jeszcze przez chwilę, ale wreszcie zapakował wszystkie sprawunki i kazał Hipolito wynosić się do diabła. Chłopak wyszedł na zalaną słońcem ulicę. W upale miejski fetor stawał się nie do wytrzymania. Nic dziwnego, że większość bogaczy wyjeżdżała na lato do wiejskich rezydencji.
A więc to tak się sprawy mają, pomyślał del Pierro. Mistrz Leonardo ma problemy z pieniędzmi…
To, że malarz tonie w długach, powtarzano we Florencji już od dawna. Wielu z tych, którzy zamówili u niego prace, ociągało się z zapłatą, a da Vinci potrzebował pieniędzy na nowe przedsięwzięcia. Nawet jego mecenas, Cesare Borgia, książę Romanii, był niechętny do wydawania cennych florenów na swego podopiecznego. Choć Leonardo kreślił dla niego wciąż nowe projekty, wynagrodzenia przychodziły z ogromnym opóźnieniem. Ponieważ zaś Ferrante di Giocondo wyjechał, malarz nie miał przez kogo dopominać się zapłaty.
Gdyby tylko Hipolito mógł coś zrobić… Ale tutaj nie wystarczały jego czary, zaś jedyny kamień filozoficzny na świecie posiadał Nicolas Flamel.

***

– Pokaż – zażądała Mona Lisa, wstając z leżanki i podchodząc do obrazu.
Hipolito stał, niepewny reakcji. Płótno było już prawie ukończone. Pozostało nałożyć ostatnią warstwę farby, by uzyskać efekt sfumato. Miesiące pracy nie poszły na marne. Miesiące ciężkiego, nadludzkiego wysiłku, kiedy spędzał całą noc nad sztalugami, by rankiem zbudzić się i pracować nie mniej intensywnie w pracowni Leonarda. Uczeń przerósł mistrza.
– O Boże… – szepnęła dziewczyna. – Zajrzałeś prosto w moją duszę.
Postać na obrazie leżała na czerwonym aksamicie, z jedną nogą zmysłowo ugiętą w kolanie i ręką leżącą na czole. Delikatnie rozchylone czerwone usta zapraszały, by je pocałować, ciemne oczy patrzyły smutno, jak zwykle. Miękkie, czarne włosy opadały częściowo na jasne piersi. Mlecznobiała skóra doskonale kontrastowała ze szkarłatem materii.
Jakby tonęła w morzu krwi, pomyślał Hipolito, wzdrygając się.
– Przepiękne. Kiedy go zaczarujesz? – zapytała Mona Lisa, wkładając mu dłoń pod koszulę.
Hipolito słyszał przyspieszony oddech szlachcianki, muskający jego kark.
– J-jutro – odpowiedział, zachłystując się powietrzem. – Przyjdziesz, pani, zobaczyć?
Mona Lisa powoli rozwiązywała tasiemki przy ubraniu malarza. Odwróciła go twarzą do siebie i pocałowała, kąsając lekko wargi.
– Przyjdę. – Zrzuciła z niego koszulę. – Przyjdę, możesz mi wierzyć. Choćby nie wiem, co się stało… Będę.
Cudowny dotyk skóry na skórze sprawił, że Hipolito ciężko było złapać oddech. Wiedział, że to się kończy. Niedługo wręczy jej płótno i nigdy więcej się nie zobaczą. Dla Mony Lisy to tylko kolejna przygoda w niezliczonym pasie romansów, ale on – był tego pewien – nie zapomni jej do końca życia.
– Dlaczego, pani, jesteś zawsze tak smutna? – Wreszcie odważył się zadać to pytanie, które nurtowało go od samego początku. Leżeli obok siebie, zmęczeni po niedawnym wysiłku, a Mona Lisa gładziła chłopaka po policzku. – Twoje oczy…
Dziewczyna tylko się uśmiechnęła, tajemniczo, jak zwykle.
– Muszę już iść – powiedziała, wstając z łóżka. – Wybacz. Muszę iść.
Ciche „Alohomora” było ostatnim, co usłyszał.

***

Nie przyszła. Hipolito czekał na nią do późnej nocy, ale się nie zjawiła. Co było tego powodem, del Pierro mógł się tylko domyślać. Być może Ferrante di Giocondo nareszcie wrócił do domu, a może po prostu już jej nie zależało i znalazła sobie innego… Tego chłopak nie wiedział.
Kiedy niebo na wschodzie zaczęło różowieć, zdecydował, że nie ma sensu już dłużej zwlekać. Skoncentrował się jak mógł najbardziej i rzucił zaklęcie.
Przez obraz przebiegł niebieskawy poblask, przypominający światło słoneczne, odbijające się od szyby. Postać na płótnie poruszyła się. Niestety, coś poszło nie tak, ponieważ obraz pozostał niemy. Jednak był arcydziełem.

***

Kiedy mistrz Leonardo wszedł rankiem do pracowni, wydawał się czymś jednocześnie zmartwiony i podekscytowany. Wyglądał źle. Powłóczył nogami, dyszał ciężko i trzymał się za serce. Usiadł na krześle i wbił wzrok w stół, po czym przywołał Hipolito skinieniem ręki.
– Niedobrze się dzieje, chłopcze – powiedział miękko. – Pewnie jeszcze nie słyszałeś najnowszych wieści… Ferrante di Giocondo zamordował w nocy żonę, kiedy ta wybierała się do kochanka, a teraz poprzysięga zemstę. I nie zapłaci za obraz…
Del Pierro zbladł. To dlatego Mona Lisa nie przyszła. Bo mąż wbił jej sztylet w serce. Poczuł ukłucie po lewej stronie piersi i na chwilę pociemniało mu przed oczyma. Czy to dlatego obraz milczy? By skryć straszną tajemnicę rodziny di Giocondo?
Hipolito wiedział, dlaczego jego mistrz jest tak zmartwiony. Da Vinci był bankrutem. A jedyna nadzieja na wyjście z długów została właśnie pogrzebana.
– Dlatego – kontynuował Leonardo – pojedziesz do Genui, by odebrać pieniądze od szlachcica, który jest mi winien sporą sumę. Muszę spłacić swoje długi. Może uda się sprzedać obraz Mony Lisy di Giocondo. Ale szanse są bardzo nikłe. Nie chcą płacić – wyszeptał. – Nawet za fresk w posiadłości Margilianów zapłacą dopiero za pół roku…
Następnego dnia o świcie, chłopak ruszył w długą podróż do Genui. Bułany wierzchowiec niósł go przez dobrze utrzymane drogi. Z rzadka tylko mijali go pątnicy, spieszący do Rzymu czy Asyżu, przejeżdżały chłopskie wozy, czasami w drodze towarzyszyły mu trupy wędrownych aktorów.
Genua zrobiła na nim ogromne wrażenie. W mieście wrzało niczym w ulu, było gwarno i tłoczno. Po kilku godzinach błądzenia, Hipolito odnalazł wreszcie posiadłość Jofrego di Calario. Duży pałac, znajdujący się w najlepszej dzielnicy, odgrodzony był od miasta wysokim murem. Za bramą rozciągały się piękne ogrody, po których leniwie przechadzały się pawie.
Samego Jofrego di Calario znalazł w jednej z sal, bełkoczącego w upojeniu nad gąsiorem wina. Sługa, z wyrazem zażenowania na twarzy, wprowadził Hipolito i zamknął za nim drzwi.
– Panie… – Chłopak skłonił się do samej ziemi. – Przysyła mnie mistrz Leonardo da Vinci, by…
Szlachcic pochylił się nad srebrną miednicą i zwymiotował. Później podniósł się i potoczył błędnym wzrokiem dookoła.
– Czego? – zapytał, nieco bełkocząc.
– Przyjechałem od mistrza Leonarda da Vinci, żeby odebrać dług, jaki zaciągnęliście u niego, panie.
Jofre na moment wytrzeźwiał, jak zwykle, gdy mówiono o pieniądzach. Myślał przez chwilę, po czym na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek.
– Oczywiście, oczywiście – rzekł, dolewając sobie wina.
Gąsior przewrócił się i większość napoju pociekła na podłogę. Jeszcze jeden niezdarny ruch ręką sprawił, że świeca spadła na stół.
– Pokonałeś długą drogę, chłopcze – powiedział di Calario, z trudem artykułując słowa. – Prześpij się, zjedz coś, a o interesach porozmawiamy jutro.
Służba skierowała Hipolito do kuchni, gdzie dano mu jeść. Zupa z pływającymi w mętnej zawiesinie kawałkami jarzyn i mięsa nie była zbyt smaczna. Zdążył jednak zgłodnieć w podróży, pochłaniał więc łyżkę za łyżką, usiłując ignorować służki, wpatrujące się w niego ukradkiem i chichoczące za każdym razem, kiedy uniósł głowę.
Później młoda dziewka służebna odprowadziła Hipolito do jednego z pośledniejszych pokoi w gościnnym skrzydle domu. Łóżko było wąskie i dość twarde, ale po dłuższym czasie w siodle chłopakowi zdawało się wygodne niczym piernaty w pałacu Sforzów. Noc miał niespokojną, okazało się bowiem, że w szparach posłania mieszkają pluskwy, a po pościeli skaczą pchły. Żywił tylko nadzieję, że nie zarazi się świerzbem lub czymś jeszcze bardziej paskudnym.
W środku nocy obudziło go pukanie. Pocierając klejące się oczy, podszedł do drzwi i odsunął rygiel. Na progu stała jedna ze służących. Młodziutka, o wielkich, przestraszonych oczach. Mogła mieć najwyżej trzynaście lat.
– Panie… – powiedziała drżącym głosem, dygając nerwowo. – Mój pan przysyła mnie do was, żebym…
Hipolito uśmiechnął się w duchu. A więc to tak gra Jofre di Calario. Podsuwa mu dziewkę do łóżka, by go zmiękczyć i odsunąć spłatę zaciągniętej pożyczki.
– Wejdź – rzekł chłopak, odsuwając się. Dziewczyna przystanęła na środku izby, spuszczając głowę.
Jakby czekała na ścięcie, przeszło mu przez myśl.
– Usiądź – polecił, siadając na łóżku. Służąca przycupnęła na samym skraju i zaczęła rozsznurowywać sukienkę. – Nie, nie… zostaw. Nie o to mi chodzi…
Wspomnienie Mony Lisy wciąż było zbyt świeże. Kiedy zamykał oczy, czuł jej zapach, widział piękną twarz, słyszał słodki głos.
– Jak ci na imię? – zapytał.
– Livia, panie.
– Masz takie wielkie, dzikie oczy – powiedział Hipolito, wpatrując się w dziewczynę. – Czego się boisz?
– Mój pan będzie zły, kiedy się dowie, że mnie odprawiliście – powiedziała niepewnie. – Zawsze jest zły…
– Czy ktoś narysował kiedyś twój portret?
Livia pokręciła głową. Del Pierro wstał i wyjął z torby papier oraz węgiel, używany do szkicowania. Przystawił obydwie świece bliżej, by uzyskać odpowiednie oświetlenie. Służąca miała ładne, miękkie rysy twarzy, duże usta i te wielkie, błyszczące oczy – wprost stworzone do tego, by je uwiecznić. Kiedy Hipolito kończył, nad Genuą wstawał już świt.
– Proszę.
Wręczył dziewczynie rysunek. Ta odebrała go, spłoniona, ukłoniła się jeszcze i uciekła. Młody malarz słyszał, jak uderza bosymi stopami o kamienną posadzkę.
Po wyjściu służącej zapadł jeszcze w niespokojny, rwany sen. Śniło mu się, że Leonardo z powodu długów zostaje wyrzucony na ulicę, a wszystkie jego obrazy spalone publicznie, na głównym rynku we Florencji. Ten sen z jakiegoś powodu tak go przeraził, że wstał bardzo wcześnie, włożył ubranie, po czym zaczął krążyć po pokoju, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca.
Tego dnia Jofre di Calario był w lepszej formie. Wciąż czuło się od niego alkohol, ale nie zataczał się ani nie bełkotał.
– Jestem winien twojemu panu czterdzieści florenów… – zaczął.
– Pięćdziesiąt – poprawił szybko Hipolito. Jofre skrzywił się ledwo zauważalnie, jednak chłopak dostrzegł ten grymas na twarzy szlachcica.
– …pięćdziesiąt florenów – zgodził się niechętnie di Calario. – Niestety, nie mogę ich teraz spłacić. Moja córka właśnie wychodzi za mąż i…
– Panie di Calario – wszedł mu w słowo del Pierro – rad jestem ze szczęścia pańskiej córki, ale muszę nalegać w imieniu mistrza Leonarda na bezzwłoczną spłatę długu. Mój pan potrzebuje tych pieniędzy teraz.
– Czy dziewka, którą wysłałem, dobrze się spisała? – zapytał szlachcic, zmieniając nagle temat.
– Jak najlepiej. Jednakże… – Hipolito nie dał się zbić z tropu – jestem zmuszony odebrać pieniądze.
– Guccio! – zawołał Jofre.
Poczerwieniał, żyły na skroniach i karku mu napęczniały. Po chwili do pokoju, w którym siedzieli, wszedł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Starannie ubrany, ufryzowany, z przystrzyżoną brodą, stanowił idealny kontrast z niechlujnym, rozczochranym szlachcicem o podkrążonych, przekrwionych oczach i nosie pijaka.
– Panie…? – Skłonił się lekko.
– Wypłać temu człowiekowi pięćdziesiąt florenów w złocie i zadbaj, żeby jego noga więcej tu nie postała! – krzyknął, sięgając po dzban z winem.

***

Hipolito wracał do Florencji z duszą na ramieniu. Gdyby go teraz ktoś napadł… Nie, wolał o tym nie myśleć. Pięćdziesiąt florenów ciążyło mu w sakiewce, ukrytej na samym dnie torby. Na szczęście nie spotkał na swojej drodze żadnych rabusiów.
Florencja przywitała go ulewnym deszczem, wlewającym się za kołnierz, siekącym wściekle po twarzy. Ulice spływały potokami wody, rynsztoki zamieniły się w rwące strumienie.
Drzwi do pracowni mistrza były otwarte na oścież. W środku uwijało się dwóch innych uczniów Leonarda, natomiast samego mistrza nie było nigdzie widać.
– Choruje – powiedział Andrea, odrywając się na chwilę od czyszczenia pędzli. – Ale kazał ci iść do niego zaraz po powrocie.
Hipolito, nie zwlekając, ruszył do domu da Vinciego. Panowała tam cisza, przerywana od czasu do czasu skrzypieniem wypaczonych desek w podłodze. Malarz zwolnił prawie całą służbę, kiedy nie miał im już czym zapłacić. Została mu tylko jedna służąca, Giulia, pełniąca jednocześnie rolę kucharki, pokojówki i pielęgniarki.
Leonardo leżał w pokoju na piętrze. Wyglądał źle. Był blady, miał podkrążone oczy, lśniące blaskiem gorączki, i kaszlał dojmująco. Kiedy zauważył ucznia, gestem nakazał mu podejść.
– A więc wróciłeś, Hipolito – powiedział słabym głosem. – Masz pieniądze?
Chłopak wyjął mieszek i położył go na łóżku.
– Dobrze… – Da Vinci przymknął oczy. – A teraz przynieś do mnie ten obraz, który leży pod oknem. – Del Pierro posłusznie wypełnił polecenie. – Odwiń płótno.
O Boże, jęknął w duchu Hipolito.
– Czy możesz mi wyjaśnić, co to jest? – zapytał Leonardo, wpatrując się w ucznia przenikliwym wzrokiem.
– Obraz, panie – powiedział z ociąganiem.
– Masz go zniszczyć.
Chłopakowi łzy stanęły w oczach.
– Dlaczego – malarz podniósł się z trudem z posłania – zrobiłeś mi coś takiego?!
– Przecież… to dobry obraz. Jest arcydziełem.
– Właśnie dlatego masz to zrobić.
– Panie… – Hipolito otarł oczy rękawem.
– Naraziłeś nas wszystkich. Siebie, mnie, innych uczniów… Rozpytują o ciebie, Ferrante di Giocondo już zwietrzył pismo nosem. Ściągniesz na nas zgubę. On nie wiedział, że jego żona była czarownicą. I nie powinien się o tym dowiedzieć. A ten obraz… Di Giocondo od razu by się zorientował, że chodzi o czary. Byłbym zgubiony, groziłby mi proces i pewnie stos. Dlaczego, Hipolito? Dlaczego to zrobiłeś?
– Prosiła mnie – wytłumaczył. – Nie potrafiłem jej odmówić. Rzuciła na mnie jakiś dziwny urok…
– Więc teraz nie odmówisz i mojemu rozkazowi. Zniszczysz ten obraz. Spalisz go.
– Nie.

***

Da Vinci patrzył za odchodzącym uczniem. Chłopak miał rację, to płótno było prawdziwym arcydziełem. Uczeń przerósł mistrza, Leonardo musiał to przyznać. Ale nie mógł pozwolić, by istniało dzieło doskonalsze, niż jego obrazy.

***

Hipolito szalał z wściekłości. Jakim cudem mistrz dowiedział się o portrecie Mony Lisy? Tego del Pierro nie mógł pojąć. Ukrył go przecież dobrze, malarz nie mógł się nań natknąć przypadkiem. A jednak…
Zniszczyć.
To jedno słowo wciąż kołatało mu się w umyśle, nie pozwalając myśleć o niczym innym. Brzmiało tak strasznie. Przekreślić te kilka miesięcy ciężkiej pracy, przekreślić całą znajomość z Moną Lisą? Jednym ruchem ręki sprawić, że cały trud pójdzie na marne?
Wybacz, pomyślał, biorąc do ręki nóż. Wybacz.
Dźwięk przecinanego płótna był dla Hipolito niczym cios prosto w serce. Chłopak zacisnął powieki z całej siły i ciął.

***

Dom w Ferrarze odnalazł z pewnym trudem. Był tak samo – a może jeszcze bardziej – zaniedbany jak wtedy, kiedy opuszczał go w wieku dziewięciu lat. Na podwórzu, zabłoconym i pełnym odpadków, bawiło się dwoje brudnych dzieci. Dziewczynka, na oko ośmioletnia, i nieco od niej młodszy chłopczyk. Oboje rzucali mu badawcze spojrzenia, gotowi w każdej chwili skryć się za węgłem.
Przed dom wyszła wyniszczona kobieta w poszarzałym czepku i brunatnej sukni.
– Matko? – zapytał nieśmiało młody malarz.
– Hipolito? Nie spodziewaliśmy się, że jeszcze cię zobaczymy… Dlaczego wróciłeś? Źle malowałeś?
– Wręcz przeciwnie, matko. Malowałem zbyt dobrze.


Epilog


Włochy, XIX wiek

– Panie Stevenson, gdyby był pan łaskaw tu spojrzeć… – Elegancki mężczyzna z monoklem w oku pochylił się nad wnęką w ścianie.
James Stevenson wyciągnął różdżkę i podszedł do drugiego czarodzieja. Znajdowali się w jednej z najstarszych dzielnic Florencji, w domu, który ponoć wynajmował na pracownię sam Leonardo da Vinci.
We wnęce, która musiała utworzyć się całkiem niedawno, gdy zawalił się fragment ściany, leżał zwinięty w rulon kawałek płótna.
Lumos – mruknął Stevenson i rozwinął materiał. – A niech mnie kule biją, Boedecker… Patrz, co tu mamy…
Na płótnie namalowany był czarodziejski obraz. Dzieło, mimo że ruchome, pozostawało nieme, jakby skrywało jakąś straszliwą tajemnicę sprzed wieków. Piękna, naga kobieta leżała na czerwonym aksamicie, uśmiechając się smutno. James Stevenson widział już gdzieś kiedyś taki uśmiech. I ta twarz…
No tak…
Mona Lisa.

KONIEC


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Krukonów i czarodziejów Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Bluetab template design by FF8Jake of FFD
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin